ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (479) / 2023

Maja Baczyńska, Agnieszka Krochmalska,

PUNK ROCK - MOJA MAŁA WOLNOŚĆ

A A A
Maja Baczyńska: Jak się zaczęła Twoja przygoda z muzyką i punkiem?

Agnieszka Krochmalska „Bim”: W liceum plastycznym poznałam ekipę grającą w zespole reggae Tabula Rasa. Muzycznie trochę inny gatunek niż punk, ale cały czas mocno osadzony w alternatywie. To był czas pierwszych miłości i koncertów. Na jednym z występów grupy po raz pierwszy usłyszałam punk rocka w wykonaniu dwóch, bardzo głośno krzyczących dziewczyn i kompletnie pijanego perkusisty. Zastanawiałam się: jak można grać tak straszną muzykę? Wtedy bliżej było mi do bycia hipiską! Ale kilka lat później z tym chłopakiem zza perkusji grałam już w pierwszym poważniejszym zespole punkowym Garage 11. Później poznałam jeszcze inną ekipę z Zalesia Górnego. I znowu: imprezy, kolejne miłości... tam tak naprawdę poznałam punk rocka. Kiedy poszłam na pierwszy punkowy koncert, miałam 15–16 lat i już podczas supportu złamali mi nos w „pogo”, więc nawet nie doczekałam do gwiazdy wieczoru. Właśnie wtedy zakochałam się w tej muzyce. W tamtym czasie już znacznie więcej było we mnie do wykrzyczenia. Jakaś taka potrzeba wydarcia z siebie emocji.

M.B.: Czy w rodzinie miałaś wsparcie w rozwijaniu swoich artystycznych pasji?

A.K.: Zdecydowanie tak. Moi rodzice żyją, jak chcą, tata jest rysownikiem i wykładowcą w artystycznych szkołach wyższych w specjalizacji reklamy, mama całe swoje życie dotyka sztuki – filmu, mody, malarstwa, pisania, nie żyje wprawdzie z tego, ale żyje „tym”. Oboje wiedzą z doświadczenia, że taka droga nie jest najłatwiejsza i rzadko kiedy łączy się z super zarobkami czy ekskluzywnym życiem, ale to nigdy nie było najważniejsze. Zdecydowanie na pierwszym miejscu jest wyrażenie siebie, bycie „jakimś”, bycie sobą. A wydaje mi się, że  pielęgnowanie swojego indywidualizmu i życie w zgodzie ze sobą bywa zdecydowanie zdrowsze dla głowy niż próba wpasowania się w jakieś ramy społecznych oczekiwań i standardów.

M.B.: Co chcesz przekazać w piosenkach, do których tworzysz teksty? Czy one są o Tobie?

A.K.: Chyba nie chcę niczego konkretnego przekazać, traktuję teksty jako formę wywalenia z siebie tego, co we mnie siedzi. Po prostu. Głównie emocji, uczuć, przemyśleń, wiadomo.

M.B.: Czy to jakby forma autoterapii?

A.K.: Na pewno nie traktuję tekstów jako jakiejś metody nauczania, nawracania czy indoktrynacji. Jeżeli coś mnie boli czy wkurza i bezpośrednio mnie to dotyka – to może być zarówno kłótnia z chłopakiem, jak również zakaz aborcji w kraju –  to o tym piszę. Lub jeśli coś mnie zainspiruje, jakaś osoba, wiersz, sytuacja... to też o tym piszę. Tekst zawsze jest ze mnie, ze środka, w tym sensie można powiedzieć, że jest to o mnie, ale na pewno nie stoją za tym jakieś ideologie.

M.B.: A co czujesz, kiedy grasz?

A.K.: Gdy gram przed ludźmi? Przede wszystkim stres (śmiech). A tak serio, to granie, a przede wszystkim śpiewanie, to dla mnie ujście dla emocji i forma wyrażenia siebie. To mnie w jakiś sposób uwalnia. Uwalnia to, co we mnie. Natomiast moja największa życiowa pasja i przy okazji praca to konie, czyli w dużej mierze powściągliwość i wieczna samokontrola, szczególnie w kontekście „złych” emocji; tam nie mogę okazywać złości, frustracji, strachu czy stresu. Może dlatego tak dobrze dogadałam się z punk rockiem – tu mogę to wszystko wywalić. To taka moja „mała wolność”.

M.B.: Jak doszło do powstania zespołu Ciary?

AK: Pomysł na założenie zespołu z jakimś oryginalnym instrumentem kwitł we mnie od dawna. Marzył mi się akordeon. Ale nie znałam nikogo takiego. Róża pojawiła się w moim życiu właśnie dzięki koniom, ale bardzo polubiłyśmy się też prywatnie. Okazało się, że gra na wiolonczeli. To był co prawda instrument, którego nigdy bym sobie nie wymyśliła w punkowym składzie, ale w sumie czemu nie? Przez kilka wspólnych imprez przewijał się temat założenia zespołu, ale spiął to do kupy chyba głównie basista Joy; bo on lubi zakładać krótkodystansowe zespoły, które występują (i najlepiej jeszcze wygrywają) tylko na Kracie Browara – takim punkowym „anty-konkursie”. Joy przyprowadził Nowyka (perkusja), ja Piotrka (gitara). I tak powstały pierwsze Ciary, Joy z założenia grał z nami tylko do Kraty Browara i nagrania pierwszej EP-ki, a my pociągnęliśmy to już dalej. Skład trochę się w potem zmieniał i utarło się, że takim podstawowym trzonem Ciar od dłuższego czasu są Róża, Nowyk i ja.

M.B.: Jakie są najbliższe plany zespołu?

A.K.: Obecnie jesteśmy w trakcie trasy promującej naszą nową EP-kę „Pies zły”. Nagraliśmy ją właśnie we trójkę, Róża nagrała tam podwójną partię wiolonczeli – swoją i tę zastępującą bas. Stąd właśnie powstał w ogóle pomysł na drugi smyczek w składzie, bo odtworzenie tego na koncertach byłoby ciężkie. W efekcie gramy teraz dodatkowo razem z basem i ze skrzypcami! Do końca roku zagramy koncerty, a od nowego roku planujemy popracować nad materiałem na nową płytę już w obecnym składzie.

M.B.: Wcześniej myślałaś jeszcze o ścieżce filmowej. Opowiesz mi coś o tym? Czy ta droga jest już definitywnie zamknięta?

A.K.: Przypuszczam, że tak. Wychodzę z założenia, że żeby robić coś naprawdę dobrze, trzeba się temu poświęcić w pełni, a film jest bardzo wymagającą branżą. Nigdy nie mówię nigdy i cieszę się, że spróbowałam, ale nie wyobrażam sobie obecnie, abym znalazła czas na kręcenie filmów. Nauka w Akademii Filmu i Telewizji była jedynie okresem szukania siebie i swojej drogi. Długo szukałam jej w sztuce, lecz finalnie znalazłam ją gdzie indziej, przede wszystkim w sporcie.

M.B.: No właśnie, trochę już o tym wcześniej wspomniałaś. Twoją wielką pasją są także konie. Jak ważną część Twojego życia ona (pasja) stanowi?

A.K.: 150% (śmiech) Każdy kto mnie zna, wie, że konie są na pierwszym miejscu. Są w moim życiu prawie od zawsze, od ponad 30-tu lat i myślę, że już na zawsze. Od kilkunastu lat są również pracą. Ale przede wszystkim są moją wielką miłością.

M.B.: Sztuka, przyroda, bliskość z ludźmi potrzebującymi jakoś wykrzyczeć, wyśpiewać, co ich trapi, tworzenie czegoś razem. Czy to przepis na harmonijne i zdrowe życie?

A.K.: Pewnie nie dla każdego. Nie sądzę, by każdy chciał tak żyć i był z takiego życia zadowolony. Mnie to pasuje. Tak naprawdę dopiero od kilku lat czuję względną harmonię. Jak mówiłam najpierw szukałam siebie głównie w sztuce (szkoła plastyczna, studium filmowe, taniec, muzyka), potem przez jakiś czas wszystko stawiałam na konie. I tak, i tak zawsze mi czegoś brakowało, a odkąd istnieją Ciary – takie pierwsze bardziej dojrzałe przedsięwzięcie, powiedzmy „artystyczne”, czuję równowagę pomiędzy tym, co daje mi jeździectwo – dyscyplina, samokontrola, skupienie – a tym, co daje mi granie w zespole, czyli: wyrzucenie emocji i wrzucenie trochę na luz, bo w tym akurat nie jestem najlepsza. Hierarchia jest ustalona – konie to życie, muzyka to odskocznia, ale nadal ciężko mi się pogodzić z tym, że rozdrabniając się na kilka rzeczy nie jestem w stanie robić ich równie dobrze, jak wtedy, gdy poświęcam się im w pełni. Zawsze chciałabym więcej i lepiej!

M.B.: I może w tej pozornej niedoskonałości kryje się doskonałość, kto wie. Na koniec: Twoje marzenie.

A.K.: Uratować kilka koni i zbudować dla nich bezpieczne miejsce i nie oszaleć przy tym za bardzo. Mam też takie marzenie, o którym nie lubię mówić, bo obawiam się, że jest mało realne, ale łączy konie i ludzi w potrzebie. Może kiedyś... Czy odpowiadam już jak Miss Polonia? (śmiech) A muzycznie... To właściwie takie nasze zespołowe marzenie: zagrać dziką, nielegalną trasę na ulicach różnych miast i nie dostać za to miliona mandatów. No i jeszcze mieć czerwone Volvo 940 przed 40-tką!

M.B.: Dziękuję za rozmowę.