ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (100) / 2008

Tomasz Mizerkiewicz,

DWUZNACZNY UROK HISTORIOZOFII

A A A
„Lód” Jacka Dukaja już został okrzyknięty wydarzeniem literackim. Był przebojem na rynku prezentów świątecznych a cały jego nakład rozkupiono w grudniu, co pokazuje, że literatura ma wciąż możliwość generowania medialnych i komercyjnych „eventów”. Gazety codzienne i tygodniowe awansem przyznały powieści przyszłą Nagrodę Nike (zresztą dzieło zyskało już parę trofeów). Nie obyło się bez poszturchiwania „podejrzanych” gremiów przyznających np. Paszport „Polityki”, za to, że swego czasu dano ów paszport „Zwałowi” Shutego, a nie poprzedniej powieści Dukaja. Dokonano rytualnego potępienia mainstreamowej krytyki literackiej, niezdolnej ponoć do rozpoznania wrodzonej genialności polskiego SF i fantasy jako całości. To ostatnie jest, jak sądzę, zwykłą i dosyć komiczną formą szantażowania krytyki, zresztą większość stereotypowych zarzutów wobec niej używana jest właśnie jako szantaż, zaś jego celem – skrępowanie krytycznoliterackiego ostrowidzenia. Z tego względu trzeba powiedzieć, że podziw dla powieści Dukaja bierze się po części z tego, że książka ta wykracza poza poziom normalnej produkcji tego nurtu. SF i fantasy z reguły próbują nam wmusić uproszczone wizje antropologiczne, zdarzeniowość świata przykroić do sensacyjnej akcji, a do tego okrasić całość mnóstwem tanich jakości estetycznych (np. patosem w prezentacji heroicznych bohaterów). Nie ma w nich często śladu po najważniejszych dla współczesności rozpoznaniach filozoficznych w rodzaju odkrycia mediatyzującej siły języka, nieprzedstawialności świata itp., gdyż wszystko obraca się zwykle wokół sądów niewiele wykraczających poza światopogląd wpisany w strukturę powieści XIX-wiecznej. Wiem, że wypowiadam tu niesprawiedliwe uogólnienia, ale ich celem jest wskazanie na pewne „progowe” wymogi, jakie stawiane są literaturze, która chce być czymś więcej, niż produkcją popularną czy masową.

W przypadku „Lodu” niejeden grzeszek SF i fantasy powraca, jednakże przynajmniej do połowy czyta się powieść z pełną niedowierzania radością. Książka jest nadzwyczaj śmiała fabularnie, opowiada o alternatywnej historii początków XX wieku, która rozwinęłaby się, gdyby wskutek uderzenia meteorytu tunguskiego powstał nowy rodzaj cennych minerałów (zwanych przez Dukajowych bohaterów tungetytem i zimnazem). Dałoby to Rosji dodatkowe bogactwo, nie doszłoby też do I wojny światowej, nie byłoby rewolucji ani odzyskania niepodległości przez narody środkowej Europy. Z tunguskiego epicentrum uderzeniowego rozrasta się w wielu kierunkach lód, który w roku 1924 jest już w Warszawie, gdzie mieszka Benedykt Gierosławski, student matematyki i logiki, nałogowy karciarz, syn zesłańca. Bohater zostaje wezwany przez urzędników carskich i wysłany do Irkucka, by porozmawiał z ojcem, który niewiadomym sposobem zstąpił w lód i jako Ojciec Mróz potrafi rozmawiać z lutymi (to podejrzewane o inteligencję formy zmarzliny). Ponieważ ojciec ma dostęp do tych, którzy od chwili uderzenia meteorytu decydują o biegu historii, można by go wykorzystać jako narzędzie do sterowania dziejami. Z tego powodu jadący niemal przez połowę tomu pociągiem do Irkucka Benedykt jest obiektem szpiegowskich knowań zwolenników lodu (liedniaków) i stronników odwilży (otiepielników), których aktywność będzie mieszała mu szyki niemal do końca opisanych przez Dukaja zdarzeń.

Do interesującej, pobudzającej imaginację fabuły dochodzi cały szereg innych atutów. Od pierwszych stron szacunek budzi szczegółowość w opisie świata, niby zmyślonego, ale doprawdy robiącego wrażenie realności. Język jest z wielką precyzją wystylizowany na polszczyznę lat dwudziestych ubiegłego stulecia, dodatkowo nasycony został naturalnie brzmiącymi neologizmami (chociażby wspomniane „zimnazo” i „lute”). Ponieważ bohater ma wątpliwości co swego istnienia, toteż większa część utworu pisana jest w formie bezosobowej („zaczesuje się włosy”, „zapina się twardy kołnierzyk”). Imponuje rozmach intelektualny, swoboda w rozwijaniu spekulacji filozoficznych – na przykład wykorzystanie dokonań lwowsko-warszawskiej szkoły logicznej, którą interesowała logika trójwartościowa, opisująca to, co możliwe. Jej przedyskutowanie na początku książki ma walor metapowieściowy, wszak „Lód” dotyczy świata możliwego. Ponadto znajdujemy tutaj niebanalne wyobrażenie miłości, frapującą koncepcję człowieczeństwa ufundowanego na wstydzie (ciekawie współbrzmiącą na przykład z dzisiejszymi teoriami Agambena), a do tego gros dociekań technologicznych, fizycznych, geologicznych, biologicznych.

Jedna rzecz szczególnie wydaje się warta odnotowania – Dukaj burzy polski stereotyp Syberii. Zamiast miejsca katorgi Benedykt znajduje w Irkucku polskich przemysłowców trzęsących tamtejszym handlem i górnictwem. Ponieważ ta wiedza historyczna nie jest przez pisarza zmyślona, lecz wyczytana z dokumentów, toteż zyskujemy, jako polscy czytelnicy, dostęp do nowej samowiedzy dziejowej. Przez pewien czas zdaje się, co prawda, że Dukaj doprowadza do mitologizacji bogactw naturalnych Syberii, że podziela manię mitotwórczą Rosji na temat jej rzekomo nieprzebranych zasobów. Ostatecznie jednak książka proponuje postkolonialną wizję Syberii, gdzie nie tylko miejscowe ludy zostają przedstawione, ale i ujawnia się dążenie tego regionu do samostanowienia (idea Stanów Zjednoczonych Syberii).

Czas wreszcie powiedzieć, że około połowy ta tysiącstronicowa powieść zaczyna się zdawać przeładowana pomysłami i koncepcjami. Przewidujemy już, że pojawić się w niej musi prawie wszystko, co wiemy o początku wieku XX, nieuniknione więc będą sceny rozmowy z Piłsudskim, czytanie fragmentów pism Brzozowskiego, nawiązania do Bierdiajewa, etc. etc. Gatunkowo utwór przypomina niekiedy powieści-worki Witkacego, gdzie bez wielkiego oglądania się na czytelnika bohaterowie snują wielostronicowe dywagacje naukowe, filozoficzne czy religijne. Przeciążenie kompozycyjne jest dokuczliwe, choć chyba wybaczalne, natomiast pojawiające się w zakończeniu rozstrzygnięcie jednego z głównych wątków filozoficznych książki, to jest historiozofii, prowokuje do bardziej nieprzejednanej dyskusji. Znajdujemy tam bowiem pomysł na stworzenie przedsiębiorstwa produkującego historię. Benedykt ze wspólnikami chce zagarnąć pozostałe złoża tungetytu, by za ich sprawą zamrażać i odmrażać w historii świata to, co tylko zechce. Ponieważ jest to niespodziewany dosyć powrót do znanej nam totalitarnej pokusy rządzenia dziejami, nie tylko rodzi zrozumiały zawód (banalny finał), ale i kłopotliwość interpretacyjną (może chodziło o to, by trzymać się wiernie tego, co było w horyzoncie epoki, wszak oni nie znali jeszcze totalitaryzmów, nie mieli o nich naszej wiedzy; może o to chodziło, a może nie?), którą trzeba szczegółowiej opisać.

Zacznijmy od tego, że „Lód” wpisuje się w poetykę postmodernistycznych historii alternatywnych. Charakteryzowano ową poetykę literacką niejednokrotnie, zarazem warto przypomnieć, że i historycy oddawali się nieraz spekulacjom na temat „co by było, gdyby” – dość przywołać Demandta „Historię niebyłą”. Wydawać się zatem może, że Dukaj zgodziłby się z postmodernistycznym przekonaniem, iż należy pluralizować i fikcjonalizować historię, zmyślać jej różne wersje, gdyż wtedy uświadomimy sobie, iż jest ona tylko tekstem (jak pisał historyk Hayden White). Z pewnością przekonująca jest Dukajowa sugestia, iż każdej historii „faktycznej” towarzyszy mrowie sprywatyzowanych wizji dziejów, upragnionych bądź możliwych, ale nie zrealizowanych projektów dziejowych. I chyba największa atrakcja poznawcza powieści Dukaja polega na tym, że udostępnia nam ona ów wymiar przeżycia historycznego. Zarazem tu właśnie pojawia się interesująca, potencjalnie nader płodna myślowo, różnica między Dukajem a tekstualizmem ponowoczesnym. Otóż Dukaj poprzez niesłychanie dokładną wizję świata przedstawionego własnej historii niebyłej podkreślić chciał chyba, iż historia „faktyczna” i jej wersje wyobrażone (np. „Lód”) są równie rzeczywiste. Istniejąc w czyjejś myśli, są historią wcale nie zmyśloną, lecz naprawdę zaistniałą. Dukaj zatem przydaje historiom alternatywnym ciężaru bytowego. Trzeba więc powiedzieć dalej, iż w takiej koncepcji wszystko, co zaistniało w świadomości, nawet w formie krótkotrwałego pomyślenia, pragnienia, snu – istnieje tak samo jak inne byty i przeżywa podobne do nich dramaty, a przez to oddziałuje tak samo jak to, co zrealizowało się w rzeczywistości

To ważne przekonanie, w którym odbijają się echem rozliczne tradycje filozoficzne od idei wielkiego powrotu do przekonań Vaihingera (filozofia tego, co istnieje „jak gdyby”). Zarazem jednak rodzi się pytanie – czy historie niebyłe akceptują swoją „niebyłość”, czy zadowalają się tym, że tkwią tylko w ludzkich umysłach? To właśnie rzecz niejednoznaczna w powieści Dukaja. Niekiedy wydaje się, że sprawy niedokonane, ale zaprojektowane lub przeżyte w marzeniu, kontentują się swym stanem bytowym – przykładem piękna scena nie odbytego, choć zaszłego w rozgorączkowanej imaginacji, aktu miłosnego Benedykta z Jeleną Muklanowiczówną. Pozostałe przypadki najczęściej wszakże przekonują, iż wszystko, co niebyłe, nieustannie chce zwiększyć swą moc istnienia. Zdaje się, że, niestety, po prostu powracamy w rejony nietzscheańskiej woli mocy, bo każde ze stronnictw politycznych czy religijnych chce w „Lodzie” narzucić własne panowanie nad dziejami. Nie jest więc chyba tak, że Dukaj artykułuje dobrze uzasadnione w obliczu doświadczenia ponowoczesnego żądanie jak najpełniejszego uprawnienia historii niebyłych i trzeźwego baczenia na pożyteczne oraz szkodliwe skutki ich działania. Byłby w tym, zauważmy, ważny ciężar odpowiedzialności za całość złożoną z historii faktycznej i urojeń historycznych. Niestety, zdaje się, że Dukajowe widzenie historii jest w gruncie rzeczy uzależnione od XIX-wiecznych fascynacji historiozofią i innymi konstrukcjami filozoficznymi tamtej epoki.

W tym miejscu pora sformułować zasadnicze zastrzeżenia wobec owej fascynacji. Pierwsze zastrzeżenie dotyczyć musi, jak sądzę, samego powrotu do pojęć historiozofii nowoczesnej. Nie ma co ukrywać bowiem, że dziś poszukiwanie ścisłych praw historycznych, napawanie się porządkiem dziejów zalatuje tęgim kiczem filozoficznym. Zawsze będzie w tym jakiś poniewczasie obudzony heglizm, urzeczenie duchem dziejów, misją historyczną, momentami epokowymi. Związane z tym są niedobre sentymenty, wynikające z ukrytej i nieprawnej estetyzacji historii, zachwytu nad jej rzekomo żelazną logiką. Wystarczy przypomnieć żenujące „parowozy dziejów” z poezji komunistycznej czy Majakowskiego slogan o „zajeżdżeniu kobyły historii”. Mówiąc zwyczajnie – każda totalna i ścisła historiozofia mogła istnieć jako historiozofia tylko za cenę radykalnego uproszczenia wiedzy o materii historycznej, na które to uproszczenie już od dawna mało kto wyraziłby zgodę. Uproszczenie to zachodzi wraz z upiększeniem owej symplifikującej historiozofii, nie może to zatem być piękno dobrego gatunku.

Drugie zastrzeżenie jest innej natury i sprowadzę je do pytania – czy historia „faktyczna” opleciona mnóstwem historii upragnionych, wielokierunkowych projektów dziejowych, na pewno wywoływać musiała zawsze konflikt między tymi, którzy historię ustanawiają, a tymi, którzy z podmiotowego udziału w dziejach są wykluczani? Tak ostre stosunki między nimi są raczej specyfiką społeczeństw opartych na silnej, autorytarnej władzy. Nie jest przypadkiem, że demon historii rozszalał się za sprawą Niemiec nazistowskich i sowieckiej, postcarskiej Rosji Stalina. W społeczeństwach zdominowanych przez zasadę samodzierżawia relacje między historią faktyczną i historiami niebyłymi (aczkolwiek usilnie marzonymi) przechodzić musiały w stan agresywnej walki o pozycję pana dziejów. Stąd Dukaj, reprodukując w zakończeniu ów schemat, niesłusznie uniwersalizuje zjawisko, które jest lokalnym wytworem kultury politycznej np. XIX-wiecznej carskiej Rosji. To tam układ relacji między historią faktyczną a jej imaginowanymi wersjami układał się w dialektykę całkowitego zamrożenia (o którym mówili ci, którym nie dane było swe pragnienie dziejotwórcze spełnić) oraz radykalnego odmrożenia (pochwalane przez posiadających moc sprawiania zmian dziejowych). W podobnym pejzażu politycznym i społecznym ktoś zajmujący pozycję pośrednią, tj. dobrze urządzony w świecie pewnej cudzej historii, mógł się tak dobrze urządzić tylko za cenę konformizmu. Owymi konformistami są polscy przemysłowcy w Irkucku – z jednej strony śniący o niepodległości ojczyzny, z drugiej czerpiący profity z rozwijania carskiego handlu i górnictwa. Są oni wydziedziczeni z historii, a czuć się mogą w niej dobrze tylko za cenę samooszustwa intelektualnego, czyli perwersyjnego śnienia niewłasnych dziejów.

Czy naprawdę nie jest możliwa inna relacja między historią faktyczną a dziejami wyobrażanymi, różnymi od niej? Czy nie można poczuć się bardziej swojsko w dziejach bez zajmowania pozycji zrezygnowanego konformisty? Spróbujmy rozważyć sytuację kogoś, kto zamieszkuje w społeczeństwie bardziej demokratycznym: nawet jeśli często wątpi czy reprezentacja parlamentarna wyraża jego własne potrzeby, nie może całkowicie wyprzeć się faktu uczestnictwa w dziejach swej wspólnoty. Powoduje to, że przestrzeń polityczno-historyczna nie jest dlań miejscem całkowitej alienacji jego potrzeb dziejotwórczych. Realizuje je, co prawda, jedynie częściowo, ale zarazem łatwiej przychodzi mu zgodzić na realizację i ekspresję znacznej części własnych potrzeb tego rodzaju w formach zastępczych – na przykład poprzez tworzenie lub czytanie tekstów literackich. Chodzi więc o taki model relacji historii faktycznej z historiami imaginowanymi, w którym następuje częściowe nakładanie ich porządków, a zarazem rozszerzenie sfer ekspresji historii niespełnionych, których struktury symboliczne znajdują swe wcielenia na różnych polach ludzkiej aktywności. Tym samym zamiast ostrego konfliktu między dzierżawcą historii a odsuniętą od niej resztą pojawia się podział praw do historii. Byłaby tutaj do zaproponowania inna zasada ekonomiczna niż przedsiębiorstwo produkujące historię w powieści Dukaja, zasada – powiedzmy – akcjonariatu dziejowego. W efekcie zmiana polityczno-historyczna nie jest realizacją czyjejś narcystycznej fanaberii (w stylu chociażby spalenia Rzymu przez Nerona), lecz jest wypadkową wielu wizji owej zmiany, nie satysfakcjonującej nikogo do końca, zarazem jednak chroniącej dzieje od inwazji czynnika narcystycznego. Wszystko, co powyżej opisałem, nie jest, jak sądzę, futurologiczną spekulacją, lecz przybliżoną charakterystyką relacji między historią faktyczną a historiami niebyłymi, jaką ustanawiają bardziej czy mniej liberalne demokracje.

Czego zabrakło najbardziej powieści Jacka Dukaja przy całej jej niebagatelnej wartości intelektualnej i artystycznej? Ironii w podejściu do pojęć historiozoficznych. To nie historiozofia, logicznie czy naukowo uściślona, jest naszym wyzwaniem po „Końcu historii” Fukuyamy i tekstualizmie historycznym White’a, lecz ogarnięcie dynamicznych relacji między historią faktyczną a historiami niebyłymi. Nie warto dać się uwieść przez poznawcze złudzenia historiozofii oraz jej estetyczny, kiczowaty powab, gdyż porzucamy owo pilniejsze zadanie poznawcze, którym jest, powtórzę to raz jeszcze na koniec, rozpoznanie zasad i możliwości współistnienia historii faktycznej z chmarą historii urojonych, dziejów śnionych, zdarzeń wymarzonych.
Jacek Dukaj: „Lód”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2007.