ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (96) / 2007

Greta Wierzbińska,

OTOMO YOSHIHIDE'S NEW JAZZ QUINTET

A A A
“ONJQ Live in Lisbon”. Clean Feed, 2006.
Nagranie koncertu z Lizbony to danie, które opiera się łatwej konsumpcji. Klasyfikacje gatunkowe w rodzaju: „ambient improvisation”, etno, avant-pop, onkyo, plądrofonia, glitch czy zagadkowe „noise music for zen meditation”, wprawiają w zakłopotanie. Jedno jest pewne, gdyby za rozwiązłość stylistyki muzycznej wsadzano za kratki, Otomo dostałby dożywocie. Czegóż bowiem nie ma na tej płycie!

Jest to najbardziej jazzowa płyta Otomo kojarzonego przez szerszą publiczność głównie z awangardową japońską elektroniką i eksperymentatorskimi wybrykami brzmieniowymi w ramach grupy Ground Zero. Nagrano ją w mniejszym niż dotychczas, mocno uszczuplonym, podstawowym składzie kwintetu. Mogłoby się zatem wydawać, że moc kwintetu powinna być znacznie mniejsza niż orkiestry. Nic bardziej błędnego! Kolektywnie – jak na wiecach na cześć przewodniczącego Mao – w ramach żelaznej logiki brzmienia zespołowego, japończycy aplikują nam solidną dawkę potężnych partii dęciaków w postaci przyzwoitych freejazowych solówek. To w dużej mierze zasługa, tym razem nieco poskromionego, smakowitego ale wciąż inspirowanego estetyką lat 60., saksofonu Matsa Gustaffsona, który, choć z Yoshihide gra nie od dziś, tu pojawia się w nieco innej roli. Jego baryton działa jak wyzwalacz bomby atomowej. Słychać to zwłaszcza w kompozycji pt. „Flutter”, w której instrument Szweda zaczyna uruchamiać serię kontrolowanych eksplozji w przestrzeni właśnie wysadzanej przez resztę składu.

Pod pretekstem ekshumacji tematów zaczerpniętych od Erica Dolphy’ego i Charlie Hadena (pojawia się też niezwykła wersja kompozycji „Eureka” Jima O'Rourke) i innych przedstawicieli free jazzu, Otomo i jego akustyczny kwintet tworzą istne „laboratorium destrukcji”. Kiedy prosty bebopowy temat rozrasta się do rozmiarów skomplikowanej, gęstej, hałaśliwej hybrydy, jest naprawdę ostro. Naruszanie granic i sprawdzanie ich wytrzymałości agresywnym, gwałtownym gorączkowym soundem doprawionym hałasem gitarowych sprzężeń dla wrażliwych uszu może okazać się doświadczeniem traumatycznym. Na płycie zmieścił się nawet kawałek dedykowany towarzyszowi Che (autorstwa wspomnianego wcześniej Hadena), na którym Gustafsson z narastającym tenorowym, Brotzmannowskim wręcz zadęciem niebezpiecznie rozkręca skakankę wysokiego napięcia, na której reszta muzyków posłusznie oddaje szaleńcze skoki.

Całość jest jednak równa, spójna, świetnie zgrana i nagrana. A bolesny zgiełk, zwany „noisem” i ekstremalną elektroniką, której na szczęście nie ma tu zbyt wiele, rekompensuje soczyste jazzowe frazowanie. Paradoksalnie więc, mimo momentów ekstremalnego free jest to klasycznie jazzowy album. W dodatku wydany przez prężną portugalską wytwórnię Clean Feed stawiającą na wysoką jakość oferowanych przez siebie „produktów”. Sensacje żołądkowe nam nie grożą. Nie ma się czego bać!