ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (98) / 2008

Maciej Stroiński,

PSYCHODYNAMIT

A A A
Książki, o jakich będzie mowa, nie są ani za ładne, ani najtańsze – zapłaciłbym za nie jednak drugie tyle, nawet gdyby wydane były jeszcze gorzej. Dlaczego? Ponieważ są to książki Freuda. Myślę o dwóch najnowszych tomach jego „Dzieł” w przekładzie Roberta Reszkego: o „Psychologii nieświadomości” (tom ósmy) i o „Technice terapii” (tom dziewiąty).

„Psychologia nieświadomości” przynosi Freudowskie standardy po tuningu: „Poza zasadą przyjemności” jako „Poza zasadą rozkoszy”, „Ego i id” jako „’Ja’ i ‘to’” oraz „Wprowadzenie do narcyzmu” jako „W kwestii wprowadzenia narcyzmu”. Do tego m.in. „Żałoba i melancholia”, „Fetyszyzm” i „Popędy i ich losy” w starych tytułach, lecz ze świeżą zawartością. „Technika terapii”, wałkowana przez Lacana w jego pierwszym séminaire, to natomiast kopalnia nowalijek (bodaj tylko „Analizę skończoną i nieskończoną” poznaliśmy wcześniej), której lekturę umila okoliczność, iż teksty w niej zawarte przygotowano – jak stwierdza sam autor – dla analityków, nie dla klienteli. Sam należę do tej drugiej grupy, więc z niejaką rozkoszą zgłębiłem tajemnice „przeciwnika”.

Tylko co to za tajemnice, które są ogólnie znane i uznane od mniej więcej stu lat? Rodzima recepcja psychoanalizy sugeruje, że są to tajemnice zaiste… tajemnicze – trwają bowiem uparcie pomimo ich ujawnienia. To zupełnie jak z treściami wypartymi, w wypadku których nie działa manewr „kawa na ławę”: poznać je to za mało, trzeba je jeszcze przyswoić. Lekcji psychoanalizy nie odrobił np. scenarzysta Wawrzyniec Smoczyński, który w piątym odcinku serialu „Ekipa” serwuje nam interesujący obrazek: oto jeden z bohaterów „psychoanalizowany” jest przez własną żonę. Zawiązanie relacji terapeutycznej z kimś bliskim to najbardziej podręcznikowa skucha psychoterapeuty. Skądinąd to, co odbywa się między tymi dwojga, a co żona – „terapeutka” nazywa „terapią”, żadną psychoterapią nie jest; stanowi jedynie zwykłą sprzeczkę małżeńską o charakterze „psychonaparzanki”. Nie szkodzi, gdy przemyca się coś takiego – choćby jako dowcip – w filmie. Gorzej, gdy równie merytoryczne okazują się argumenty krytyków psychoterapii jako takiej. Całe to protekcjonalne łajanie „kultury terapeutycznej” napędzane niewiedzą... Ale już ja mam pomysł na wszystkich wzniosłych ignorantów.

Można by urządzić scenkę w duchu filmu „Piła”. Przykuć do ściany np. Macieja Gdulę, lewaka z „Krytyki Politycznej”, i np. Jakuba Lubelskiego, prawicowca z – onegdaj – „Pressji”. Dać im taką instrukcję: „Wyjdziecie stąd, gdy osiągniecie to, co ‘ego lubi najbardziej’ (co to jest – wie każdy, kto przeczytał ze zrozumieniem esej Freuda pt. ‘Ego i id’). Na wykonanie zadania macie tyle czasu, ile tylko potrzebujecie... żeby nie umrzeć z głodu”. Tym, „co ego lubi najbardziej”, jest „życie i bycie kochanym”. Przeżyją więc, jeśli się pokochają – niekoniecznie erotycznie, byle prawdziwie. Dokopując się do pokładów miłości, zobaczyliby na żywo, jak działa opór, projekcja i przeciwprzeniesienie... A poszłoby tak gładko, gdyby chłopcy byli po udanej psychoterapii! Wzajemny afekt dałoby się sprawdzić następująco: oznajmić jednemu i drugiemu na osobności, że tylko jeden przywita wolność z kompletem kończyn. „Wybieraj”. Łatwo zgadnąć, że tym razem instynkt samozachowawczy okazałby się przeciwskuteczny.

Gdyby obaj wyszli z opresji obronną ręką i nogą, mogliby zabrać się za lekturę „Techniki terapii”, a zwłaszcza tekstu „Konstrukcje w psychoanalizie”, który wyjaśnia pewną ważną, a zaniedbywaną kwestię. Jak to możliwe, że psychoanalityk „wie” o pacjencie rzeczy, których ten sam nie wie o sobie? Otóż psychoanalityk nie wie, ale obserwuje i przypuszcza. Swoje przypuszczenia weryfikuje z pomocą samego zainteresowanego. Są słuszne, jeśli działają, tj. jeśli pomagają zwalczyć nerwicę. Jeśli nie pomagają, to nikt się przy nich nie upiera. Psychoanaliza jest metodą dedukcyjną: posługuje się modelami, które w danym przypadku sprawdzają się bądź nie. Wychodzi od konstrukcji, by prześwietlić konkret. Zadaniem psychoanalityka jest modelować do skutku. Pomysły może czerpać zewsząd: choćby ze skojarzeń pacjenta, z jego snów, przejęzyczeń i natręctw. Może się nawet mylić: ważne, by mylił się z terapeutycznym efektem. W psychoanalizie bowiem nie o prawdę idzie, a o wyleczenie.

Freud zaproponował podwójnie dynamiczny model umysłowości: dynamiczny po pierwsze dlatego, że uchwycony in statu nascendi, tj. zbierający razem to, co było, co jest i co będzie; po drugie dlatego, że otwarty na „tu i teraz”, tj. dopasowywany do każdego konkretnego pacjenta. W modelu tym człowiek zmienia się w czasie, a na dokładkę zmienia się po swojemu. Terapeuci szanują jego święte prawo do owego „po swojemu”, albowiem wola pacjenta jest kluczowa – jako właściwy przedmiot terapii. Nie ma czegoś takiego jak psychoterapia pod przymusem (przestępcy, alkoholicy na skraju i niedoszli samobójcy trafiają na tzw. interwencje kryzysowe). I niech ktoś zarzuci psychoanalizie dogmatyzm.

Oprócz warsztatu psychoanaliza posiada również ducha. O nim również da się pisać, choć mniej wprost niż o technice. Jest tak dlatego, że sprawy warsztatowe wystarczy poznać i wyćwiczyć, a sprawy ducha, cóż, należy przyswoić. W skrócie: wiedza duchowa wymaga inicjacji. Po to m.in. przyszli terapeuci „smakują swego lekarstwa”, tj. sami przechodzą przez psychoterapię. A gdy już przejdą, to zdobytą w trakcie „wiedzę tajemną” poczynają kolportować dalej. Ci, którzy ani nie sposobią się do zawodu, ani do osobistej terapii, mogą zadowolić się tym, co „duch psychoanalizy” odcisnął w ósmym tomie „Dzieł” Freuda: w „Psychologii nieświadomości”. Polecam zwłaszcza słynny skądinąd tekst „Żałoba i melancholia”, który dotyka sedna sprawy. Otóż psychoanaliza powstała po to, żeby leczyć, żeby wspomagać żałobę (żałobę po tym, co było). Niektórzy jednak, jak np. Jacques Lacan, wykorzystują ją do wzmocnienia melancholii: żalu za tym, co straciliśmy i czego nigdy nie odzyskamy, żalu za Realnym. Zauważmy, że najbardziej znany lacanista świata, Slavoj Žižek, przerwał własną psychoanalizę, by przypadkiem nie odżałować przeszłości i nie utracić impetu w duchu Piotrusia Pana... Tym samym wystawił najlepszą recenzję szkole lacanowskiej, konsekwentnie lansującej „analizę nieskończoną”. Powiem wprost: sądzę, że Lacan to bufon i hochsztapler. Co innego Freud, który nie musiał brylować na paryskich salonach w cieniu dekonstrukcji. Freud nie wstydził się swego małego pozytywizmu: kroczek po kroczku prowadzimy pacjenta dalej i dalej. Obciach, czyż nie? Lacan dla odmiany zaprowadził w psychoanalizie dandyzm – tylko niech nikt nie mówi, że to jest podejście jakkolwiek terapeutyczne! „Powracając do Freuda”, najwyraźniej nie doczytał jego „Żałoby i melancholii”, gdzie drugi człon tytułu wyraźnie oznaczany jest jako gorszy: melancholia to patologia żałoby. Melancholia jest oczywiście bardzo au courant w dobie ponowoczesnej, ale nie dajmy się zwariować. Na Lacana i Baumana („Ponowoczesność jako źródło cierpień”) najlepszy Freud („Kultura jako źródło cierpień”).

Osobny akapit tego omówienia można by poświęcić zawartemu w „Psychologii nieświadomości” esejowi o narcyzmie, nad którym wzdycha Harold Bloom, autor „Lęku przed wpływem”, i z którego zrodziła się taka np. „Kultura narcyzmu” Christophera Lascha. Nie chcę już przynudzać, więc jedynie sygnalizuję.

Nietzsche napisał w „Ecce homo”: „Nie jestem człowiekiem, jestem dynamitem”. Freud, patron terapii psychodynamicznej, mógłby napisać „...jestem psychodynamitem”.
Sigmund Freud: „Dzieła”, t. VIII: „Psychologia nieświadomości”, t. IX: „Technika terapii”. Przeł. Robert Reszke. Wydawnictwo KR. Warszawa 2007.