WSZYSTKO, CO LITERACKIE
A
A
A
Myśl Dereka Attridge’a jest refleksją „bezdomną”, lecz pozbawienie jej stałego miejsca zamieszkania nie odbywa się na własne życzenie autora. Impulsem uaktywnienia się takiego ruchu zdaje się być sama sytuacja lektury, wokół której osnuta jest narracja „Jednostkowości literatury”. Lektura bowiem w rozumieniu autora za każdym razem zaczyna się gdzie indziej, tam, gdzie nie ma czytającego, który mógłby rościć sobie prawo do jej inicjowania. Jeśliby spróbować zamknąć książkę Attridge’a w granicach tego zdarzenia, należałoby powiedzieć, że owa książka-zdarzenie traktuje o wszystkim – o wszystkim, co literackie oczywiście. W takiej atmosferze mówienie o jakimś apriorycznym założeniu, które przecież charakteryzuje większość projektów teoretycznoliterackich, zdaje się być zbędne. Owo „wszystko, co literackie” – a w tym przede wszystkim koncepcja literatury i literackości – ulega demontażowi jako zjawisko autonomiczne i arbitralnie niegdyś stworzone przez dyskursy teoretycznoliterackie. Attridge wychodzi z założenia, że wszystko nieuchronnie może być generowane przez czytającego, a więc ulegać jego interpretacji, w związku z czym dopuszcza swobodę w pojmowaniu „literackości”.
Tę wyjątkową książkę powinno czytać się poprzez pryzmat ostatniego rozdziału: „Apendyks: długi i wskazówki”. Zawarta w nim krótka historia doświadczania literatury przez autora w relacji do „całego” projektu książki, spełnia się w swej suplementarnej naturze. Jest jeszcze coś – czytelnik, który docierając do „ostatniego” rozdziału uzna zapewne, iż nie tyle rozdział, ile cała myśl włożona w ramy książki stanowi uzupełnienie myśli już istniejących. Wyliczenie obejmuje w pierwszym rzędzie nazwiska, które w naukach humanistycznych egzystują jako wielce wymowne sygnatury, będące kontaminacją dyskursów literatury, filozofii, beletrystyki, historii sztuki; a zatem m.in. J. Derridę, J. Hillisa-Millera, E. Lévinasa, M. Blanchota, T. Adorna, I. Kanta, M. Heideggera, J-P. Sartre’a, R. Barthes’a, M. Bachtina, W. Isera, S. Fisha, L. Wittgensteina, H. R. Jaussa. Do priorytetowych należą zatem pytania: jak zrobiona jest ta książka i jaki efekt przynosi „palimpsestowa świadomość”, jaką dysponuje jej autor?
Wyraźnie znaczona w piśmie podmiotowość Attridge’a znajduje swoje głębokie uzasadnienie w geście ostatecznego unieważnienia pracy teoretyka w jego tradycyjnym ujęciu – pracy nieustannie napędzanej dyskursem czysto spekulatywnym. Ostatecznie teoretyzujący i zarazem piszący podmiot odgrywa na nowo własne praktyki czytelnicze, dotyczące nie tyle literatury, ile różnych rodzajów twórczości artystycznej: „rozpocząłem główną część tej książki od auto-refleksyjnego gestu, od mojej próby zdania sobie sprawy z aktu pisania w akcie pisania, jako drobnego przykładu możliwej odkrywczości” (s. 183). Przestrzeń, w której zbiegają się ze sobą dwa porządki pisma – konstatacja i performacja – jest niezaprzeczalną siłą tej książki, stwarza bowiem możliwość wywołania nowej procedury lekturowej lub raczej, idąc tropem myślenia autora, dopuszcza ją po prostu do głosu, gdzieś spoza świadomości czytelniczej. Jak już wspomniałem wcześniej wyobrażenie tego, co literackie według Attridge’a nie akceptuje początku, zatrzymuje się w kilku miejscach jednocześnie. Do „miejsc” owych odnosi się termin „odgrywanie”, któremu autor poświęca odrębny rozdział swej książki. „Odgrywanie”, implikujące w prostej linii „zdarzeniowość”, odzyskuje Attridge dla współczesnego czytelnika poprzez próby re-definiowania wyznaczników pojęcia literackości, będącego wypadkową praktyki kulturowej teoretyków na przestrzeni wieków. W intencji autora „Jednostkowości literatury” świadomość „odgrywania” miałaby się niejako spełniać w roli remedium na – zdiagnozowane po doświadczeniu postmodernizmu w naukach humanistycznych – wyczerpanie lub przesilenie. Przywrócenie sensu dalszego uprawiania dyscypliny literaturoznawczej w działalności analityczno-interpretacyjnej udaje się dzięki zarzuceniu perspektywy teleologicznej. W momencie, kiedy zdecydowanej większości czytającego społeczeństwa fenomen „zdarzeniowości” jest skutecznie przesłaniany normami obiektywnego procesu interpretacyjnego, dla Attridge’a „dzieło literackie istnieje tylko w odgrywaniu (performance)” (s. 135). Sytuacja doświadczania, kładąc wyraźny nacisk na aspekt czasowości, pozwala nam ponownie określić się wobec wytworów praktyki kulturowej, a dokładniej wobec ich ukonstytuowanych wyobrażeń doby pluralizmu interpretacyjnego. To, co do-daje „odgrywanie” do dzieła jest tym, co wywraca je z konwencjonalnego uścisku powszedniego uhistorycznienia. Wówczas dzieło – jeśli zawierzyć Attridge’owi – spełnia się o wiele sugestywniej w poświadczaniu, tzn. zdawaniu sobie sprawy z doniosłości osoby czytającego w momencie zetknięcia się z literą tekstu. Bliskość wpisana w obcowanie z artefaktem kultury pozostawia ślady, które zostają zazwyczaj umiejętnie zatarte, co wiąże się z niepożądanym – w kontekście refleksji Attridge’a – ryzykiem wyjścia poza „literackość”. Być może w tym miejscu rozgrywa się kwestia dla sensu literatury dziś najważniejsza – sztuka samoocalenia podmiotu piszącego/czytającego przed prawem transgresji w rzeczywistość. Jeśli zaś w literaturoznawstwie, które poprzez czynność czytania interioryzuje inne dyscypliny nauk humanistycznych, miałoby się cokolwiek zamykać, byłyby to, jak się okazuje, granice „literackości”. Nie przypadkiem odnajduję tę myśl, zredukowaną do zdania: „gdyż wszystko, co język może zdziałać w świecie, jest do odegrania w literaturze” (s. 139), tuż po komentarzu dotyczącego praktyki close reading.
Wszystkie koncepcje zawarte w książce Attridge’a znajdują wspólny mianownik w „czytaniu”, pojmowanym jako podstawowa funkcja działalności intelektualnej człowieka w obszarze kultury lub jako czynność determinowana przez rzeczywistość, na którą musimy spojrzeć jako na kompilację systemów semiotycznych. Próbując na nowo pomyśleć w ten sposób wzajemność pojęć takich jak „język”, „inwencja”, „zdarzenie” czy „jednostkowość”, uświadamia nam Attridge istnienie luk w dotychczasowym rozumieniu pojęcia „literackości”. W swej iście Derridiańskiej strategii myślenia pojęć na nowo, powraca między innymi do kanonicznego gestu de Saussure’a różnicującego langue i parole. Poza wskazanym przez autora faktem uzupełnienia przez „zdarzeniowość” pojęcia „inwencji”, które eksponuje znany w literaturoznawstwie problem otwartości literatury na ciągłą reinterpretację, zapomina się tu o „zdarzaniu się” znaku, które pociąga za sobą kwestię rozpoznawania, a dalej celowości. W takim ujęciu „literackość” jawi się po prostu jako zdolność do uchwycenia własnej czasowości doświadczania literatury, nie mogącej obejść się bez świadomości i pełnej akceptacji indywidualnego wkładu w tryb lektury – „o literackości możemy mówić dopiero wtedy, gdy czytelnik przeżywa to przekształcające zdarzenie jako zdarzenie” (s. 90). Dlatego książka Attridge’a zdaje się być wołaniem o uznanie niekwestionowanego znaczenia pełnej samoświadomości w obcowaniu ze sztuką, zarówno tą werbalną, jak i niewerbalną, tak by lektura umożliwiała „twórczość” w swym co najmniej podwójnym znaczeniu.
Czytając książkę Attridge’a i utożsamiając się z jego wyobrażeniem tego, co literackie, nie udaje się uniknąć poczucia obcości na tle teoretyczno-literackich dywagacji wypracowanych do tej pory, zwłaszcza tych spod znaku literaturoznawstwa polskiego. Jest tak dlatego, iż proponowany w książce paradygmat lektury nie mieści się w ramach wzorca funkcjonującego w nim współcześnie – takiego, który oswojony jest zbyt mocno z rozumieniem „literackości” jako czegoś, co jest niejako „z góry” określone, instytucjonalnie stabilne. Instytucja nie lubi niestabilności i poczucia ryzyka, które dla projektu literatury Attridge’a wydają się być wydarzeniami niezbędnymi. Jeśli jest tutaj mowa o jakimś niebezpieczeństwie, to z pewnością tkwi ono w wymogu jednostkowości, na którą składa się idiokultura, czyli „indywidualna wersja całokształtu kultury” (s. 100) – „indywidualna” poprzez osobność/osobliwość podmiotu percypującego. Wyprowadzony wprost z teorii Bachtina projekt jednostkowości „zanieczyszczonej”, odsłania płaszczyznę nieuniknionej „relacyjności”, która z kolei sankcjonuje przywoływaną już kilkakrotnie „zdarzeniowość”. To w tym miejscu widzi Attridge źródło jednostkowości, która tak naprawdę nie posiada właściciela i która do nikogo nie należy. Mimo tego jednak jej zdolność do zjawiania się jest stale determinowana sposobem określenia się czytelnika wobec czytanego tekstu.
Na zakończenie pozostaje więc pytanie: czym byłaby narracja Attridge’a bez aktu „ucieleśnienia” zaprezentowanych koncepcji teoretycznych? Sofistyczną strategią? Retoryczną symulacją? Chyba jest jednak zupełnie inaczej. Można powiedzieć, że „ucieleśnione” partie książki, w których autor czyta poezję Blake’a, Keatsa, G. Herberta, czy prozę Coetzee’go, pozbawiają teoretyczną spekulację wrażenia nieautentyczności (choć użycie metafory „ucieleśnienia” w stosunku do „jednostkowości” i doświadczenia bliskości wydaje się być w tym kontekście o wiele bardziej złożone). Attridge proponuje włączyć w akademicki dyskurs literaturoznawczy elementy trudne i problematyczne, dokonując przy tym (na drodze emocjonalności) dyslokacji wzorów myślenia o literaturze. Dzieło – jak pisze Attridge – potrzebuje nie tylko rozwoju umysłowego. Podejmując problem „enigmatycznej wartości” literatury, czyli czegoś, co de facto nie poddaje się ostatecznej eksplikacji, autor próbuje cierpliwie (gdyż temat ten znany jest już choćby z przemyśleń Derridy i Lévinasa) przywracać jej nieredukowalnemu istnieniu sens – modalności lektury dzisiaj. Książka Attridge’a została zaprojektowana świadomie jako styl rozumowania, który urywa się w pewnym momencie. Drogą etycznych implikacji jesteśmy bowiem doprowadzani do newralgicznego punktu, który siłą rzeczy zobowiązuje nas do podjęcia trudnej pracy konfrontowania się z innym, by czytanie nie stanowiło wyłącznie kwestii uprzednio wypracowanego wyboru – „odpowiedniego sposobu czytania” (s. 117) – lecz pozostawiało niedociągnięcie wypełniane odruchem spontaniczności. „To” jednak dać nam może wyłącznie przeżycie dzieła jako zdarzenia, prze-życie czytelnika osiągnięte poprzez paradoksalny stan „mądrej bierności” (wise passivity), o jakim pisał przywołany w książce Attridge’a William Wordsworth.
Tę wyjątkową książkę powinno czytać się poprzez pryzmat ostatniego rozdziału: „Apendyks: długi i wskazówki”. Zawarta w nim krótka historia doświadczania literatury przez autora w relacji do „całego” projektu książki, spełnia się w swej suplementarnej naturze. Jest jeszcze coś – czytelnik, który docierając do „ostatniego” rozdziału uzna zapewne, iż nie tyle rozdział, ile cała myśl włożona w ramy książki stanowi uzupełnienie myśli już istniejących. Wyliczenie obejmuje w pierwszym rzędzie nazwiska, które w naukach humanistycznych egzystują jako wielce wymowne sygnatury, będące kontaminacją dyskursów literatury, filozofii, beletrystyki, historii sztuki; a zatem m.in. J. Derridę, J. Hillisa-Millera, E. Lévinasa, M. Blanchota, T. Adorna, I. Kanta, M. Heideggera, J-P. Sartre’a, R. Barthes’a, M. Bachtina, W. Isera, S. Fisha, L. Wittgensteina, H. R. Jaussa. Do priorytetowych należą zatem pytania: jak zrobiona jest ta książka i jaki efekt przynosi „palimpsestowa świadomość”, jaką dysponuje jej autor?
Wyraźnie znaczona w piśmie podmiotowość Attridge’a znajduje swoje głębokie uzasadnienie w geście ostatecznego unieważnienia pracy teoretyka w jego tradycyjnym ujęciu – pracy nieustannie napędzanej dyskursem czysto spekulatywnym. Ostatecznie teoretyzujący i zarazem piszący podmiot odgrywa na nowo własne praktyki czytelnicze, dotyczące nie tyle literatury, ile różnych rodzajów twórczości artystycznej: „rozpocząłem główną część tej książki od auto-refleksyjnego gestu, od mojej próby zdania sobie sprawy z aktu pisania w akcie pisania, jako drobnego przykładu możliwej odkrywczości” (s. 183). Przestrzeń, w której zbiegają się ze sobą dwa porządki pisma – konstatacja i performacja – jest niezaprzeczalną siłą tej książki, stwarza bowiem możliwość wywołania nowej procedury lekturowej lub raczej, idąc tropem myślenia autora, dopuszcza ją po prostu do głosu, gdzieś spoza świadomości czytelniczej. Jak już wspomniałem wcześniej wyobrażenie tego, co literackie według Attridge’a nie akceptuje początku, zatrzymuje się w kilku miejscach jednocześnie. Do „miejsc” owych odnosi się termin „odgrywanie”, któremu autor poświęca odrębny rozdział swej książki. „Odgrywanie”, implikujące w prostej linii „zdarzeniowość”, odzyskuje Attridge dla współczesnego czytelnika poprzez próby re-definiowania wyznaczników pojęcia literackości, będącego wypadkową praktyki kulturowej teoretyków na przestrzeni wieków. W intencji autora „Jednostkowości literatury” świadomość „odgrywania” miałaby się niejako spełniać w roli remedium na – zdiagnozowane po doświadczeniu postmodernizmu w naukach humanistycznych – wyczerpanie lub przesilenie. Przywrócenie sensu dalszego uprawiania dyscypliny literaturoznawczej w działalności analityczno-interpretacyjnej udaje się dzięki zarzuceniu perspektywy teleologicznej. W momencie, kiedy zdecydowanej większości czytającego społeczeństwa fenomen „zdarzeniowości” jest skutecznie przesłaniany normami obiektywnego procesu interpretacyjnego, dla Attridge’a „dzieło literackie istnieje tylko w odgrywaniu (performance)” (s. 135). Sytuacja doświadczania, kładąc wyraźny nacisk na aspekt czasowości, pozwala nam ponownie określić się wobec wytworów praktyki kulturowej, a dokładniej wobec ich ukonstytuowanych wyobrażeń doby pluralizmu interpretacyjnego. To, co do-daje „odgrywanie” do dzieła jest tym, co wywraca je z konwencjonalnego uścisku powszedniego uhistorycznienia. Wówczas dzieło – jeśli zawierzyć Attridge’owi – spełnia się o wiele sugestywniej w poświadczaniu, tzn. zdawaniu sobie sprawy z doniosłości osoby czytającego w momencie zetknięcia się z literą tekstu. Bliskość wpisana w obcowanie z artefaktem kultury pozostawia ślady, które zostają zazwyczaj umiejętnie zatarte, co wiąże się z niepożądanym – w kontekście refleksji Attridge’a – ryzykiem wyjścia poza „literackość”. Być może w tym miejscu rozgrywa się kwestia dla sensu literatury dziś najważniejsza – sztuka samoocalenia podmiotu piszącego/czytającego przed prawem transgresji w rzeczywistość. Jeśli zaś w literaturoznawstwie, które poprzez czynność czytania interioryzuje inne dyscypliny nauk humanistycznych, miałoby się cokolwiek zamykać, byłyby to, jak się okazuje, granice „literackości”. Nie przypadkiem odnajduję tę myśl, zredukowaną do zdania: „gdyż wszystko, co język może zdziałać w świecie, jest do odegrania w literaturze” (s. 139), tuż po komentarzu dotyczącego praktyki close reading.
Wszystkie koncepcje zawarte w książce Attridge’a znajdują wspólny mianownik w „czytaniu”, pojmowanym jako podstawowa funkcja działalności intelektualnej człowieka w obszarze kultury lub jako czynność determinowana przez rzeczywistość, na którą musimy spojrzeć jako na kompilację systemów semiotycznych. Próbując na nowo pomyśleć w ten sposób wzajemność pojęć takich jak „język”, „inwencja”, „zdarzenie” czy „jednostkowość”, uświadamia nam Attridge istnienie luk w dotychczasowym rozumieniu pojęcia „literackości”. W swej iście Derridiańskiej strategii myślenia pojęć na nowo, powraca między innymi do kanonicznego gestu de Saussure’a różnicującego langue i parole. Poza wskazanym przez autora faktem uzupełnienia przez „zdarzeniowość” pojęcia „inwencji”, które eksponuje znany w literaturoznawstwie problem otwartości literatury na ciągłą reinterpretację, zapomina się tu o „zdarzaniu się” znaku, które pociąga za sobą kwestię rozpoznawania, a dalej celowości. W takim ujęciu „literackość” jawi się po prostu jako zdolność do uchwycenia własnej czasowości doświadczania literatury, nie mogącej obejść się bez świadomości i pełnej akceptacji indywidualnego wkładu w tryb lektury – „o literackości możemy mówić dopiero wtedy, gdy czytelnik przeżywa to przekształcające zdarzenie jako zdarzenie” (s. 90). Dlatego książka Attridge’a zdaje się być wołaniem o uznanie niekwestionowanego znaczenia pełnej samoświadomości w obcowaniu ze sztuką, zarówno tą werbalną, jak i niewerbalną, tak by lektura umożliwiała „twórczość” w swym co najmniej podwójnym znaczeniu.
Czytając książkę Attridge’a i utożsamiając się z jego wyobrażeniem tego, co literackie, nie udaje się uniknąć poczucia obcości na tle teoretyczno-literackich dywagacji wypracowanych do tej pory, zwłaszcza tych spod znaku literaturoznawstwa polskiego. Jest tak dlatego, iż proponowany w książce paradygmat lektury nie mieści się w ramach wzorca funkcjonującego w nim współcześnie – takiego, który oswojony jest zbyt mocno z rozumieniem „literackości” jako czegoś, co jest niejako „z góry” określone, instytucjonalnie stabilne. Instytucja nie lubi niestabilności i poczucia ryzyka, które dla projektu literatury Attridge’a wydają się być wydarzeniami niezbędnymi. Jeśli jest tutaj mowa o jakimś niebezpieczeństwie, to z pewnością tkwi ono w wymogu jednostkowości, na którą składa się idiokultura, czyli „indywidualna wersja całokształtu kultury” (s. 100) – „indywidualna” poprzez osobność/osobliwość podmiotu percypującego. Wyprowadzony wprost z teorii Bachtina projekt jednostkowości „zanieczyszczonej”, odsłania płaszczyznę nieuniknionej „relacyjności”, która z kolei sankcjonuje przywoływaną już kilkakrotnie „zdarzeniowość”. To w tym miejscu widzi Attridge źródło jednostkowości, która tak naprawdę nie posiada właściciela i która do nikogo nie należy. Mimo tego jednak jej zdolność do zjawiania się jest stale determinowana sposobem określenia się czytelnika wobec czytanego tekstu.
Na zakończenie pozostaje więc pytanie: czym byłaby narracja Attridge’a bez aktu „ucieleśnienia” zaprezentowanych koncepcji teoretycznych? Sofistyczną strategią? Retoryczną symulacją? Chyba jest jednak zupełnie inaczej. Można powiedzieć, że „ucieleśnione” partie książki, w których autor czyta poezję Blake’a, Keatsa, G. Herberta, czy prozę Coetzee’go, pozbawiają teoretyczną spekulację wrażenia nieautentyczności (choć użycie metafory „ucieleśnienia” w stosunku do „jednostkowości” i doświadczenia bliskości wydaje się być w tym kontekście o wiele bardziej złożone). Attridge proponuje włączyć w akademicki dyskurs literaturoznawczy elementy trudne i problematyczne, dokonując przy tym (na drodze emocjonalności) dyslokacji wzorów myślenia o literaturze. Dzieło – jak pisze Attridge – potrzebuje nie tylko rozwoju umysłowego. Podejmując problem „enigmatycznej wartości” literatury, czyli czegoś, co de facto nie poddaje się ostatecznej eksplikacji, autor próbuje cierpliwie (gdyż temat ten znany jest już choćby z przemyśleń Derridy i Lévinasa) przywracać jej nieredukowalnemu istnieniu sens – modalności lektury dzisiaj. Książka Attridge’a została zaprojektowana świadomie jako styl rozumowania, który urywa się w pewnym momencie. Drogą etycznych implikacji jesteśmy bowiem doprowadzani do newralgicznego punktu, który siłą rzeczy zobowiązuje nas do podjęcia trudnej pracy konfrontowania się z innym, by czytanie nie stanowiło wyłącznie kwestii uprzednio wypracowanego wyboru – „odpowiedniego sposobu czytania” (s. 117) – lecz pozostawiało niedociągnięcie wypełniane odruchem spontaniczności. „To” jednak dać nam może wyłącznie przeżycie dzieła jako zdarzenia, prze-życie czytelnika osiągnięte poprzez paradoksalny stan „mądrej bierności” (wise passivity), o jakim pisał przywołany w książce Attridge’a William Wordsworth.
Derek Attridge: „Jednostkowość literatury”. Tłum. Paweł Mościcki. Universitas, Kraków 2007 [Seria „Horyzonty Nowoczesności”, t. 60].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |