ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (99) / 2008

Grzegorz Wysocki,

O TYM, DLACZEGO MŁODE MATKI NIE POWINNY CZYTAĆ (JEDNEGO PRZYNAJMNIEJ) OPOWIADANIA FABERA

A A A
Będąc miłośnikiem coraz mniej w Polsce cenionej sztuki opowiadania, z bezwstydną wręcz zachłannością i przyjemnością rzuciłem się na obszerny, bo prawie czterystustronicowy, zbiór opowiadań Michela Fabera, autora bestsellerowego „Szkarłatnego płatka i białego” (polskie wydanie – 2006; kontynuujący niektóre wątki tej głośnej powieści zbiór opowiadań „Jabłko” ukazał się u nas rok później) czy „Pod skórą” (wyd. pol. – 2005). Osobom, które poznały wyżej wymienione, przetłumaczone na polski powieści Fabera, nie trzeba raz jeszcze przypominać, że jest to twórca ze wszech miar godzien uwagi, z budzącym podziw opanowaniem pióra, dzięki któremu nawet niezbyt oryginalne pomysły przemieniają się w zajmujące historie. Osoby, które dopiero wraz z „Bliźniętami Farenheit” poznają twórczość tego autora, potwierdzenia powyższych pochwał doszukają się na kartach tego tomu bez większego problemu. Jednak – wydaje się – nie w każdym z siedemnastu zamieszczonych tutaj opowiadań i z różnym natężeniem w tych, przy których warto zatrzymać się na dłużej. Konkludując więc już na samym wstępie: „Bliźnięta Farenheit” to świetnie zrobiony, mocny, bardzo dobry tom opowiadań z kilkoma mniej wyrazistymi, słabszymi momentami, dlatego – chcąc poznać pełnię klasy pisarskiej Fabera – przygodę z tym autorem najlepiej byłoby rozpocząć od lektury „Szkarłatnego płatka...”. Czytelnicy bywają jednak przekorni i z takich prostych przykazań nic sobie nie robią. Sięgają więc odważnie po „Bliźnięta Farenheit”, by następnie skreślić na marginesie kilka uwag z nimi związanych. Oto i one...

Jak już czytelnik niniejszej recenzji zdążył zapewne zauważyć, zbudowana została ona nieco na opak: na samym wstępie jej autor przedstawił konkluzje i nakazy związane z „mile widzianą” kolejnością lektury poszczególnych dzieł autora. W dalszym ciągu recenzji nie chciałbym od takiego pomieszania recenzenckiej materii uciekać, dlatego też w tym momencie przyjrzymy się głównym, powracającym tematom i problemom opowiadań Fabera, by dopiero w dalszej części przejść do jednostkowych przykładów mających potwierdzić słuszność tych spostrzeżeń. I tak oto, przyglądając się notatkom robionym na marginesie „Bliźniąt Farenheit”, dochodzę do wniosku, że Michel Faber jest prozaikiem pod wieloma względami jak najbardziej klasycznym, parającym się tym, co w literaturze od wieków pojawia się najczęściej, a więc przede wszystkim miłością, samotnością i problemami z porozumiewaniem się między sobą, z komunikacją międzyludzką. Tymi problemami zajmuje się autor „Pod skórą” właściwie w każdym z zamieszczonych w tomie opowiadań, nawet jeśli – jak w przypadku „Oczu duszy” czy „Drobnej niedoskonałości” – nie robi tego wprost i jeśli o pewnych minionych tragediach, przeszłych namiętnościach czy dręczących bohaterów tęsknotach dowiadujemy się z lektury „między wierszami”, z uważnego śledzenia poszczególnych słów i gestów opisywanych postaci. Z Wielkimi Tematami omawianej prozy wiążą się nierozerwalnie patologie czy „problemy socjalne”: narkotyki, alkohol, rozwody, utrata praw do opieki nad dzieckiem, morderstwa, nie wspominając o tak „błahych sprawach”, jak rodzinne sprzeczki, kłótnie czy brak zainteresowania ojca nowo narodzonym dzieckiem.

Jak chyba każdy poważnie traktujący swoje powołanie pisarz, jest więc Faber twórcą zaangażowanym, tyle że nie jest to mdłe i płytkie zaangażowanie polityczne, jakim zdają się chlubić niektórzy z młodych polskich twórców, lecz zaangażowanie – proszę wybaczyć banalność poniższych stwierdzeń – po stronie słabych i przegranych, zapewne z góry skazana na porażkę próba chociażby zmniejszenia istniejących niesprawiedliwości społecznych. Prozaik uważnie przygląda się ludziom, którym z różnych względów się nie powiodło, którzy w pewnym momencie – czasami przez nieuwagę, czasami z głupoty lub naiwności, innym znowu razem świadomie i z pełnym przekonaniem – zrobili coś, czego prawdopodobnie już nigdy nie da się ani cofnąć, ani naprawić, ani tym bardziej zapomnieć. Przy tym wszystkim Faber stara się w żadnym razie nie oceniać swoich bohaterów i nie wydawać na nich wyroków, nie przynosi nam gotowych rozwiązań ani moralizatorskich pouczeń. Bronią Fabera w tej nierównej walce o, hmm, „lepszy świat”, jest najczęściej opis konkretnych sytuacji. Autor „Jabłka” przedstawia swoich bohaterów, krótko ich charakteryzuje, przytacza ich rozmowy, gesty, spojrzenia, przygląda się ich poszczególnym zachowaniom. I to właściwie tyle. Wszystko napisane prostym językiem, złożonym najczęściej z krótkich, rzeczowych zdań – niby w sprawozdaniach, relacjach z wydarzeń, swoistych reportażach. Najlepszym określeniem języka "Bliźniąt Fahrenheit" będzie więc rzeczywiście przymiotnik, który podkradam recenzentowi „Financial Times”: Faber posługuje się przejrzystym językiem. Powiedziane jest tutaj tylko to, co konieczne i to naprawdę musi nam wystarczyć. Czasami chcielibyśmy więcej: poznać więcej szczegółów z przeszłości czy też wiedzieć, w jaki sposób dana historia rozwinęła się po ostatniej postawionej przez pisarza kropce, ale, oczywiście, nic z tego. Język Fabera jest przejrzysty i w tym sensie, że czytelnik może się w nim przeglądać: najczęściej przecież – poza kilkoma wyjątkami – opowiada autor „Pod skórą” o ludziach podobnych do wielu z nas: nastolatku uzależnionym od gier komputerowych, matce samotnie wychowującej syna, innej matce nie radzącej sobie z nowo narodzonym dzieckiem, rodzicach buntujących się przeciwko ekstrawaganckiej fryzurze ich syna czy dziennikarce próbującej rozwikłać jeszcze jedną zagadkę.

Skupmy zatem uwagę na kilku konkretnych tekstach. Jednym z najbardziej wstrząsających opowiadań tomu jest „Błahość czynu”, rozpoczynające się w „którąś środę rano”, kiedy to – w momencie nieuwagi – Christine upuszcza na ziemię swoje dziecko. Ciałko dziecka uderza o twardy beton pokryty cienką warstwą dywanowej wykładziny: „Nie było krwi, ale jedna z rączek obracała się luźno w rękawie śpioszków, jak kiełbaska w pończosze”. Christine, jak gdyby nigdy nic „umyła i posypała pudrem niemowlęce ciałko”, „Starannie ułożyła luźną, zwisającą rączkę wzdłuż jej boku, tak że nie różniła się wyglądem od drugiej”. O zmroku, jak każdego dnia, wrócił do domu jej mąż. Standardowa wymiana zdań. On: „No i jak tam mój mały mężczyzna?”. Ona: „Świetnie”. On: „Miło spędziłaś dzień?”. Ona: „Ja?”. On: „Aha”. I to tyle. Wystarczy. Zawsze wystarcza. On nie ma nic więcej do powiedzenia. Ona nie mówi mu nic więcej, bo on i tak nie potrafiłby wysłuchać, nie potrafiłby zrozumieć. Chciałaby mu powiedzieć, jaki był jej dzień „naprawdę”, że „jej dzień był skandalem, kpiną, zniewagą”. Chciałaby opowiedzieć mu o „wieczności bezużytecznych minut”, o tej „przyziemnej pedanterii, bezmózgiej harówce, niekończącemu się szeregowi delikatnych interwencji, żałośnie małych triumfów, niweczonych przez ich powtarzalność”, ale w końcu odpowiada tylko: „Świetnie, dzięki”. Mąż oczywiście wierzy, jest usatysfakcjonowany taką właśnie odpowiedzią. Takiej odpowiedzi oczekiwał, otrzymał również nagrodę w postaci podziękowań. Kolejne fragmenty „Błahości czynu” wstrząsają jeszcze bardziej, gdyż – jak można się domyślać – przypadkowe, właśnie błahe upuszczenie dziecka na beton jest zaledwie wstępem do późniejszej tragedii, której – każe nam myśleć Faber – można było uniknąć. Błahość czynu zderzona z ogromem odpowiedzialności, zderzenie twardych przedmiotów (betonowej podłogi, ściany) z kruchością niemowlęcego ciałka.

W innym opowiadaniu o tajemniczo brzmiącym tytule („Nora o dwóch wylotach”) przyglądamy się małżeństwu Sandry i Neila, wracającym samochodem z kolejnej nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracownika. W momencie nieuwagi (jak w „Błahości czynu”) uderzają samochodem w przebiegającego jezdnię szkockiego żbika. Kolejne pozornie błahe wydarzenie urasta do rangi monstrualnego problemu – Sandra postanawia ratować dzikie, umierające zwierzę, które po zderzeniu z pojazdem schroniło się w którejś z króliczych nor ukrytych w ziemi. Sandry nie interesuje ani to, że zwierzę jest już praktycznie martwe, ani to, że Neil zostawił na poboczu samochód bez włączonych świateł, ani to, że sami mogą skończyć marnie, próbując ratować broniące się do ostatniej chwili, czujące obok siebie śmiertelne zagrożenie zwierzę: „Już wiedział, że to czysty obłęd, że nie ma żadnej nadziei, by mogli uratować to stworzenie, tego na poły zmiażdżonego, oszalałego ze strachu demona czystego instynktu. Ale wydawało się, że jego żona też to rozumie i że nie ma to żadnego znaczenia”. Podobnie jak żadnego znaczenia nie ma dla Dougiego (bohatera opowiadania „Mamusia scałuje”) to, że w napaści złości zamordował swoją dziewczynę, Gemmę. Nie ma dla niego znaczenia śmierć jego dziewczyny, dawne uczucie – istotne jest tylko to, by nie trafić z tak „głupiego” powodu za kratki. Intrygujące jest zakończenie tego utworu, w którym odchodzący od zmysłów, umierający, zmasakrowany Douglas trafia „przypadkowo” do matki, powraca – syn marnotrawny – do miejsca, w którym tak dawno nie był.

Faber angażuje czytelnika bez względu na to, czy opowiada, w jaki sposób pozbyć się „gównianego widoku” za oknem („Oczy duszy”), czy też w jaki sposób wykończona heroiną młoda matka próbuje odzyskać swojego straconego pięć lat temu syna („Prawdziwi pływacy”), wreszcie o tym, jak radzi sobie z trudną miłością do własnej córki gej, który dla swojego czarnoskórego kochanka zostawił żonę („Czarno wszędzie”). Fabuły składające się na tom pełne są tłumionych emocji i silnych uczuć, z którymi bohaterowie najczęściej nie potrafią sobie poradzić. Mnóstwo tutaj bohaterów niedojrzałych, dochodzących dopiero do prawdy o samych sobie, do pewnych znaczących przewartościowań, spojrzenia na pewne sprawy w zupełnie innym świetle. Świetne jest z tego punktu widzenia chociażby opowiadanie „Finezja”, w którym dochodzi do konfrontacji umierającego na raka, odrażającego dyktatora z jedyną osobą potrafiącą uratować mu życie, uwięzioną przed laty w obozie pracy doktor Galą Sampras. Kartami przetargowymi są tutaj z jednej strony życie dyktatora, który właściwie ani na moment nie zmienia swojego charakteru pod wpływem tych, wydawać by się mogło, granicznych wydarzeń, z drugiej natomiast życie pani doktor, jej wolność, możliwość spotkania się po latach z własną rodziną. Fenomenalne są konfrontacje Gali z dyktatorem, gdy ta – szydząc – zapewnia go, iż w naszym kraju „mamy spory zapas krwi wszelkiego rodzaju”, czy gdy, przygotowując go do operacji i nakazując wycofanie noszących na sobie miliony bakterii żołnierzy z sali operacyjnej, podkreśla, że klamra żołnierskiego pasa „może zabić, i to nie tylko w sposób przyjęty w naszym kraju”.

„Finezja” jest też jednym z typowych dla Fabera przykładów opowiadania bez właściwego, oczekiwanego przez czytelnika, zakończenia. Mimo że jest Faber twórcą świetnych, wciągających od pierwszych linijek fabuł, które można by wręcz określić mianem ambitnych czytadeł skłonnych zainteresować każdego, nawet nie bardzo wyrafinowanego, czytelnika, w najciekawszych momentach bardzo często zawiesza dalsze snucie opowieści. Wydaje się, że nie jestem jedynym czytelnikiem, którego taka metoda zirytowała – w końcu chyba nie po to przez kilkadziesiąt stron prowadzi nas Faber przez pełną zwrotów i „atrakcji” historię, by w ostatnich linijkach uciąć sprawę tak nagle i bez jakichkolwiek wyjaśnień, jakby chciał pokazać, że „tak naprawdę to jestem twórcą awangardowym i w głębokim poważaniu mam linearne prowadzenie przygodowych narracji”. Z drugiej strony, oczywiście, powiedzieć można, że takie nagłe „zawieszenie” akcji ma swój niewątpliwy urok oraz pozostawia czytelnikowi wolną rękę w dowolnym domknięciu niedopowiedzianej przed momentem historii. Tak czy siak, chciałoby się jednak wiedzieć, czy operacja dyktatora w końcu się udała i w jaki sposób rozwiązane zostały dalsze losy doktor Gali czy też co ostatecznie zrobiły bliźnięta Farenheit. W tym momencie warto napomknąć o znakomitym, najobszerniejszym w całym tomie opowiadaniu tytułowym: porywająca, a przede wszystkim urzekająca i rozczulająca jest historia Tainto’lilith i Marko’kaina, którzy próbują poradzić sobie z surowym życiem w tundrze, powstrzymać nadchodzący powolnymi krokami okres dojrzewania, a przede wszystkim znaleźć odpowiednie miejsce pochówki własnej matki. W innych z kolei opowiadaniach – wymieńmy chociażby „Mysz”, „Czarno wszędzie”, „Błahość czynu” czy „Norę o dwóch wylotach” – brak „tradycyjnego” zakończenia jest swoistym błogosławieństwem, gdyż to, co powiedziano nam wcześniej, powinno nam wystarczyć w zupełności i dopowiedzenie wydarzeń (najpewniej tak „banalnych” jak odkrycie zbrodni i aresztowanie Christine czy wydobycie z nory martwego już żbika i pogłębienie się małżeńskiej kłótni) najprawdopodobniej spłyciłoby te opowiadania i pozbawiło je zupełnie tajemnicy, z którą ostatecznie pozostawia czytelników Michel Faber.

I jeszcze jedno, dość kontrowersyjne, spostrzeżenie na koniec: Christine, bohaterka „Błahości czynu”, pokazuje nie tylko, do czego prowadzić może macierzyństwo, niedojrzałość emocjonalna młodych rodziców, obojętność zapracowanego męża i brak pomocy ze strony innych, ale także – proszę wybaczyć taką interpretację – jakie mogą być skutki odcięcia mola książkowego od literatury. Po dokonaniu swojego „błahego czynu” Christine przecież wróciła do czegoś, co tak bardzo lubiła robić „w poprzednim życiu”, a mianowicie zaczęła czytać książkę. Państwu, którzy czynu Christine nie zamierzają powielać, polecam do uważnej lektury opowiadania Fabera, a młode matki, mimo wszystko, od lektury „Bliźniąt Farenheit” wolałbym tymczasowo odciągnąć. Sugestywność „Błahości czynu” może naprawdę przerażać.
Michel Faber: „Bliźnięta Fahrenheit”. Przeł. Aleksandra Ambros. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2007 [seria: „Don Kichot i Sancho Pansa”].