ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (97) / 2008

Agnieszka Jeżyk,

PO-GŁOS Z ZAŚWIATÓW SENSU

A A A
O „Po tęczy” Andrzeja Sosnowskiego
„Tęcza? Nikt jej nie widział od ponad czterdziestu lat, / co znaczy ‘koniec świata’, albo coś w tym stylu” pisał kiedyś w wierszu „Piosenka dla Europy” Andrzej Sosnowski. Cóż zatem zrobić, gdy już w punkcie wyjścia, już na początku poetyckiej (ale i krytycznej) narracji kończy się świat? Czy potraktować dwa ostatnie tomy („Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi”, „Po tęczy”) autora „Zoomu” jak „zdjęcia zrobione już po końcu świata”? Czy może bardziej odczytywać je jako echa z zaświatów sensu? Znaczenie, które autor mógłby ukryć przed zuchwałym czytelnikiem na końcu tęczy, nie odsłoni się jednak, ponieważ nawet sama tęcza jest zjawiskiem czysto subiektywnym. Nie pojawia się nigdy w stałym miejscu, jej wizualnie nie-do-istnienie zależy wyłącznie od percepcji obserwatora. Nie mamy już punktów orientacyjnych, żadnej ścieżki, którą moglibyśmy wyruszyć na poszukiwanie sensu. Nie uchwycimy się nawet tytułów wierszy, od których zwykle zaczyna się śledzenie znaczeń, bo w najnowszym tomie Sosnowskiego po prostu się nie pojawiają.

Kim jest osoba, która wpuszcza nas w ten labirynt tekstu bez mapy, bez choćby inicjalnych wskazówek? Czy nie bardziej trafnie byłoby mówić o głosie? Jak zwykle bowiem u Sosnowskiego podmiot wymyka się uwadze nawet najbardziej ostrożnego czytelnika, jest nieuchwytny, wciąż z niebywałą precyzją i sprytem myli tropy pogoni za sensem. Już w wierszu stanowiącym preludium do cyklu „Po tęczy” czyli „Wypada daleko chociaż może w wannie…” zmagamy się z pierwszą konfuzją. Ciągnie się oto przed nami litania bezosobowych form („dziękując”, „pisząc”, „śniła się”) scalanych jedynie motywem płynącej wody (ciepły strumień w hotelowej łazience, rzeka w ładnej okolicy). Osoba mówiąca w tekście nie istnieje, przez wersy i wyrazy przepływa jedynie jakaś widmowa jaźń, która nie daje się wysłowić w żadnym czasowniku. Na końcu jednak czeka nas nagły zwrot: podmiot ujawnia się w ostatnim zdaniu: „zima się nie śni, to przestałem biec”, zostawiając w dali wszelkie próby pochwycenia go w sieć interpretacji.

I tym razem odsłonięcie pierwszoosobowego ja okazuje się pozorem. Z głębi tekstów dobiega nas kakofonia dźwięków, której symbolem staje się powracający jak widmo „samochód na babilońskich rejestracjach”. Głosy mówią do nas naraz, bez podziału na pierwszy plan i tło, bez przewodzącego tonu, który dałby choć złudne poczucie harmonii rozpierzchającym się w różne strony językom. Cytaty z popowych piosenek (m.in. Pudelsów) istnieją tu na równych prawach, co – nieco przewrotne – nawiązania do „Fugi śmierci” („Wir trinken und trinken/ brande der Zeit, brandy der Zeit”) lub cyklu „W malinowym chruśniaku” („miłość jak malinowy chruśniak z wódką na dużym lodzie”). W intymny dyskurs wkrada się język sieci, okradając go tym samym z czułości i autentyzmu („dmuchasz w dłoń i to jest miły fallout pocałunków” rozwija się w finale do stwierdzenia: „ląduję w jakiejś dziwnej pornografii, więc wychodzę”). Polskie słowa, zdania i strofy kapitulują pod naporem obcej mowy wdzierającej się z impetem w każdy niemal wiersz („Apollo gądł na lutni Ziggy played guitar”). Jedyną siłą odśrodkową scalającą ten kosmos dźwiękowych dysonansów jest, powracająca w obrębie tomu, dynamiczna cyrkulacja wyrazów i zwrotek tworząca bezpieczną przestrzeń repetycji: restauracja w Nałęczowie, którą zna Tadeusz, mleko i miód na podbródku Joanny, groteskowy, ale i pęczniejący grozą motyw Mihi i Tibi studiujących „gry noirs na nocnych wydziałach”, później zaś „warunki brzegowe samobójstwa, obiektywnie”. Z tekstu w tekst przeskakują także bardziej złożone fragmenty, jak w przypadku prozy poetyckiej inspirowanej lekcjami z samouczka języka niemieckiego. Dwie strony dalej pierwszy utwór zostaje przepisany i zaczyna funkcjonować na prawach odrębnego tekstu. Od pierwowzoru zaś różni go zaledwie jedno zdanie.

W „Po tęczy” – z perspektywy poprzednich książek – widać dobitnie jedną istotną zmianę: sny, stany z pogranicza jawy i imaginacji, mgliste wizje, których obecność miała być wentylem bezpieczeństwa dla nagłych zwrotów akcji w języku, zostają powoli zastąpione przestrzenią sieci. W wirtualnej rzeczywistości – tak jak we śnie – nie ma ustalonego porządku i wszystko może mieć miejsce. To wyjście z oniryzmu ujawnia się najpełniej w erotykach. O ile jeszcze w wierszu „Stawiam na rozkosz z nieznajomą panią” seksualny epizod przynależy do porządku sennego – albo raczej jest trwającym w nieskończoność snem erotycznym – po intensywnej zaś konsumpcji następuje nagłe przebudzenie, o tyle w innych tekstach odrealniony świat dyskursu miłosnego zostaje już przeniesiony w głąb sieci. Intymne rytuały przestają być autentycznym przeżyciem, są przecież zapośredniczone przez medium. Tak jak we wspomnianym już „Pokazujesz ładny grzyb drzemiący na twojej dłoni”, osoba mówiąca w tekście surfuje w Internecie w poszukiwaniu nowych doznań, które byłyby w stanie wywrzeć jeszcze jakieś wrażenie, ale i ta wirtualna przygoda kończy się porażką, wycofaniem się w siebie i ucieczką z gąszczu pornograficznych witryn. W „See, obrazki! I’m your Touchstone Pictures”, gdzie sen i sieć łączą się, tworząc niepokojącą przestrzeń, następuje ironiczne odwrócenie modelu romantycznej miłości. Zbójecka książka nie jest już narzędziem deprawacji, dziewica drzemie nad nią kompletnie nie zainteresowana wzorcem, który lektura ma do zaoferowania. Świat jej erotycznych marzeń istnieje w wirtualnej rzeczywistości („lubi emotikony gwiazd na cichym niebie”), gdzie, tak jak w komputerowej grze, uczestnik musi spełnić szereg wymagań, aby zgrabnie przejść do następnego etapu („Chętnie pozna pana z autem po tuningu / Chętnie pana pozna na głośnym castingu”). Miłość z tej perspektywy staje się wyłącznie galerią różnych form, szeregiem pustych rytuałów, w których znika podmiotowość graczy, w których wraz z prawdziwym doznaniem umyka sens: „otwiera się czysta przestrzeń, jak butelka / bez listu w przyborze sfer, z próżnią w as /cendencji”.

Rzeczywistość po rozpadzie języka przenosi się zatem w przestrzeń wirtualną. Niezbitym dowodem jest ostatni z tekstów z tomu, gdzie już na samym początku zaczepia nas ironiczny głos: „’Wylogowałeś się’ i co ‘dalej’? / Chcesz ‘pooglądać’? Chcesz / ‘pogadać’?” Dyskusji z czytelnikiem, rzecz jasna, nie będzie, a potwierdza to nie tylko wers zamykający zbiór „Po tęczy”. Aporia komunikacyjna między podmiotami w dyskursie wynika bowiem z natury samego języka i jest ściśle związana z pojęciem tropu ekonomicznego. W świetle tej koncepcji, tak jak za określoną ilość gotówki możemy nabyć określone dobra, tak za odpowiednią ilość słów powinniśmy otrzymać daną liczbę znaczeń. W praktyce jednak zarówno słowo, jak i pieniądz mogą istnieć wyłącznie w postaci wirtualnej i nie odsyłać do żadnej rzeczywistości. Motyw ten znów obsesyjnie wraca w twórczości Sosnowskiego, a najbardziej reprezentatywnym przykładem jest wspomniany już tekst inspirowany samouczkiem do niemieckiego. „’Wszystko przechodzi z rąk do rąk’ – alles geht von Hand zu Hand. Kupiec daje ‘kupującemu’ – dem Kaufer – ‘towar’ – die Ware. Kupujący daje ‘sprzedającemu’ – dem Verkaufer – ‘pieniądze’” – Geld” recytuje nam głos z tekstu, ale dobrze wiemy, że za tym uczniowskim mozolnym przekładem banalnych fraz tkwi ironiczna refleksja o tym, że translacja nawet w obrębie tego samego języka jest klęską – nie mówiąc już o wszelkich próbach przełożenia z mowy ojczystej na obcą.

W eseju „W sercu słońca z Urwanego śladu” Jacek Gutorow sugerował, że przedostatni tom Sosnowskiego jest najgłębszym świadectwem rozpadu języka, a dość luźna wcześniej więź pomiędzy autorem a czytelnikiem ulega tu zerwaniu. Tekst zostawiał nas z pytaniem, czy poezja, która polega na piętrzeniu coraz większych trudności i stosowaniu coraz bardziej wyrafinowanych gier intertekstualnych, jest jeszcze poezją i czy można zajść tędy jeszcze dalej, nie wypadając kompletnie z dyskursu. „Po tęczy” okazuje się tomem przewrotnym, paradoksalnie bowiem to kontynuacja niemożliwej do kontynuowania linii. Stanowi też ostateczne potwierdzenie przejścia Sosnowskiego od modelu apofatyczego (rzeczywistość nie daje się wysłowić, więc istotny jest tylko język) do estetycznego (nie ma rzeczywistości, jest hermetyczny świat pięknych językowych zabaw). W tym kontekście kategoria czytelnika jako podmiotu, który na równych prawach przystępuje do gry o tropienie sensu, nie ma tu racji bytu. Odbiorca jest w tym tekście tylko zjawą, już nawet nie gościem, lecz cieniem gościa, który pojawia się na chwilę między wersami, by zaraz zniknąć. „Chciałem Ci napisać o wielu rzeczach, ale przeszła mi ochota, a poza tym czuję, że to bezcelowe” pojawia się w pewnym momencie znamienne zdanie. Lektura staje się heroiczną walką o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni słów, bo wszelkie próby sięgnięcia głębiej z góry skazane są na niepowodzenie. Ostatecznie jednak nawet słowa pękają jak kra i zostajemy „już na morzu i bez kry”, bez żadnych punktów oparcia, słysząc gdzieś z końca świata szyderczy po-głos: „Jeśli zapytasz mnie jak masz skończyć / możesz chcieć zadać pytanie jak to jest / gdy następnie mnie zapytasz jak to jest / ja ci po prostu nie odpowiem.”
Andrzej Sosnowski „Po tęczy”. Biuro Literackie, Wrocław 2007.