ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (97) / 2008

Krzysztof Uniłowski,

ULEBEK

A A A
Dobre kilka miesięcy temu brytyjskimi mediami (i brytyjską listą przebojów) wstrząsnęła nowa wersja starego przeboju The Who, „My Generation”, w wykonaniu całkiem pokaźnej grupy pensjonariuszy jednego z domów spokojnej starości. Z naszej jednak perspektywy cała sprawa wydała się ledwie ciekawostką, w sam raz na niedzielne wydanie „Teleekspresu”. Może dlatego, że zespół Pete’a Townshenda w Polsce nigdy nie cieszył się szczególną estymą, tedy nie obruszyliśmy się z powodu profanacji. Może dlatego, że jesteśmy dość podejrzliwi wobec zagranicznych mediów i nie zaufaliśmy gorliwości, z jaką donosiły o ekscesach rockandrollowych staruszków. A może dlatego, że choć angielszczyzna – wiadomo – stała się współczesną lingua franca, to nad Wisłą z jej znajomością ciągle krucho, więc trudno było smakować dwuznaczoność telewizyjnego obrazu, na którym sympatyczny staruszek wypluwa do mikrofonu ten słynny wers: „I hope I die before I get old”. Przy okazji, jak donosi nieoceniony Internet taka Hilary Duff w swojej wersji „My Generation” śpiewa: „I hope I don’t die before I get old”. Cóż, panna (a może dziewłopiec?) Duff to rocznik 1987...

Tak czy owak, wyczyny dzielnych The Zimmers pozostały dla nas ledwie medialną ciekawostką. Wszelako nie okazaliśmy się całkiem od macochy i też doczekaliśmy się swojej... „Rebelii”. Pióra Mariusza Sieniewicza. Od razu powiem, że według mnie również „Rebelia” nie pozostanie niczym więcej, jak tylko sezonową ciekawostką, która rozpali ledwie garstkę krytyków. Nie sądzę natomiast, by skutkiem tej książki komanda staruszków ruszyły zdobywać Bastylie naszej współczesnej kultury. Nie sądzę nawet, by książka Sieniewicza sprokurowała znaczącą dyskusję. Co najwyżej, jej autor raz i drugi wystąpi w jakimś telewizyjnym talk-show, poświęconemu tabuizacji starości tudzież jej kulturowemu wykluczeniu.

Kłopot, jaki mam z najnowszą książką Sieniewicza – skądinąd sympatyczną, czy nawet urokliwą – wiąże się z jej rewelatorskimi i rewolucyjnymi ambicjami. Tymczsem tam, gdzie Mariusz Sieniewicz stroi się w kostium Jana Chrzciciela kulturowej rewolty, nie znajduję ani prowokacji, ani nawet karnawałowej stylizacji. Znajduję humbug.

Wygląda na to, że Sieniewicz ma wyżej uszu prowokacji, stylizacji, tożsamościowych przebieranek, parodii i pastiszy, mówiąc krótko – całą tę naszą garderobę przecenia i jednym pociągnięciem pióra odsyła do lumpeksu: „Język wyswobodził się z kagańca. A język bez kagańca to dzika, sensożerna bestia. Zagryza znaczenia i żyje z garderobą w horrendalnej symbiozie” (s. 17). Marzy nasz autor, by język na powrót zamknąć w podmiotowo-przedmiotowym kagańcu. Ściślej, chodzi o to, by język z ciała się wywodził, do ciała odnosił i na ciało wskazywał – by celebrował jego jednokrotność i przemijalność. Teraz już łatwo o wniosek, że najlepsze ze wszystkich będzie ciało starcze. Nic dziwnego, że bohatera powieści, Błażeja Pindla, osobnika w wieku chrystusowym, podniecają... staruszki. O ile bowiem młodość jest plastyczna, poddaje się uniwersalizacji, o ile zbywa jej cech indywidualnych, o tyle ze starością sprawy mają się wręcz przeciwnie. Starość, ach, starość! Właśnie ona „zapewniała ciągłość ludzkiej opowieści, to w niej odkładało się działanie czasu” (s. 101). Wyłącznie z perspektywy starości i przemijania uprawnione będzie mówienie o czasowości ludzkiego istnienia. Więcej, wyłącznie z perspektywy starości i przemijania uprawnione będzie samo mówienie (Heideggerowskie Sagen), mówienie niebędące żadną paplaniną, lecz warujące, niczym pies pasterski, przy tym, co jednostkowe i niepowtarzalne w jednostkowej egzystencji.

Pindlowemu wzdychaniu do staruszka (i za staruszką) towarzyszą westchnienia autora, tęskniącego za zupełnie innym typem kultury. Zapewne, przedmiot tej tęsknoty jest cokolwiek nieokreślony: majaczą się niewyraźnie przed Sieniewiczem widma autentyczności, egzystencjalnej otwartości (cokolwiek by to znaczyło) tudzież nowego języka, który umiałby powiązać ze sobą w nierozerwalne jedno mówienie oraz istnienie. Najzupełniej namacalny wydaje mi się za to gniew Sieniewicza. Mimo groteskowo-bajkowego sztafażu, „Rebelia” wyrasta z gniewu wcale w nie mniejszym stopniu niż „Czwarte niebo”. Słuszny ten gniew obraca się zaś przeciwko współczesnej kulturze (tej masowej i tej akademickiej) oraz jej trzem głównym niecnotom: infantylizmowi, narcyzmowi, egoizmowi.

Gniew to wcale dobry grunt, stosowny do hodowli haseł wywrotowych czy zgoła rewolucyjnych. Dlaczego zatem rebelię, jaką wieści Sieniewicz, uważam za humbug? Dobrze, przychylmy się do ostrożniejszej interpretacji, załóżmy, że powieść nie jest ewangelią Starości, a jedynie jej proroctwem. Przecież proroctwo z definicji zapośrednicza obiecany obiekt. Między zaś anonsem oraz podmiotem, którego obecność nam się zapowiada, musi zostać zadzierzgnięty związek reprezentacji. Tymczasem największą tajemnicą Rebelii jest zupełna nieobecność starości w tej książce, jakkolwiek staruszków tu bez liku. Rzecz jednak w tym, że najchętniej zachowują się oni w sposób typowy raczej dla zupełnie innych postaci, a jedynie na pozór i dla kamuflażu przed światem „dziadzieją”. Niezwykłość tego zachowania budzi niekiedy niepokój u samego Błażeja, który z Pindla zdążył się już przeobrazić w Kolumba, co wyruszył na poszukiwanie nieodkrytej starości: „Wódeczka, owszem, zakąska, owszem, ale trawka, marycha, gandzia? Same słowa brzmiały niestosownie z tym gronie. Kolumb był z lekka zgorszony” (s. 144). W innym zaś miejscu przeczytamy o bohaterach: „Siedzieli w krzakach niczym urwisy schowane przed wzrokiem ojca” (s. 165). Powieściowi staruszkowie konspirują (jak komando, które – via cios Raskolnicy – wyprawia Pindla w zaświaty, by stamtąd ściągnął pomoc), ale ta konspiracja ma najwięcej wspólnego z działalnością organizacji antyszkolnej w powieści Edmunda Niziurskiego. Owszem, na zaświatowej wyspie staruszkowie-juwenarbajterzy są więzieni, upokarzani i zmuszani do podniewolnej pracy przy mumifikacji młodych ciał. Wszystko dla podniesienia idei Młodości na poziom absolutny. Ale przecież jeszcze zanim bunt staruszków odmieni porządek na wyspie, obóz pracy – mimo wygaszalni, mimo apelowego terroru oraz aluzji do lagrów i łagrów – przypomina bardziej dziwaczne wczasy na ogródkach działkowych. Aluzje do Borowskiego przydają tu jedynie odrobiny pieprzu.

W najciekawszym i najbardziej inspirującym ze znanych mi omówień „Rebelii”, recenzji napisanej dla „Opcji”, Justyna Cembrowska, by jakoś rozwiązać ten interpretacyjny węzeł, postąpiła w sposób godny Aleksandra Macedońskiego. Uznała mianowicie, że bohaterowie Sieniewicza to żadni staruszkowie, lecz... krasnoludki. Dodajmy, że niezbyt poczciwe i przystojne. Od razu powiem, że taki pomysł tylko w pierwszej chwili wydaje się karkołomny. W istocie można go podeprzeć wcale solidnymi argumentami tekstologicznymi. Czytamy przecież w powieści, że Pindel spogląda na „krasnale ciało” (s. 44) Raskolnicy, a kolumna juwenarbajterów to rząd „błękitnych, pomarszczonych skrzatów, z nosami zwieszonymi na kwintę” (s. 107). W innymi zaś miejscu: „Juwenarbajterzy zachichotali śmiechem złośliwych krasnali” (s. 121). Wiem, upieranie się tylko na tej podstawie, że Pindel-Kolumb na zaświatowej wyspie zamieszkał wśród skrzatów, a nie wśród staruszków, mogłoby zakrawać na hermeneutykę podług metody Świadków Jehowy. Tymczasem argumenty mogłyby również paść z poziomu poetyki (związki utworu z konwencją baśni, powiastki filozoficzno-fantastycznej, satyry w stylu filmów Juliusza Machulskiego). Jednak bez względu na to, jak ostatecznie rozstrzygniemy zagadkę, trzeba zauważyć, że tożsamość bohaterów pozostaje mocno problematyczna nawet dla najbardziej zdeklarowanych sympatyków „Rebelii”.

Jeśli zaś książka nie traktuje o zbuntowanych staruszkach, lecz o – dajmy na to – krasnoludkach, to w takim razie... Właśnie, co? Brnijmy dalej. Równie problematyczny jest status powieściowego świata i samej opowieści. Wewnątrzpowieściowa rzeczywistość zaopatrzona została we własną logikę i własny porządek ontyczno-egzystencjalny, w ramach którego jest miejsce na dwie śmierci (mentalną i „ostateczną”) oraz dwa porządki bytowe. Wszystko, o czym czytamy, należałoby zatem traktować na sposób quasi-obiektywny, jakkolwiek może też chodzić o zwykłą fantazję Błażeja Pindla. Cóż, nie ma o czym gadać: jednym świat jawi się jako wielkie drzewo, innym – jako garderoba. Aha, opowieść o niezwykłych przygodach Pindla-Kolumba przeplata się z wątkiem niejakiej Wiosenki-Śmierci. Jak się okazuje, Wiosenka, choć wyglądem przypomina miejscową wariatkę w secesyjnych tiulach, niegdyś czuwała nad światem oraz zmarłymi, a teraz, wzgardziwszy naszą cudaczną ponowoczesnością, odeszła na zawsze, przypieczętowując nasz los:

„Choć w ludzkim wymiarze świat nadal był garderobą, to w Wiosenkowej formie stał się martwym drzewem. Utracił jedyną uświęcającą go cechę – obecność Wiosenki-Śmierci. (...) bez śmierci trudno szukać prawdziwie żyjących ludzi. Króluje nieczuła materia, płodząca przypadkowe istnienia.” (s. 68).

Wymowa przypowieści o niedoli życia w świecie-garderobie, odejściu Wiosenki-Śmierci, rebelii krasnalopodobnych staruszków, poświęceniu Pindla-Kolumba oraz szczęśliwych narodzinach nowego języka i nowej idei (finałowe przemienienie Żyrardynki) – wszystko to zdaje się aż nazbyt jednoznaczne. Nawet zwolennicy powieści przyznają, przesłanie utworu niebezpiecznie ociera się o humanistyczny banał („przywrócić wartość przemijaniu”) oraz publicystyczne klisze (niezgoda na „wykluczenie” oraz izolację starych ludzi w hospicjach i zamkniętych ośrodkach). Tyle tylko, że już sam natłok wątków wprowadzana ferment z ten jakoby przejrzysty i spójny prospekt ideologiczny. Skoro bowiem powieściowych rebelii w zakończeniu utworu znajdziemy aż trzy:

a/ bunt i odwetowa wyprawa staruszków-krasnali,
b/ odkupicielska śmierć Pindla-Kolumba,
c/ przemienienie Żyrardynki i proklamacja nowego języka

– to w takim razie pozostaje zagadką, którą z nich należy wyróżnić i uznać za tę właściwą. Są to przecież całkiem różne projekta! Jeśli chodzi o moje widzimisię, to tutaj również przychyliłbym się do opinii Cembrowskiej i wskazał na ostatnią propozycję. Raz, że wystąpienie i objawienie Żyrardynki zamyka powieść. Dwa, rozwiązuje ono problem pozornie marginalny, ale w gruncie rzeczy będący najważniejszym kłopotem Pindla, mianowicie – problem języka. Notabene, przy całej marionetkowości postaci ta kwestia pozwala związać głównego bohatera z autorem powieści. Skoro bowiem Błażeja tak bardzo zajmuje filozofia języka, to być może dzieje się tak z powodów nie całkiem bezinteresownych...

I jeszcze trzeci aspekt: nowy język, nowa idea, nowa formuła kultury – wszystko to zostaje objawione przez starą kobietę. Nie na darmo Żyrardynka przechowywała słoje z językami niezwykłych dam XX stulecia: od sufrażystki Emmeline Pankhurst po Janis Joplin i Elfride Jelinek. Choć powieść kończy się objawieniem tego nowego języka, to w gruncie rzeczy niewiele się o nim dowiadujemy. Na pewno jednak byłby dziedzicem (dziedziczką?) dawnych bojów o kulturowy „własny pokój” tudzież prawo do mówienia we własnym imieniu. Znowu, nie sądzę, aby pochwała „wiedźm” („czarownice to zwykłe kobiety, które nie boją się latać – s. 182) była w wypadku Sieniewicza wyłącznie koniunkturalna. Pozostawałoby tylko, bagatela, wyjaśnić, na czym miałoby polegać takie „odrodzenie”... I jeszcze taki drobiazgi, jak kobiecość miałaby się do starości i co w tej sytuacji począć z dziarskim staruszkami-krasnalami?

Natłok nie zawsze uzgadnianych ze sobą wątków to ledwie wierzchołek góry lodowej. Rewelatorskie i rebelianckie zamiary Sieniewicza zostają odroczone ad calendas Graecas głównie za sprawą obranej formuły narracyjnej. Zasadza się ona przede wszystkim na żonglerce – chętnie przyznaję, że bardzo zgrabnej – rozmaitymi konwencjami i tradycjami literackimi. Echa gatunków dawnej prozy (powiastka filozoficzna, utopia i dystopia) splatają się z wątkami i motywami typowymi dla awanturniczego romansu tudzież przygodowej powieści dla młodzieży. Z kolei krytyczne czy nawet paszkwilanckie ambicje łączą „Rebelię” z cenioną współcześnie konwencją opowiadania alegorycznego, łączącego motywy obyczajowe i fantastyczne w ramach frontalnej rozprawy z tym kierunkiem, jaki raczyła obrać nasza zbłąkana cywilizacja. Nie trzeba dodawać, że równie szeroka okaże się paleta stylów i odmian kultury tudzież dzieł, które Sieniewicz trawestuje, parafrazuje, przywołuje. Na liście poszkodowanych znalazły się evergreeny („Morza szum... lampy syk... żałobnica pośród wsi... Wszystko to z mumią w tle przynosiło ulgę im. Przynosiło ulgę im...” – s. 154), dziecięce piosenki i wyliczanki („łysy kolo w kurtce bordo żarł kurczaka, kręcąc mordą” – s. 38), modni do niedawna poeci („To miasto będzie należeć do nas” – s. 67), teksty sakralne („Mityczny dzieciaczek – zrodzony, a nie stworzony” – s. 297) itd. Łatwo zauważyć, że bez względu na charakter trawestowanego wzorca, dominuje persyflaż, inne zaś niż ironiczne użycie jakiegokolwiek stylu czy konwencji zostało wykluczone. W ramach swobodnego, gawędziarskiego toku opowiadania przeważają bardzo proste konstrukcje składniowe, jednak powtórzenia, wyliczenia, eksklamacje przydają opowiadaniu cokolwiek podniosłego charakteru, który z kolei często się kłóci z absurdalną logiką wydarzeń. Swoje wnosi również charakterystyczne obrazowanie, które – dzięki metaforyzacji – przydaje powieściowej scenie baśniowej egzotyki, niekiedy wręcz na surrealistyczny (czy też pop-surrealistyczny, kreskówkowy) kojarzy ze sobą obiekty z różnych porządków rzeczywistości, a niekiedy rozładowuje fabularne napięcie za pomocą grubego, „niestosownego” porównania.

Bez dwóch zdań – opowiadacz Sieniewicza to parodysta, trefniś, postmodernistyczny fabulator. Fantazję, błyskotliwość, narracyjną swadę oraz biegłość autora doceniły i podkreśliły zarówno zachwalająca „Rebelię” Kazimiera Szczuka (w „Wysokich Obcasach”), jak też dużo bardziej sceptyczna Anna Nasiłowska (w „Polityce”). Ja również chętnie przychylam się do tych pochwał. „Rebelia” wydaje mi się literacko najefektowniejszym z dotychczasowych dokonań Sieniewicza, jakkolwiek zręczny balans między różnymi konwencjami i stylami nie należy do najłatwiejszych zadań. Prawda, że można mówić o pewnych niedostatkach kompozycyjnych. Prozę Sieniewicza cechuje bowiem skłonność do autonomizacji poszczególnych scen. Osnute wokół jakiegoś motywu czy zwrotu, rozrastają się one mocą swojej własnej dynamiki, niekiedy nawet towarzyszy im specyficzne słownictwo lub frazeologia, która następnie już się nie powtarza czy też przywoływana bywa sporadycznie. Wiele z tych scen zapada w pamięć, kłopot jednak w tym, że niekoniecznie muszą się one w czytelny sposób wpisywać w architekturę całości. Są też kwestie drobniejsze, niemniej drażliwe. Jacek Dukaj nie omieszkał w „Tygodniku Powszechnym” zwrócić uwagę, że styl Sieniewicza co i rusz osuwa się w kicz albo – uwaga, uwaga – „juwenilną metaforykę” wątpliwej wartości i urody. Owszem, trudno nie zazgrzytać zębami, kiedy czytamy, dajmy na to, coś takiego: „Wsadzić każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, komu z rozporka wychodzi” (s. 298). Nie wykluczałbym jednak, że sztubackie dowcipasy mają tu (w powieści o zbuntowanych staruszkach) pewną rolę do odegrania. Poza tym sądzę, że czytelnik po lekturze zachowa w pamięci raczej te bardziej udane frazy, bo – zwyczajnie – było ich dużo więcej...

Jednak w istocie – dużo bardziej niż na kiksy – Jacek Dukaj zżymał się na „postmodernizm” „Rebelii”. Wot i probliema, książka wyrastająca z niechęci do naszej ponowoczesności, kultu młodości i konsumpcjonizmu okazuje się znakomitym i reprezentatywnym przykładem postmodernistycznej fabulacji. Fabulacja zaś w znacznej mierze zawiesza czy wręcz unieważnia ideowe deklaracje Sieniewicza, czyniąc zeń wyłącznie jeden z aspektów nierozstrzygalnej gry między wewnątrzpowieściowymi instancjami nadawczymi tudzież gry z czytelnikiem. Owszem, można powiedzieć, że jeśli w ogóle cokolwiek, to wyłącznie fantazja i język mają w „Rebelii” wywrotowy potencjał. Czy jednak taką rebelię można jakoś połączyć z pochwałą starości? Szczerze wątpię...

W cokolwiek zabawny sposób z podminowującej powieść sprzeczności zdała sprawę Kazimiera Szczuka pisząc, że „’Rebelia’ dzieje się przede wszystkim w języku, eksplodującym skojarzeniami, słowotwórstwem, inwersją, dziecinadą i groteską”. Skoro zaś to wszystko – z dziecinadą na czele – miałoby być prawdą, to pozostaje pytanie o rację istnienia tego paradoksalnego tworu, jakim byłaby taka nestoriada-dziecinada. Czy naprawdę młody (duchem i językiem) oraz stary (ciałem) w jednym stanęli domu?

To samo innymi słowy: Sieniewicz, to oczywiste, napisał „Rebelię” jako powieść anty-Gombrowiczowską. Co prawda, mumia autora „Ferdydurki” dziwnym trafem nie znalazła się w mauzoleum Wielkiego Bobasa, wszelako hołubiona przez naszego autora idea starości stanowi zaprzeczenie fascynacji młodością. Zakończenie powieści zostało pomyślane jako replika na finał „Operetki”, z której zresztą został wzięty, odrzucony i potępiony przez Sieniewicza, koncept świata-garderoby. Żyrardynka zaś jest antytezą Albertynki. Tyle że pisząc taką właśnie anty-Gombrowiczowską (w sensie rzeczownikowym) powieść, Sieniewicz jednocześnie przedstawił utwór na wskroś gombrowiczowski (w sensie przymiotnikowym tym razem). „Rebelia” to bowiem w planie estetycznym dzieło mocno uzależnione i zadłużone u autora „Pornografii”. Jeśli w ogóle taki zamiar przyświecał pisarzowi, to dążenie do wypracowania jakieś odmiennej niż gombrowiczowska formuły artystycznej spełzło na niczym. Jeśli zaś było inaczej, jeśli autor „Rebelii” wcale nie myślał wypowiadać wojny Gombrowiczowi-artyście, a przeciwnie – pragnął mu złożyć hołd, to natychmiast trzeba zapytać, czy możliwe i uzasadnione jest rozdzielenie Gombrowicza „złego” (tego od afirmacji młodości) i „dobrego” (tego, co tak efektownie kręcił ogonkiem stylu)?

Sieniewiczowska „Rebelia” to powieść ciekawa i zabawna, napisana całkiem sprawnie i efektownie, ale niezbyt uczciwie skalkulowana. I nie myślę tu wcale o jej sprzecznościach, w których od biedy można by dostrzec pewien urok (niejednoznaczności). Książka Sieniewicza wydaje mi się – implicite – dokumentować dzisiejszą świadomość literacką. Myślę o tej ironicznej i sceptycznej wiedzy, że przed cudzysłowem nie ma jednak ucieczki. Rozumiem, że taka wiedza może budzić sprzeciw i niechęć, może również rodzić znużenie, rozumiem więc gniew i tęsknoty Sieniewicza. Nie sądzę jednak, by wystarczyły one, aby tę wiedzę i świadomość zdyskredytować. W wypadku „Rebelii” stało się coś jeszcze: otóż deklaracje autora, rzekoma niezgoda na terror młodości i ekskluzję starości, rzekoma, bo przecież tak naprawdę sformułowana w ramach literackiej „dziecinady”, wszystko to może przesłonić to, co w samej powieści najciekawsze. Jeśli bowiem za dobrą monetę przyjmiemy deklaracje autorskie, wówczas stracimy z pola widzenia, że Sieniewicz nie pisze wcale w sposób poważny, godny i odpowiedzialny, ale wręcz przeciwnie – z młodzieńczą nonszalancją, beztroską, nieodpowiedzialnością. Rozumiem jednak, że trudno byłoby zaprosić do domu kultury publiczność na spotkanie z takim pisarzem...

Jest jeszcze druga strona medalu: książkę Sieniewicza można przeczytać wcale nie jako dzieło o buncie „starych” przeciwko „młodym”, ale zupełnie inaczej – jako świadectwo niemożności jakiejkolwiek rebelii. Zakładam, że gniew i niechęć Błażeja Pindla do świata-garderoby, zaś Mariusza Sieniewicza do naszej kultury są autentyczne. Pindel i Sieniewicz marzą więc o buncie, ale też doskonale wiedzą, że jest on wykluczony, albowiem w ramach „kultu młodości” akceptuje się wszelki (realny i pozorny) nonkonformizm. Skutek dobrze znamy – po prawdzie to nikt z nas przeciwko niczemu buntować się nie chce ani nie potrafi, a już najmniej młodzi pisarze „zaangażowani”. Skoro tak, to „rebelia” Pindla i Sieniewicza może się rozegrać jedynie w fantazji, możemy tu mówić wyłącznie o fantazmacie kulturowego buntu, to zaś, że jego sprawcami mieliby być staruszkowie, jedynie tę fantazmatyczność podkreśla. I wydaje mi się, że niemożność rebelii mogłaby się okazać dobrym punktem wyjścia do krytycznej analizy naszej kultury. Myślę o rzeczywistej analizie, nie zaś o ilustracji do z góry założonej tezy. Taka szansa została w „Rebelii” zmarnowana, bo pisarz wolał się przebrać w – malowniczy niewątpliwie – kostium gerontofila. Pomijając wszelako ten drobiazg, czyta się niewątpliwie...
Mariusz Sieniewicz: „Rebelia”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2007 [seria „archipelagi”].