WIERSZE
A
A
A
Bliźniaczki
Moja Śmierć
jest moją śmiercią i obchodzi mnie tylko odkąd zdechł pies.
Mój bunt jest bez znaczenia.
Moja modlitwa to zjełczały orzech przesypany z torebki
do puszki, obok herbat, kawy i oleju.
Marynat na sklepowych półkach.
Moja Śmierć buja się
na hamaku, moknie na ulicach, zagląda tu i tam – do was!,
przymierza czarny płaszcz w markecie,
czyści buty po wdepnięciu w kałużę, ostrzy nóż – cierpliwie,
kosę Bałut lub Chojen.
Każdy ma swoją Lorelei Lee (graną przez Marilyn Monroe,
przypis) z opowieścią o ekshumowanym szpaku,
każdy głupiec (cytat, z siostry Miłość).
Dokąd trafiają ptaki po śmierci, czy jest ptasi raj?
Czy jest raj w ogóle?
Dereistyczne myślenie potakuje głową w koszyku.
Moja Śmierć umiera
ze strachu przed pająkiem – nie obchodzę nikogo, płacze.
Gasi światło do snu.
Lux aeterna
Tacie (RIP)
Moje uzależnienie jest przez ciebie. I ciebie. I przez tamtego. Moje pisanie –
jest formą ucieczki. Noszę się z widokiem krwi w akwarium. Osadzonym
krzyżem. Bóg, który sikał (Serrano), jeśli zechce, udzieli odpowiedzi na
nurtujące pytania, rozgrzeszenia – śmiech w tramwaju – w Biblii. Ktoś nam
dyktuje zdania, dopowiada historie. Jesteśmy strużką zastygłej krwi
w ustach (akwarium sardeli), uderzeniem o ścianę, aktem miłości i zgonu,
stypą – w Bakłażanie. Twarzą – odzianą w piżamę, zatopioną w poduszce,
siedem dni przed widokiem Stwórcy – jeśli nie wyszedł, nie umarł, nie zasłabł.
Siedmioma Pulitzerami po tamtej stronie (goń się, amerykańska dziwko!),
ukraińskim krwotokiem – proszę o twaróg i sałatkę. W kawiarni cisza – brak
ludzi. Jest siedem dzieł miłosierdzia, siedem grzechów głównych, siedem
darów Ducha. Ciała – siedem: patrzenie, smakowanie muzyki, seks, jedzenie –
lubię stek, argentyński, lampkę wina. Węszenie – za pracą, w biegu. Tibal –
miejsce zamieszkania. Ziah – tym współczuję, dla bogaczy. I Samael –
musisz się stawić przed nim. Gdy dowieziemy ubranie.
Urodziny
Tamtego dnia,
gdy stary Kash zmienił nazwisko na emigracji,
zostawiając szumiące głoski
jedynie na końcu wołacza i akcent
przedostatniej sylaby zastąpił gwizdem
wzywającym do nogi rudego psa,
zwanego przez niego Irlandczykiem,
zszedłem do tamtego —
leżał
z pobladłą twarzą, klatką jak bezdźwięczny miech,
porzucony przez pijanego kalikanta,
skrzyżowanymi w literę X rękami, bez wiary,
zapytał o godzinę.
Był listopad, wieczór,
światło lampy wdzierało się w jego źrenice — na wznak
i przez okna – na wskroś przeszywając pokój.
Usłużna pielęgniarka zmierzyła ciśnienie (kiedyś
ją leczyłem i może ojca. Lub brata).
Opowiedział historię o porodzie — mały człowiek
bez rąk i stop. Wspomniałem o Lautrecu.
Tamtego dnia stary Kash stał się Amerykaninem,
pamiętam jego radosne — how are you
w telefonie.
Sauna Blooma
Jeśli wierzyć teoriom Harolda Blooma,
mogłaś być jedynie muzą, zostawiając rolę poety
synowi Lajosa, którego spotykasz w saunie,
owinięta w biały, kąpielowy ręcznik. Jestem
w stanie odróżnić płeć autora po dwóch zdaniach.
To, co czujesz, pisząc. Uczucia na SSRIach
to zlodowaciały riaptejk w synaptycznej szczelinie,
desensytyzacja receptora. Nie chcę już walczyć
o priorytet, ja, Edyp, palmę pierwszeństwa –
ani w poezji, ani w plugawych posługach,
nawet w saunie. Piję poranną kawę w ogrodzie,
czekając na dojrzałą korę, hamującą agresję
jądra ciemności – zazdrosnych homo i hetero,
heter z pewnego portalu, brzydkich i niepełnionych
kobiet - jak J. na lekarskim zwolnieniu z bólowym
syndromem kręgosłupa – choć jej brak takiego,
zostaje jedynie nieużywany instrument
(to peryfraza wulgarnego słowa, żeby opisać
gluteus maximus – rzymskiego centuriona,
dowódcę legionów gapiących się na twój tyłek
w dyskotekach). Lubię słuchać samobójczych
myśli innych, swoje – odrzuciłem, zapiłem.
Zaleczyłem. Ćpun – mówi internet (i mówi
zbyt dużo). Mam dość
okaleczeń, sznyt i szykan. Wierzę w fitoterapię –
stąd ukwiecony parapet, liany zwisające
przy wejściu do domu, czekolada, która pobudza
endokannabinoidowy układ, hamując hydrolazę
amidu kwasu tłuszczowego. Wierzę w idealną
miłość – to narcyzm. Wierzę też w Boga (Ojca) –
jakiegokolwiek, złego lub dobrego - z Biblii.
Gdybym żył przed wiekami, wygnano by mnie
jako małego brata, wcześniej dając alternatywę
nawrócenia. Wierzę, że Joyce – Joyce, leczący
swą córkę u Junga, z pełnym zakreśleń zeszytem,
z bólem – miał rację. To strumień świadomości
oczyszcza duszę – widzę Anne Sexton, słuchającą
muzyki w garażu. Sylwię Plath w wieku 31 lat.
Siebie – tak małego siebie, uwalanego refill ink
przed wydrukiem.
Traktat o szaleństwie (Demokryt)
Bezruch, który znosi ból brzucha. Który to dzisiaj
papieros? Czytam o natychmiastowym trzeźwieniu –
Ro 15-45 13
nigdy niedopuszczone na rynek. Internet mówi –
powodem ilość powikłań, podręcznik podnosi
obawy etyków. Komu wierzyć w tak prostej rzeczy -
starcom czy dzieciom, redagującym Wikipedię.
Ruchowi powietrza na Wiatracznym Rondzie czy
martwej naturze zastygłej na obrazie? Pochłania
mnie akapit o wierności,
wazopresynie,
dostępnym analogu w donosowej postaci
zmieniającym bieg zdarzeń, cytat –
„poprawia też pamięć”. Może tutaj jest pies
pogrzebany, cały dowcip? – pamiętać o żonie.
Dalej. Akapit o herbacie –
w opozycji do kawy, aktywacji receptorów,
uldze w drodze, myśleniu o tym, co za chwilę, dziś.
Jakbym słyszał Chrystusa. Dawno straciłem wiarę –
nie tyle w Boga, co w ludzi.
GABA – bez zamartwia się płatnościami. Sprawdzam
wpływy, aktywa, przelewy, straty - wydatki
na sieroty, dać sto złotych czy połowę? Oto
dylemat bogatych w dziecięcych wioskach –
mieć czy być,
kultowa pozycja Ericha Fromma w czasach
liceum. Moralność wspierają pieniądze
(podobnie jak miłość) i Alka Seltzer w aptece –
acetylosalicylowy kwas w małej dawce,
ASA w skrócie, dobry przy zawale, zły na ból brzucha.
Wolę mieć kociokwik, kaca, nawet hangover –
europejski styl. W radiu wczorajszość – Jerofiejew:
wszyscy tenorzy są obrzydliwi – ten sam koncert,
który słyszałem na żywo
przed laty
Gabi –
jej czarne włosy,
półprofil odjętej piersi,
ślizganie się palców po mojej twarzy, mokrej
klawiaturze, słychać fałszywą nutę w głosie
przy odbiorze badań. Opinia profesora
bliska abderytom o filozofie.
Tak,
piszę swój traktat o szaleństwie. Jak długo trzeba
kpić, by zyskać przydomek – roześmiany? Ile grać,
by zadowolić starca? I kiedy sam stanę się
stary, żądając usunięcia gołębi na balkonie –
sms: liczyłem, że potraktuje pan posadzkę
chlorem, Sławomir. Nie znoszę Sławomirów. I tych,
którzy nie sławią miru, nawołując do wojen.
Putto - uśmiechnięty malec – zagląda mi przez ramię.
Oto odpowiedź na postawione pytanie – należy
wierzyć dzieciom, nawet jeśli kłamią – są urocze.
To jedyny argument. Dziecięce wioski. Całe wioski
roześmianych, renesansowych aniołów. Hospicja.
Tak samo łyse jak dorośli.
Wieczór.
Gabi nie spóźnia się bez powodu. Wciąż czekam.
Dzwonek do drzwi jak Tintinnabuli Arvo Parta -
złuda; nieprawda, że Faure to tylko Pie Jesu,
zaprzecza, gryząc końcówkę włosów dla większego
efektu – jest aż nadto dziewczęca. Sięgam po
papierosa – wynik stresu. Który to już dzisiaj?
Wciąż świdrujący ból brzucha, taniec nocyceptorów
wzbudzanych przez ASA. Bezruch. Jedynie wiatrak
kręci się na stole – w tę samą stronę, co przed laty
ona.
Tommy
Tam, gdzie rzeka kończy wylewność wyrzucając topielców o świcie.
A domy czerstwym chlebem wabią dzikie konie. Gdzie - malarz
rzuca farby na podłogę, karły rzucają cień – choć krótko, a dziwki
słów nie liczą – wciąż możesz mówić o miłości – okno. Ściana, drzwi,
ściana. I znów okno. Wyjść! Gdzie Stebuklas. Zawirować.
O co prosić, rysowana węglem? Zatoczyć się nad ranem. Spójrz!
Dzbanki herbat wmurowane w ścianę, ludzie. Więc nieswojo.
Obco. Ziemia żywi się grzechem – dlatego umieramy, robiąc miejsce.
Jesteśmy skazani na pastwę. Paschalnym barankiem. Bóg
z twarzą starego skrzypka gra tęskną melodię. Przesycony czernią –
stracił kolor - jak koń Gierymskiego na obrazie. Podobno Nikifor
był jego synem. Podobno Chrystus był geniuszem. Ubrany w koszulkę
z napisem Tommy Hilfiger włóczył się po marketach. Wabiąc karły
czerstwym chlebem.
Apokryf
Zawiodłem. Się. Pod krzyżem.
Wbrew temu, co bredził Piotr i, za bratem, tamten –
samo wino. Czasem mówi przez ludzi i mówi prawdę
(łac. in vino veritas – przyp. tłum.).
Umarł.
Żarłok i opój. Nie mył rąk, siadał do stołu i marszczył
brwi jedynie. Potem brał chleb, rwąc na kawałki –
oto ja i moje ciało,
oto ja
– skupiony na sobie –
i krew moja.
I znów wino. Marionetka
na ścianie zachodzącego słońca – smutny widok.
Ostrzegałem lojalnie
(łac. in aqua sanitas - przyp. tłum.).
Ale kim byłem, dla nich, Galilejczyków?
Judaszem z południowej Judei.
Nie znosił mnie zwłaszcza Mateusz, celnik. Zachłanny
i niemiły człowiek.
Wielkie, trzyletnie party, prosperity, na którym zarobiłem
30 srebrników i butelkę oleju, chroniąc przed wtarciem
w brudne – jak ręce – stopy.
Rzucono więc losy
o jego wełnianą, tkaną tunikę, zostawiając psom
zakrwawioną interulę. A potem
nagła nieprzyjemność – załamanie pogody,
jak w styczniu
wyż znad Syberii przy Bałtyku, który podciąga ramiona
roślin i „marszczy nos wielbłąda” w zoologicznym ogrodzie –
ciemność i dźwięk dartej od góry zasłony. Ileż razy
wypadała z żabki, kiedy byłem malcem, budząc wściekłość
matki?
Pewnie dlatego zdecydowałem się pójść za nim – był
spokojny, nie łajał. Jak przed tygodniem, kiedy się zaparł
osioł i legł przed bramą - zanim zafalowały palmy –
wyciągnął dłoń i uciszył dwunastu gniewnych ludzi,
klnących na czym świat stoi! Jak wiatr i burzę.
Na miły Bóg!
Wtedy uwierzyłem.
I przez resztę drogi ciągnął zwierzę, aż stanęło na nogi
i podreptało, machając ogonem jak wahadłem,
odmierzając czas – do dziewiątej. Wiwatom nie było końca,
śmiechom.
Wieczorem
piliśmy wino w oliwkowym ogrodzie i graliśmy w kości,
ja i Andrzej kontra Piotr i Mateusz – zachłanny i niemiły
człowiek.
Ekstaza nieświętego w Santa Maria della Vittoria przy Łąkowej 9.0
Odwieczne pytania, jedno - czy gdybym opisał siebie wierszem, z rymem, byłbym egotystą czy rzucił kalumnię
i świat – czyli wy, obcy – wyśmiałby duszę, przybił członki – jak Chrystusa – do krzyża, którego zdradziłem
w pewne popołudnie, jedyny apostoł Judei. Już lepiej urodzić się w Galilei –
nawet jeśli stamtąd nic dobrego.
Próżno myśleć. I łatwo snuć myśl ze szpuli, która rośnie w głowie, wbrew teorii, że mózg na starość się kurczy,
wysycha jak skóra kobiety wystawionej na światło. Stąd odzież, która też się kurczy. Układ limbiczny mam i tak
w rozkładzie, śrubki - na wczorajszej gazecie, smar tytuł maże - czekają na mechanika, speca
od kręcenia nosem.
Właściwie mógłbym skończyć życie – jak zacząłem,
przy matce. Gdzie jedynie bluszcz osłania człowieka – listek Adama, który praojciec (ojciec Kaina, Abla i Seta)
odrzucił z rozkoszą, spotykając damę tuż po zejściu z drzewa według teorii Ch. Darwina. Hipoteza bez dowodu
i przelewanie z pustego w próżne.
To są milenijne problemy, nie P vs NP – na które brak czasu.
Już lepiej pójść na pielgrzymkę
do sklepu, na urlopie.
Patrzę
przez okno-pryzmat, palce, trzeźwym okiem,
jednak zmieniłem zdanie i nic mi się nie chce –
nawet patrzeć
na ogród ziemskich rozkoszy – sam Bosch potworny na co dzień, kojarzy się z pralką, która obok sypialni
budzi mnie – ptak upiorny jak sam autor (mówię o wierszu, nie o obrazie) - swym świergotem.
Pierworodny grzech nie różni się od obecnego. Sława przerosła grzech – pycha i ciągnie się, uwiera
jak but założony na za dużą stopę. Ksiądz jest tylko słonecznikiem w konfesjonale i kręci smutno głową,
patrzy - jak ja patrzyłem - przez palce, przez kratkę w kierunku ziemi,
wypełniony ziarnem schnie z pragnienia.
Lepiej odrzucić członki, nawet przybite do krzyża – jak jaszczurka ogon, wtopić się we frezy,
przybrać barwę otoczenia, stać się bluszczem, bas-reliefem – liściem figowym Adama, Odwiecznym Pytaniem
o wszystko. Bełkot konfesji
w książkach, telewizyjnych programach – tam grzech się jątrzy jak moja rana po każdym spotkaniu kobiety,
którą kochałem, radiowych audycjach, sieci - już lepiej było urodzić się w Galilei, nawet jeśli stamtąd nic dobrego.
Lub nie rodzić się wcale.
Wtapiam się w materac na podłodze, ucieleśniając – jak Mesjasz kiedyś – zjawisko mimikry na Golgocie.
Moja Śmierć
jest moją śmiercią i obchodzi mnie tylko odkąd zdechł pies.
Mój bunt jest bez znaczenia.
Moja modlitwa to zjełczały orzech przesypany z torebki
do puszki, obok herbat, kawy i oleju.
Marynat na sklepowych półkach.
Moja Śmierć buja się
na hamaku, moknie na ulicach, zagląda tu i tam – do was!,
przymierza czarny płaszcz w markecie,
czyści buty po wdepnięciu w kałużę, ostrzy nóż – cierpliwie,
kosę Bałut lub Chojen.
Każdy ma swoją Lorelei Lee (graną przez Marilyn Monroe,
przypis) z opowieścią o ekshumowanym szpaku,
każdy głupiec (cytat, z siostry Miłość).
Dokąd trafiają ptaki po śmierci, czy jest ptasi raj?
Czy jest raj w ogóle?
Dereistyczne myślenie potakuje głową w koszyku.
Moja Śmierć umiera
ze strachu przed pająkiem – nie obchodzę nikogo, płacze.
Gasi światło do snu.
Lux aeterna
Tacie (RIP)
Moje uzależnienie jest przez ciebie. I ciebie. I przez tamtego. Moje pisanie –
jest formą ucieczki. Noszę się z widokiem krwi w akwarium. Osadzonym
krzyżem. Bóg, który sikał (Serrano), jeśli zechce, udzieli odpowiedzi na
nurtujące pytania, rozgrzeszenia – śmiech w tramwaju – w Biblii. Ktoś nam
dyktuje zdania, dopowiada historie. Jesteśmy strużką zastygłej krwi
w ustach (akwarium sardeli), uderzeniem o ścianę, aktem miłości i zgonu,
stypą – w Bakłażanie. Twarzą – odzianą w piżamę, zatopioną w poduszce,
siedem dni przed widokiem Stwórcy – jeśli nie wyszedł, nie umarł, nie zasłabł.
Siedmioma Pulitzerami po tamtej stronie (goń się, amerykańska dziwko!),
ukraińskim krwotokiem – proszę o twaróg i sałatkę. W kawiarni cisza – brak
ludzi. Jest siedem dzieł miłosierdzia, siedem grzechów głównych, siedem
darów Ducha. Ciała – siedem: patrzenie, smakowanie muzyki, seks, jedzenie –
lubię stek, argentyński, lampkę wina. Węszenie – za pracą, w biegu. Tibal –
miejsce zamieszkania. Ziah – tym współczuję, dla bogaczy. I Samael –
musisz się stawić przed nim. Gdy dowieziemy ubranie.
Urodziny
Tamtego dnia,
gdy stary Kash zmienił nazwisko na emigracji,
zostawiając szumiące głoski
jedynie na końcu wołacza i akcent
przedostatniej sylaby zastąpił gwizdem
wzywającym do nogi rudego psa,
zwanego przez niego Irlandczykiem,
zszedłem do tamtego —
leżał
z pobladłą twarzą, klatką jak bezdźwięczny miech,
porzucony przez pijanego kalikanta,
skrzyżowanymi w literę X rękami, bez wiary,
zapytał o godzinę.
Był listopad, wieczór,
światło lampy wdzierało się w jego źrenice — na wznak
i przez okna – na wskroś przeszywając pokój.
Usłużna pielęgniarka zmierzyła ciśnienie (kiedyś
ją leczyłem i może ojca. Lub brata).
Opowiedział historię o porodzie — mały człowiek
bez rąk i stop. Wspomniałem o Lautrecu.
Tamtego dnia stary Kash stał się Amerykaninem,
pamiętam jego radosne — how are you
w telefonie.
Sauna Blooma
Jeśli wierzyć teoriom Harolda Blooma,
mogłaś być jedynie muzą, zostawiając rolę poety
synowi Lajosa, którego spotykasz w saunie,
owinięta w biały, kąpielowy ręcznik. Jestem
w stanie odróżnić płeć autora po dwóch zdaniach.
To, co czujesz, pisząc. Uczucia na SSRIach
to zlodowaciały riaptejk w synaptycznej szczelinie,
desensytyzacja receptora. Nie chcę już walczyć
o priorytet, ja, Edyp, palmę pierwszeństwa –
ani w poezji, ani w plugawych posługach,
nawet w saunie. Piję poranną kawę w ogrodzie,
czekając na dojrzałą korę, hamującą agresję
jądra ciemności – zazdrosnych homo i hetero,
heter z pewnego portalu, brzydkich i niepełnionych
kobiet - jak J. na lekarskim zwolnieniu z bólowym
syndromem kręgosłupa – choć jej brak takiego,
zostaje jedynie nieużywany instrument
(to peryfraza wulgarnego słowa, żeby opisać
gluteus maximus – rzymskiego centuriona,
dowódcę legionów gapiących się na twój tyłek
w dyskotekach). Lubię słuchać samobójczych
myśli innych, swoje – odrzuciłem, zapiłem.
Zaleczyłem. Ćpun – mówi internet (i mówi
zbyt dużo). Mam dość
okaleczeń, sznyt i szykan. Wierzę w fitoterapię –
stąd ukwiecony parapet, liany zwisające
przy wejściu do domu, czekolada, która pobudza
endokannabinoidowy układ, hamując hydrolazę
amidu kwasu tłuszczowego. Wierzę w idealną
miłość – to narcyzm. Wierzę też w Boga (Ojca) –
jakiegokolwiek, złego lub dobrego - z Biblii.
Gdybym żył przed wiekami, wygnano by mnie
jako małego brata, wcześniej dając alternatywę
nawrócenia. Wierzę, że Joyce – Joyce, leczący
swą córkę u Junga, z pełnym zakreśleń zeszytem,
z bólem – miał rację. To strumień świadomości
oczyszcza duszę – widzę Anne Sexton, słuchającą
muzyki w garażu. Sylwię Plath w wieku 31 lat.
Siebie – tak małego siebie, uwalanego refill ink
przed wydrukiem.
Traktat o szaleństwie (Demokryt)
Bezruch, który znosi ból brzucha. Który to dzisiaj
papieros? Czytam o natychmiastowym trzeźwieniu –
Ro 15-45 13
nigdy niedopuszczone na rynek. Internet mówi –
powodem ilość powikłań, podręcznik podnosi
obawy etyków. Komu wierzyć w tak prostej rzeczy -
starcom czy dzieciom, redagującym Wikipedię.
Ruchowi powietrza na Wiatracznym Rondzie czy
martwej naturze zastygłej na obrazie? Pochłania
mnie akapit o wierności,
wazopresynie,
dostępnym analogu w donosowej postaci
zmieniającym bieg zdarzeń, cytat –
„poprawia też pamięć”. Może tutaj jest pies
pogrzebany, cały dowcip? – pamiętać o żonie.
Dalej. Akapit o herbacie –
w opozycji do kawy, aktywacji receptorów,
uldze w drodze, myśleniu o tym, co za chwilę, dziś.
Jakbym słyszał Chrystusa. Dawno straciłem wiarę –
nie tyle w Boga, co w ludzi.
GABA – bez zamartwia się płatnościami. Sprawdzam
wpływy, aktywa, przelewy, straty - wydatki
na sieroty, dać sto złotych czy połowę? Oto
dylemat bogatych w dziecięcych wioskach –
mieć czy być,
kultowa pozycja Ericha Fromma w czasach
liceum. Moralność wspierają pieniądze
(podobnie jak miłość) i Alka Seltzer w aptece –
acetylosalicylowy kwas w małej dawce,
ASA w skrócie, dobry przy zawale, zły na ból brzucha.
Wolę mieć kociokwik, kaca, nawet hangover –
europejski styl. W radiu wczorajszość – Jerofiejew:
wszyscy tenorzy są obrzydliwi – ten sam koncert,
który słyszałem na żywo
przed laty
Gabi –
jej czarne włosy,
półprofil odjętej piersi,
ślizganie się palców po mojej twarzy, mokrej
klawiaturze, słychać fałszywą nutę w głosie
przy odbiorze badań. Opinia profesora
bliska abderytom o filozofie.
Tak,
piszę swój traktat o szaleństwie. Jak długo trzeba
kpić, by zyskać przydomek – roześmiany? Ile grać,
by zadowolić starca? I kiedy sam stanę się
stary, żądając usunięcia gołębi na balkonie –
sms: liczyłem, że potraktuje pan posadzkę
chlorem, Sławomir. Nie znoszę Sławomirów. I tych,
którzy nie sławią miru, nawołując do wojen.
Putto - uśmiechnięty malec – zagląda mi przez ramię.
Oto odpowiedź na postawione pytanie – należy
wierzyć dzieciom, nawet jeśli kłamią – są urocze.
To jedyny argument. Dziecięce wioski. Całe wioski
roześmianych, renesansowych aniołów. Hospicja.
Tak samo łyse jak dorośli.
Wieczór.
Gabi nie spóźnia się bez powodu. Wciąż czekam.
Dzwonek do drzwi jak Tintinnabuli Arvo Parta -
złuda; nieprawda, że Faure to tylko Pie Jesu,
zaprzecza, gryząc końcówkę włosów dla większego
efektu – jest aż nadto dziewczęca. Sięgam po
papierosa – wynik stresu. Który to już dzisiaj?
Wciąż świdrujący ból brzucha, taniec nocyceptorów
wzbudzanych przez ASA. Bezruch. Jedynie wiatrak
kręci się na stole – w tę samą stronę, co przed laty
ona.
Tommy
Tam, gdzie rzeka kończy wylewność wyrzucając topielców o świcie.
A domy czerstwym chlebem wabią dzikie konie. Gdzie - malarz
rzuca farby na podłogę, karły rzucają cień – choć krótko, a dziwki
słów nie liczą – wciąż możesz mówić o miłości – okno. Ściana, drzwi,
ściana. I znów okno. Wyjść! Gdzie Stebuklas. Zawirować.
O co prosić, rysowana węglem? Zatoczyć się nad ranem. Spójrz!
Dzbanki herbat wmurowane w ścianę, ludzie. Więc nieswojo.
Obco. Ziemia żywi się grzechem – dlatego umieramy, robiąc miejsce.
Jesteśmy skazani na pastwę. Paschalnym barankiem. Bóg
z twarzą starego skrzypka gra tęskną melodię. Przesycony czernią –
stracił kolor - jak koń Gierymskiego na obrazie. Podobno Nikifor
był jego synem. Podobno Chrystus był geniuszem. Ubrany w koszulkę
z napisem Tommy Hilfiger włóczył się po marketach. Wabiąc karły
czerstwym chlebem.
Apokryf
Zawiodłem. Się. Pod krzyżem.
Wbrew temu, co bredził Piotr i, za bratem, tamten –
samo wino. Czasem mówi przez ludzi i mówi prawdę
(łac. in vino veritas – przyp. tłum.).
Umarł.
Żarłok i opój. Nie mył rąk, siadał do stołu i marszczył
brwi jedynie. Potem brał chleb, rwąc na kawałki –
oto ja i moje ciało,
oto ja
– skupiony na sobie –
i krew moja.
I znów wino. Marionetka
na ścianie zachodzącego słońca – smutny widok.
Ostrzegałem lojalnie
(łac. in aqua sanitas - przyp. tłum.).
Ale kim byłem, dla nich, Galilejczyków?
Judaszem z południowej Judei.
Nie znosił mnie zwłaszcza Mateusz, celnik. Zachłanny
i niemiły człowiek.
Wielkie, trzyletnie party, prosperity, na którym zarobiłem
30 srebrników i butelkę oleju, chroniąc przed wtarciem
w brudne – jak ręce – stopy.
Rzucono więc losy
o jego wełnianą, tkaną tunikę, zostawiając psom
zakrwawioną interulę. A potem
nagła nieprzyjemność – załamanie pogody,
jak w styczniu
wyż znad Syberii przy Bałtyku, który podciąga ramiona
roślin i „marszczy nos wielbłąda” w zoologicznym ogrodzie –
ciemność i dźwięk dartej od góry zasłony. Ileż razy
wypadała z żabki, kiedy byłem malcem, budząc wściekłość
matki?
Pewnie dlatego zdecydowałem się pójść za nim – był
spokojny, nie łajał. Jak przed tygodniem, kiedy się zaparł
osioł i legł przed bramą - zanim zafalowały palmy –
wyciągnął dłoń i uciszył dwunastu gniewnych ludzi,
klnących na czym świat stoi! Jak wiatr i burzę.
Na miły Bóg!
Wtedy uwierzyłem.
I przez resztę drogi ciągnął zwierzę, aż stanęło na nogi
i podreptało, machając ogonem jak wahadłem,
odmierzając czas – do dziewiątej. Wiwatom nie było końca,
śmiechom.
Wieczorem
piliśmy wino w oliwkowym ogrodzie i graliśmy w kości,
ja i Andrzej kontra Piotr i Mateusz – zachłanny i niemiły
człowiek.
Ekstaza nieświętego w Santa Maria della Vittoria przy Łąkowej 9.0
Odwieczne pytania, jedno - czy gdybym opisał siebie wierszem, z rymem, byłbym egotystą czy rzucił kalumnię
i świat – czyli wy, obcy – wyśmiałby duszę, przybił członki – jak Chrystusa – do krzyża, którego zdradziłem
w pewne popołudnie, jedyny apostoł Judei. Już lepiej urodzić się w Galilei –
nawet jeśli stamtąd nic dobrego.
Próżno myśleć. I łatwo snuć myśl ze szpuli, która rośnie w głowie, wbrew teorii, że mózg na starość się kurczy,
wysycha jak skóra kobiety wystawionej na światło. Stąd odzież, która też się kurczy. Układ limbiczny mam i tak
w rozkładzie, śrubki - na wczorajszej gazecie, smar tytuł maże - czekają na mechanika, speca
od kręcenia nosem.
Właściwie mógłbym skończyć życie – jak zacząłem,
przy matce. Gdzie jedynie bluszcz osłania człowieka – listek Adama, który praojciec (ojciec Kaina, Abla i Seta)
odrzucił z rozkoszą, spotykając damę tuż po zejściu z drzewa według teorii Ch. Darwina. Hipoteza bez dowodu
i przelewanie z pustego w próżne.
To są milenijne problemy, nie P vs NP – na które brak czasu.
Już lepiej pójść na pielgrzymkę
do sklepu, na urlopie.
Patrzę
przez okno-pryzmat, palce, trzeźwym okiem,
jednak zmieniłem zdanie i nic mi się nie chce –
nawet patrzeć
na ogród ziemskich rozkoszy – sam Bosch potworny na co dzień, kojarzy się z pralką, która obok sypialni
budzi mnie – ptak upiorny jak sam autor (mówię o wierszu, nie o obrazie) - swym świergotem.
Pierworodny grzech nie różni się od obecnego. Sława przerosła grzech – pycha i ciągnie się, uwiera
jak but założony na za dużą stopę. Ksiądz jest tylko słonecznikiem w konfesjonale i kręci smutno głową,
patrzy - jak ja patrzyłem - przez palce, przez kratkę w kierunku ziemi,
wypełniony ziarnem schnie z pragnienia.
Lepiej odrzucić członki, nawet przybite do krzyża – jak jaszczurka ogon, wtopić się we frezy,
przybrać barwę otoczenia, stać się bluszczem, bas-reliefem – liściem figowym Adama, Odwiecznym Pytaniem
o wszystko. Bełkot konfesji
w książkach, telewizyjnych programach – tam grzech się jątrzy jak moja rana po każdym spotkaniu kobiety,
którą kochałem, radiowych audycjach, sieci - już lepiej było urodzić się w Galilei, nawet jeśli stamtąd nic dobrego.
Lub nie rodzić się wcale.
Wtapiam się w materac na podłodze, ucieleśniając – jak Mesjasz kiedyś – zjawisko mimikry na Golgocie.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |