ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (478) / 2023

Monika Ładoń,

PRÓBA REFRAMINGU W CHOROBIE (JAGNA KACZANOWSKA: 'RAK I DZIEWCZYNA. JAK UŁOŻYŁAM SOBIE ŻYCIE Z RAKIEM')

A A A
Reframing, czyli przeramowanie, inaczej przeformułowanie poznawcze, to technika psychologiczna polegająca na identyfikacji i zmianie sposobu, w jaki postrzegamy życiowe doświadczenia i wydarzenia czy własne emocje i zachowania. W tym specyficznym nastawieniu chodzi o zobaczenie tego, co nam się przydarza, w innym kontekście, w ramach nowej interpretacji i odmiennym od pierwotnego znaczeniu. W procesie przeramowania unieważniamy niejako obiektywny sens jakiegoś zdarzenia i wiążących się z nim afektów i nadajemy mu własne sensy, własne ramy. Wydaje się, że w przypadku Jagny Kaczanowskiej – psycholożki, dziennikarki i pisarki – reframing jest nie tylko techniką, jaką autorka stosuje na sobie, chorującej na raka piersi pacjentce, ale i strategią sprawdzenia przydatności i wagi kolejnej onkonarracji, kolejnej rakowej autopatografii. Kaczanowska wie, że napisano już wiele podobnych książek; na kilka z nich się powołuje, zostawiając ślady lekturowe w końcowych przypisach. Do szpitala zabiera nawet biografię Susan Sontag pióra Benjamina Mosera! Upiorny pomysł, godny chyba tylko (nad)świadomej pacjentki onkologicznej. „Rak i dziewczyna” jest jednak książką, która oddaje przede wszystkim indywidualny zapis chorowania i leczenia: nie literacki, a osobisty, nie eseistyczno-kulturowy, a dziennikowy, bliski życia, codzienności. Na mapie rakowych autopatografii widziałabym zwierzenia Kaczanowskiej bliżej „Lewej, wspomnienia prawej” Krystyny Kofty i „Trojanek” Ewy Guderian-Czaplińskiej niż „Dzienników raka” Audre Lorde czy „Obumarłej” Anne Boyer.

„Rak i dziewczyna” – narracja pobrzmiewająca w tytule echem kulturowego zestawienia „Śmierć i dziewczyna” – ma jeszcze jeden ważny rys, związany z psychologicznym wykształceniem autorki. Osobistą opowieść przerywają rozmowy z lekarkami i lekarzami (m.in. z psychoonkolożką i chirurgiem onkologiem), z autorką książki „Rak Time. Praktyczny poradnik onkologiczny” czy z pacjentką aktywną w grupie „Amazonka. Życie po diagnozie raka piersi”. Te partie przesuwają akcenty: tytułowa dziewczyna, bogatsza o nowe chorobowe doświadczenie, staje w pozycji większego dystansu, pytając i konfrontując się z innym (często bardziej racjonalnym niż jej własny) punktem widzenia. To także szukanie ramy dla indywidualnego przeżycia, które z cudzej perspektywy jawi się jako coś… cóż, banalnego. Świetnie u Kaczanowskiej zostało rozpisane napięcie między skrajnym egoizmem a powszechnością doświadczenia, które sprowadza bohaterkę na ziemię. W wielu fragmentach pobrzmiewa stereotypowe przekonanie, że choroba usprawiedliwia negatywne emocje. Bohaterka uczciwie się do nich przyznaje, nie ukrywając, że jej rak stał się także elementem rodzinnej układanki, jej nieusuwalną częścią. Zanim przyjrzy się swojej nowej onkotożsamości, włącza z konieczności swojego raka w domową codzienność. Jedną z pierwszych (i zarazem najbardziej pierwotnych) emocji jest u niej złość (w cytowanym fragmencie kierowana w stronę partnera): „Wkurza mnie po prostu i nie widzę powodu, żeby to wkurzenie powstrzymywać. Mam raka i jeszcze mam być miła?!? Mam do niego pretensje. Podnoszę głos. Czepiam się. Nie muszę już nad sobą pracować, mam raka! To wy się dostosujcie” (s. 115). Odpowiedzią na tę roszczeniową postawę jest rozmowa z chirurgiem, który przed zaplanowaną operacją telefonicznie doprecyzowuje jej plan z pacjentką: „Boże, myślę sobie. Dla niego to jak kubek śmietany, który zapomniał kupić w sklepie. W pewnym sensie to jest taśma produkcyjna, standard. Z jego perspektywy to nie jest żadne wyjątkowe doświadczenie. To jest banalna, zwyczajna codzienność. Ta myśl przynosi mi ukojenie” (s. 224).

Ukojenie właśnie – chociaż rozszerzyłabym w tym wypadku pole synonimiczne nie tylko o otuchę i pokrzepienie, ale i spokój, zgodę oraz sens – jawi się jako podstawowa strategia organizująca „Raka i dziewczynę”. W toku lektury okazuje się bowiem, jak ważny jest podtytuł książki: „Jak ułożyłam sobie życie z rakiem”. Dostosowanie się do obecności niechcianego elementu chorobowego rzecz jasna nie przebiega gładko, to raczej wyboista droga, znaczona typowymi przeszkodami, organizującymi zresztą niemal każdą autopatografię. Są tu zatem w kolejności: niedowierzenie przed diagnozą („przecież MNIE coś takiego nie spotka, prawda?” [s. 14]), złość („Jestem obrażona na lekarkę, że zamiast rzucić jakiś rozluźniający dowcip, (…) mówi mi, gdy się ubieram, że powinnam się zgłosić do Centrum Onkologii” [s. 14]) oraz dezorientacja i zagubienie wywołane potwierdzeniem choroby („Nie czuję smutku ani gniewu, przepełnia mnie wrażenie nierealności całej sytuacji. Jakby mi się to śniło – tak jak te sny, w których chce się biec, ale nie można poruszyć nogami. Ja też próbuję jakoś ruszyć do przodu i nie mogę. Co właściwie powinnam zrobić? Co się robi w takich sytuacjach?” [s. 18]). Obrazem organizującym szokowe doznania pierwszych chwil z diagnozą jest basen z orkami, które wciągnęły pod wodę swoją trenerkę, Keltie Lee Byrne. Podobnie czuje się dziewczyna z rakiem: uwięziona w akwarium, walcząca o życie, samotna, ze świadomością, że za szybą wciąż toczy się – obojętne wobec niej – życie. Ale to przecież wciąż jest życie, tyle że życie z rakiem.

Walcząca z metaforami choroby Susan Sontag nie byłaby zadowolona, widząc, jak obficie Kaczanowska korzysta z ich potencjału. Pojawia się oczywiście podstawowa metafora walki, mimo że pisarka dostrzega niebezpieczeństwa jej użycia: „Nie podoba mi się metafora »walki« z rakiem – pisze – bo tam, gdzie są walczący, tam są triumfatorzy, ale są też przegrani. A nie można wygrać lub przegrać z bezmyślną, biologiczną siłą, tak jak nie można wygrać lub przegrać z piorunem, porywistym wiatrem, falą tsunami. To wrogowie, którzy nie mają twarzy. Ale czasem ta niezbyt trafna metafora naprawdę się sprawdza, tak jak teraz” (s. 81). Wspomniane „teraz” dotyczy konieczności mobilizacji sił podczas terapii, która ubiera dziewczynę w kostium żołnierki i przy okazji na przykład odbiera włosy: „Wchodzisz do świata – tłumaczy sobie bohaterka znaczenie ogolenia głowy – w którym włosy zapewne nie bardzo się przydają. Żołnierze raczej nie noszą koczków i spinek” (s. 81). A zatem dziewczyna z rakiem nie chce się czuć i być postrzegana jako „słaba” i „chora”, staje do walki, atakuje, niesie – wraz z kolejnymi wlewami chemioterapeutyków – zniszczenie rakowym, namnażającym się bez opamiętania, komórkom. Składa przy tym ofiary – te konkretne jak wspomniane włosy czy zdewastowana morfologia oraz symboliczne jak utrata ukochanego konia, którego śmierć autorka traktuje w charakterze swoistej wymiany w „białej magii”: „Na wschodzie ludzie wierzą, że czasem zwierzę oddaje życie za człowieka – mówi Beata, która pochodzi z Białegostoku. I chociaż jestem racjonalistką, natychmiast to kupuję” (s. 110). Wejście na ścieżkę amazonki ma dla bohaterki także inne konsekwencje, wynikające z jej wysokiej świadomości, zawodowej dociekliwości oraz osobowości – do czego sama się przyznaje – typu kontrolującego. Czyta, sprawdza, dokształca się, staje się „biegła w rakowej matematyce” (s. 34) i statystyce, mimo że te środki nie do końca hamują niepokój czy dezorientację. Rak jest bowiem jak (kolejna metafora) ruletka, czysta przypadkowość, nieprzewidywalność, ryzyko na każdym kroku.

Leczenie wymaga choćby zaakceptowania faktu, że wybrana ścieżka jest ściśle związana ze światem, w którym żyjemy, i to, co zdaje się dość ironicznym, ale jednak „dobrodziejstwem” dla chorujących, oznacza na przykład eksploatację środowiska: „Trzecim chemioterapeutykiem, który mi podawano po czterech wlewach doksorubicyny i cyklofosfamidu, był paklitaksel. Miałam przyjąć go dwanaście razy. (…) Po raz pierwszy wyizolowano go z kory cisu krótkolistnego. To piękne, niezbyt wysokie drzewo można spotkać w Ameryce Północnej. Często rośnie na brzegach rzek. Kora cisu zawiera taksol, związek o działaniu antynowotworowym. Żeby otrzymać 1 gram taksolu, potrzeba kilkaset kilogramów kory, co oznacza okorowanie ponad stu drzew. Obecnie paklitaksel wytwarza się w dużej mierze w laboratorium, co nie znaczy, że nie potrzeba do tego cisów” (s. 61–62). Poczucie skonfliktowania ze światem i przyrodą w procesie leczenia dotyka szczególnie mocno te bohaterki, które do tej pory żyły zdrowo i z poszanowaniem współzależności między człowiekiem a przyrodą. Kaczanowska dokonuje wstępnej autoprezentacji, dowodzącej, jak niesprawiedliwa, wręcz absurdalna jest w jej odczuciu choroba: „Mam świetne wyniki krwi, świetnie się czuję, mam dwoje małych dzieci, pół życia nie jadłam mięsa, nie palę, piję tyle, co wszyscy (…). Uprawiam sport, od dwudziestu lat jeżdżę konno” (s. 13). Podobnie przedstawia się w „Trojankach” Ewa Guderian-Czaplińska: „Weganka, usportowiona, biegająca długie dystanse, niepaląca, pozytywnie nastawiona do świata, pełna energii, dbająca o dobre życie i świadome odżywianie. Wydawało mi się, że jestem na końcu tego ogonka, który ewentualnie ustawia się do bramy »rak«” (Guderian-Czaplińska 2020: 23).

Rozgoryczenie musi jednak szybko zostać zastąpione postawą świadomej konfrontacji z chorobą, która z niechcianego gościa zamienia się w pełnoprawnego domownika. Kaczanowska napisze nawet mocniej, przeprowadzając czytelniczki i czytelników przez meandry swojej onkopodróży. Skądinąd warto nadmienić, że tym samym Kaczanowska łączy dwie najczęściej występujące metafory choroby: walki i podróży. Marta Chojnacka-Kuraś przekonująco dowodziła, że ich obecność w dyskursie medycznym związana jest nie tylko z typem schorzenia, ale i z jego fazą (zob. Chojnacka-Kuraś 2019: 33–47). W przypadku choroby nowotworowej i podjęcia leczenia w pierwszej fazie zaznacza się przydatność metafory walki; im dłużej jednak trwamy w chorobie, a agresywne leczenie się kończy (co nie oznacza przecież wyzdrowienia), tym wyraźniej widać, że to nie stan nieustannej wojny powinien kształtować obraz chorowania. Metafora podróży pozwala odrzucić napięcie wynikające z postrzegania choroby jako wroga i zobaczyć w niej współtowarzysza, inicjatora ważnych zmian tożsamościowych. Zdejmuje ona ponadto poczucie winy powodowane ewentualną porażką w starciu z chorobą oraz przeformułowuje czy też właśnie dokonuje przeramowania niepokojących doznań: braku wyboru, słabości, przegranej itp. Na ich miejsce wprowadza zgodę na kruchość, trwanie w przewlekłym stanie, zgodę na śmierć, a nawet czułość do naszego raka: „Jedna z dziewczyn z grupy (…) nazwała swój guz Henrykiem. »Jutro jadę do szpitala rozstać się z Henrykiem«, napisała. Ujęło mnie to. W tej nomenklaturze czuć dystans pacjentki do jej raka – Henryk jest jak za chwilę już były mąż, upierdliwy, niechciany, czasem upiorny. A zarazem znać też czułość. Tak, czułość, jak dla mężczyzny, którego kiedyś się kochało” (s. 120). Kaczanowska zaskakującą bliskość z rakiem wyprowadza z poziomu komórkowego, choć zarazem widać, że choroba oznacza dla niej głębszą tożsamościową zmianę: „Cokolwiek byśmy mówili o raku, to krew z naszej krwi i kość z naszej kości. Powstał z komórek naszego ciała. Rak to my – ta część nas, która wyrwała się spod kontroli i wrzeszcząc: »Teraz, kurwa, ja!«, postanowiła żyć na własny rachunek. (…) Mój rak to po prostu ja do kwadratu” (s. 120–121).

Kaczanowska daleka jest jednak od postrzegania swego raka jako formy uszlachetnienia. Często powtarza „Mam dość tego raka” (s. 126), ale obraca wciąż w głowie myśl „dlaczego nie ja?” zamiast stereotypowego pytania, podszytego żalem i goryczą, „dlaczego ja?”. Można odnaleźć w rozważaniach Kaczanowskiej wiele teorii psychologicznych, które początkowo wydać się mogą jałowe i pocieszycielskie, ale w gruncie rzeczy nie chodzi w nich o dowartościowanie choroby jako takiej, ale przyjmowanie „życia w całej jego pełni” (s. 148). Mogłabym w tym miejscu przywołać alarmującą statystykę dotyczącą zachorowań na raka w Polsce, z której jasno wynika, jak wiele/wielu z nas zachoruje lub będzie towarzyszyć bliskim w chorobie, jednak sądy Kaczanowskiej dają się wyabstrahować od jej własnej sytuacji czy sytuacji choroby w ogóle i postawić w to miejsce każdy życiowy kryzys czy traumę, by zapytać o znaczenie „wzrostu potraumatycznego”. Wydaje się, że jest to ekwiwalent nawiedzonego (określenie Kaczanowskiej [zob. s. 152]) pytania „Co mi dał rak?”, ale w gruncie rzeczy chodzi o sztukę doceniania życia z jego wszystkimi, również niełatwymi, stronami. W teoriach psychologicznych, na które powołuje się Kaczanowska, wiele zdań i nakazów brzmi pięknie, aczkolwiek nieprawdopodobnie papierowo, nieadekwatnie wobec codziennych wyzwań choroby. Autorka to wie i sama się miota, próbując złapać dystans i stanąć w roli psycholożki udzielającej rady komuś obcemu. O tym, że nie jest łatwo, nawet z własnym zawodowym „oprzyrządowaniem”, niech świadczą pytania w rodzaju: „Kim ja właściwie jestem? Muszę się poskładać, jak puzzle. Na razie jednak przyglądam się porozrzucanym fragmentom własnej jaźni i nijak nie mogę ich do siebie przypasować. Nie mam pojęcia, co mają przedstawiać po ułożeniu” (s. 189).

Chociaż wiele fragmentów książki Kaczanowskiej (choćby wspomniane na początku rozmowy) ma charakter poradnikowy, to mnie najbardziej ciekawiły inne, końcowe części, w których do głosu dochodzi odczarowujące śmiertelny stygmat raka przekonanie, że jest on obecnie chorobą przewlekłą. Kaczanowska wyznaje zatem: „Chciałabym dostać instrukcję obsługi siebie po raku” (s. 189), bo po zadaniowo traktowanej chemioterapii i operacji musi dalej „układać sobie życie z rakiem”. Przyjaźnie, bliscy, natura, ruch, zwierzęta – to naturalni sojusznicy tego procesu, pozbawionego „takiego momentu, w którym słyszę: dziękujemy za uwagę, jest pani zdrowa” (s. 277). Później dochodzą do tego inne zmory i cudze traumy: wojna Rosji z Ukrainą, korowód uchodźców przetaczający się przez dom Kaczanowskiej, co wydaje się ostatecznie „straszniejsze i ważniejsze” (s. 294), ocenia autorka. W tym sensie siła raka słabnie – nie dlatego że został wyleczony, tylko że udało się go wkomponować w życie, że – jak przekonywała przywoływana przez Kaczanowską psychiatrka Judith Lewis Herman – nastąpiło „wbudowanie traumy w historię życia” (s. 295). Życie po raku naznaczone jest ambiwalencją: z jednej strony bohaterka musi pogodzić się z faktem, że nie odzyska siebie sprzed choroby, z drugiej wyzwala się z kleszczy strachu, miesiące terapii i niepokoju zacierają się w jej pamięci, tracą wyrazistość. Komórki uwolnionego raka płyną w krwiobiegu bohaterki, ale w poincie swej narracji napisze: „Nie ma go już. Zostałam sama. Jestem tylko ja” (s. 318). W ten dwubiegunowy finał podróży Kaczanowskiej wpisać można okładkę książki (projekt Uli Pągowskiej): chociaż rak jest na niej wyboldowany, to centralny punkt stanowi dziewczęca postać w kleszczach raka – jednak nie uwięziona w nich, a rozpierająca szczypce.

LITERATURA:

Chojnacka-Kuraś M.: „Kiedy walka staje się podróżą. O przeobrażeniach metafor opisujących doświadczenie chorowania z uwzględnieniem typu i fazy choroby”. „Prace Filologiczne” 2019, t. LXXIII.

Guderian-Czaplińska E.: „Trojanki. Dziesięć prywatnych rad dla początkujących w chemioterapii potrójnie ujemnego raka piersi”. Poznań 2020.
Jagna Kaczanowska: „Rak i dziewczyna. Jak ułożyłam sobie życie z rakiem”. Wydawnictwo Agora. Warszawa 2023.