ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Paweł Lekszycki, Maciej Melecki,

W OKU KAMERY WIERSZA

A A A
Fot. Wojciech Brzoska. Z Maciejem Meleckim rozmawia Paweł Lekszycki
Paweł Lekszycki: Zacznijmy od pytania o początki grupy Na Dziko, której byłeś liderem. Minęło już kilkanaście lat od chwili jej założenia, może warto więc odświeżyć pamięć o okolicznościach jej powstania. Jak to się wszystko zaczęło?

Maciej Melecki: Dla osób, które czytały Twoją monografię Na Dziko, może się to wydawać oczywiste. Zaczęło się w sposób banalny i, powiedziałbym, chyba zaskakujący dla wszystkich, no bo istotnie wspólną platformą były studia, Wydział Filologiczny Uniwersytetu Śląskiego, rok 1994. Studiowałem filologię polską, byłem w grupie z Grzegorzem Olszańskim, pisaliśmy wiersze. W 1993 w Górnośląskim Centrum Kultury wydałem arkusz poetycki „Zachodzenie za siebie”. Miałem już jakieś publikacje. Na studiach spotkałem się z Bartkiem Majzlem i Wojciechem Kuczokiem, no i zaczęliśmy przemyśliwać, co by takiego zrobić, aby wyrwać się z dotykającego nas tutaj, na Śląsku, marazmu, w którą stronę pójść? Wymyśliliśmy, na przykład, że fajną rzeczą będzie organizowanie imprez poetyckich i że trzeba stworzyć pismo literackie. Wymyśliliśmy sobie nazwę: Grupa Na Dziko, rozbici na dziko. Zważywszy na bliskość Górnośląskiego Centrum Kultury zaczęliśmy tam chodzić i odwiedzać redakcję „Opcji”. Dość szybko okazało się, że istnieje możliwość redagowania pisma. Ówczesny redaktor naczelny „Opcji”, Cezry Kęder, złożył nam propozycję wydawania 4-stronicowego dodatku. Jednocześnie w naszych planach była ogromna potrzeba organizowania spotkań. Możliwość przeprowadzania zbiegów poetyckich Na Dziko otrzymaliśmy także od GCK-u, no i zaczęło się to wszystko ze sobą ściśle przeplatać. W kwietniu 1994 wydaliśmy pierwszy numer Na Dziko, w którym zamieściliśmy między innymi wywiad z Jackiem Podsiadłą, który przeprowadziliśmy u niego w domu. Zaczęły się pojawiać pierwsze spotkania, Marian Kisiel zaproponował nam udział w antologii „Inny świt”, która miała przedstawiać przekrój tego, co w młodej liryce na Śląsku w roku 1994 było najciekawsze. Konsekwencją tego było też nawiązanie współpracy z Ars Cameralis, w efekcie czego, w listopadzie 1994, w ramach festiwalu zrobiliśmy pierwszą dużą imprezę poetycką pt.: „Zbieg poetycki Na Dziko”, na którą zaprosiliśmy, między innymi, Jacka Podsiadłę i grupę Świetliki, wówczas raczkującą. No i tak się to zaczęło.

P.L.: Grupowość zatem okazała się bardzo przydatna…

M.M.: Takie działanie grupowe było o tyle ważne i satysfakcjonujące, że dawało poczucie siły przebicia przy jednoczesnym zachowaniu własnej odrębności. Każdy z nas inaczej pisał, gdzie indziej publikował, pola startu były zupełnie inne, więc ta towarzyskość i grupowość wynikały ze wspólnej woli zrobienia czegoś, co do tej pory, przynajmniej w tym regionie, nie miało miejsca, ale też było związane z potrzebą przyciągania nowej publiczności.

P.L.: Znaleźliście na nią sposób?

M.M.: Zależało nam na tym, żeby w przypadku imprez poetyckich prezentacje poetyckie odbiegały nieco od standardowo przyjętego formatu i skostniałej formy. Chcieliśmy połączyć czytanie wierszy z muzyką, wiersze z performancem, stworzyć ciekawą i wyzywającą estetycznie oprawę. I to właśnie robiliśmy.

P.L.: Pomysł chwycił, otrzymaliście duży kredyt zaufania…

M.M.: Pomoc Ars Cameralis była ogromna, zaczęły się bowiem pojawiać możliwości zrobienia coraz większych imprez no i od 1094 właściwie do dzisiaj te spotkania robimy. Dzięki wsparciu Ars Cameralis mogliśmy zapraszać trzynastu, czternastu poetów, dwie kapele i gościa z zagranicy! Przychodziło na te spotkania ponad czterysta osób, dla wielu zabrakło miejsca.

P.L.: Z tego, co mówisz, wynika, że klimat tamtych lat sprzyjał takim działaniom?

M.M.: Bardzo! Był sprzyjający, ponieważ w kraju wytworzył się straszny ferment. Ludzie, którym zależało na nowych jakościach, a było takich coraz więcej, zaczęli czytać: „brulion”, „Czas Kultury”, „Kresy”, „Fa-art”. W 1994 pojawił się „Nowy Nurt” – pismo bezsprzecznie do tej pory dla mnie najważniejsze jeśli chodzi o estetyczną rewoltę współczesnej poezji polskiej, pismo bardzo liberalne, niezwykle demokratyczne, ukazujące się co 2 tygodnie, oferujące zawsze bardzo wysoki poziom literacki i to wszystko stanowiło wzajemny napęd. My także czerpaliśmy z tego fermentu, zaczęliśmy poznawać ludzi, co było bardzo ważne, zaczęliśmy korzystać z prywatnych kontaktów, zapraszać pisarzy na Śląsk. Okazywało się, że wielu z nich nigdy tutaj jeszcze fizycznie nie było, nie mówiąc już o prezentacji swojej twórczości. To utwierdzało nas w przekonaniu, że mieliśmy rację, podejmując próby wyjścia z tego zastoju, śląskiego kokonu.

P.L.: Czy stojąc na starcie tych działań mieliście poczucie „kompleksu śląskości”, czuliście, że wychodzicie z regionu, którego tętno kulturalne jest słabsze niż pozostałych regionów?

M.M.: To nie był kompleks, ale rzeczywiście pewnego rodzaju poczucie. Kompleks nie, ponieważ każdy z nas tworzył. W 1995 miałem już wydane dwie książki, wiersze publikowałem właściwie wszędzie, w „Tygodniku Powszechnym”, „Toposie”, „Czasie Kultury”. Mieliśmy jednak poczucie, że Śląsk jest kompletnie nieuwzględniany jako region literacki, co było w jakiejś mierze zgodne z prawdą, dlatego zależało nam, aby odkłamać całą sytuację poprzez działania, o których mówiłem przed chwilą, poprzez naszą twórczość i wreszcie – mówiąc Derridą – poprzez gościnność, jaką byliśmy w stanie zaoferować, gdyż zauważyliśmy, że oprócz nas nikomu nie zależy na tym, żeby zapraszać tu literatów, żeby ich gościć i prezentować. Dlatego spotkania Bohdana Zadury, Andrzeja Sosnowskiego, Piotra Sommera, Marcina Świetlickiego czy Jacka Podsiadły pokazały, że na Śląsku jest taka sama publiczność jak wszędzie indziej, że ludzie tak samo żywo chcą odbierać i identyfikować się z tym, co zostało napisane, że utrwalający stereotypy obrazek o Śląsku nie jest zgodny ze stanem faktycznym. Na uniwersytecie wielu było ludzi chłonnych tego, co nowe w literaturze, w poezji. My staraliśmy się im udostępniać te nowe zjawiska.

P.L.: Mówisz, że Uniwersytet Śląski był otwarty i chłonny…

M.M.: Też…

P.L.: …a czy mieliście odzew, wsparcie ze strony starszych kolegów pisarzy, tutaj, na Śląsku?

M.M.: Z tego, co sobie przypominam, to raczej nie. Jedynie ludzie na uniwersytecie byli żywo zainteresowani, nasi wykładowcy, na przykład prof. Krasuski. Natomiast jeśli chodzi o ludzi piastujących jakieś oficjalne stanowiska związane z instytucjami literatury, to raczej nie. Niemniej w momencie, kiedy pojawiło się pismo „Śląsk” w roku 1995, to poprzez Mariana Kisiela zaczęliśmy tam publikować, nawiązaliśmy kontakt z Feliksem Netzem, który był odpowiedzialny za dział poetycki i przyjął nas z dużą aprobatą.

P.L.: Bartek Majzel w swoich felietonach w „Na Dziko” szermował słowem w imię docenienia tego, co się wydarzyło w „młodej” literaturze…

M.M.: Tak, tylko nie mieliśmy do nikogo pretensji o to, że ktoś się nami nie interesuje, albo że my tutaj robimy coś i nie ma na to odzewu ze strony instytucji. Nie mieliśmy tych pretensji, ponieważ nie wierzyliśmy w instytucje i nie chcieliśmy też być za bardzo identyfikowani z takimi oficjalnymi formami. Zależało nam, zgodnie z etykietą, jaką sobie nałożyliśmy, żeby być „na dziko”, tzn. korzystać z dobrodziejstw, ale nie pozwolić się określić przez instytucjonalne twory, dzięki czemu zachowywaliśmy swego rodzaju niezależność, bo jeśli organizowaliśmy coś z GCK albo z Ars Cameralis, to robiliśmy określone rzeczy, ale nie byliśmy włączeni w ich krwioobieg.

P.L.: Nie denerwuje Cię to, że ciągle słyszysz pytania o Na Dziko?

M.M.: Nie, ponieważ ten fakt pokazuje, że to, co robiliśmy było ważne i ciągle stanowi jakiś punkt odniesienia. I jeśli dzieje się na Śląsku nienajgorzej literacko, to mogę w jakiejś mierze przypisywać ten stan rzeczy naszym działaniom, mogę przypuszczać, że w jakiś sposób do tego się przyczyniliśmy, że wpłynęliśmy nieco na zmianę paradygmatu poezji, jej form odbierania i funkcjonowania. Poza tym te pytania zdają się być zasadne w kontekście tego, że ukazała się antologia Darka Pawelca: „Martwe punkty”, którą potem opublikowano w językach słowackim i czeskim. Większość zawartych w niej wierszy, zarówno naszych, jak i Waszych, pochodzi z pierwszego, heroicznego okresu, co także wskazuje na pewną żywotność. Samo pytanie o Na Dziko zatem możemy traktować jako pytanie właśnie o żywotność grupy i jej indywidualnych członków.

P.L.: Powiedz, jak dzisiaj wyglądają imprezy Na Dziko. Co się zmieniło?

M.M.: Od momentu, kiedy przestaliśmy wydawać dodatek, a było to w 1997, zmieniła się nasza sytuacja. Fakt ten spowodował pewnego rodzaju rozproszenie, ale nie wpłynął na zbiegi Na Dziko. Raz w roku robimy wspólną imprezę w ramach festiwalu Ars Cameralis. Być może jest to już trochę umowne, być może powodowane chęcią kontynuacji. Każdy z nas poszedł w inną stronę, każdy robi coś innego, zaczęło przybywać książek. Przybyło więc nowych elementów, ale wszyscy się kumplujemy, spotykamy i próbujemy wspólnie coś zrobić. Żywotność może nie posiada takiej energii, jaką grupa miała na początku, ale coś z niej na pewno zachowaliśmy.

P.L.: Myśleliście może nad zmianą formuły spotkań? Dysponujecie przecież świetnym „orężem”, jakim jest „Arkadia”, macie dobrą bibliotekę… Nie chcieliście nigdy wykorzystać tych atrybutów w działaniach Na Dziko?

M.M.: Nie, ponieważ to o czym mówisz, jest rzeczą, którą robimy w Instytucie Mikołowskim, gdzie, tak się szczęśliwie złożyło, pracuję ja i kolega Siwczyk. To są rzeczy immanentnie związane z funkcjonowaniem tej placówki miejskiej. W samym Mikołowie organizujemy konkursy i wydajemy „Arkadię”, ale nigdy nie chciałem tego łączyć z działaniami Na Dziko. Aczkolwiek to wszystko zawsze się ze sobą dosyć mocno przenikało, na przykład na samym początku funkcjonowania Instytutu zorganizowaliśmy Maj Poetycki, na który zaprosiłem najlepszych i najciekawszych według mnie poetów śląskich. No i tak się one zaczęły. Potem niemal każdy z pisarzy śląskich, starszych i młodszych, w „Arkadii” publikował. Te rzeczy pokazują, że nie ma większej potrzeby, według mnie, sygnować przez Na Dziko tego, co jako pracownicy Instytutu robimy w Mikołowie.

P.L.: Przez długi czas działania Instytutu ukierunkowane były na promocję pisarstwa Rafała Wojaczka. Czy coś się w tej mierze zmieniło?

M.M.: Promowanie twórczości Wojaczka było czymś absolutnie potrzebnym, bezwzględnie koniecznym, jeśli chodzi o to miejsce (mówimy o Instytucie). Z wielu względów Wojaczek pod koniec lat 90. nie był dostatecznie odbieranym autorem. Nie mówię tu tylko o przestrzeni mikołowskiej, śląskiej, ale i Polsce. W pewnym momencie nałożyły się na siebie różne wydarzenia: w 1998 roku został nakręcony film „Wojaczek”, a kiedy wchodził na ekrany kin, w listopadzie 1999, zostały przygotowane niezależnie dwie książki: „Wybór wierszy” Wojaczka, w pomnikowej złotej serii PIW-u, który automatycznie tę twórczość nobilitował do rangi klasyka literatury, i przygotowana przeze mnie książka z niepublikowanymi dotychczas wierszami Wojaczka. Potężna siła i energia tych trzech wydarzeń otworzyła nową przestrzeń, jeśli chodzi o odbiór jego twórczości. Wojaczek stał się ponownie znany i czytany. Zainteresowanie jego osobą i pisarstwem staramy się podtrzymywać oczywiście nadal.

P.L.: Ale zdaje się, że w tej chwili „przekierowaliście” się na Wirpszę…

M.M.: Tak, twórczość Witolda Wirpszy stanowi teraz punkt ciężkości naszych działań. Jest tak od roku 2005, odkąd go regularnie publikujemy dzięki uprzejmości Leszka Szarugi, który w 2004 roku zaproponował Instytutowi Mikołowskiemu wydanie dwóch książek ojca. Myśmy się tymi książkami błyskawicznie zachwycili. Znaliśmy Wirpszę z tomików z lat 60., także z tomiku „Nowy podręcznik wydajnego zażywania narkotyków” z 1995. Ale oczywiście mieliśmy ogromny deficyt interpretacyjny jeśli chodzi o tę postać, albowiem poza nielicznymi wyjątkami o Wirpszy było głucho, bardzo rzadko o nim pisano, komentowano. Jednym z tych wyjątków był jakiś numer „Opcji”, w którym twórczości Wirpszy poświęcono blok tekstów. W oparciu o nie zacząłem uczyć się czytania go niejako na nowo, co oczywiście było związane z błyskawiczną, ogromną, wieloaspektową fascynacją jego twórczością, twórczością kogoś, kto – mówiąc najprościej – antycypował współczesną, tę z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, poezję o jakieś 40 lat. Wirpsza stanowił przypadek absolutnie precedensowy, był kimś, kto w latach 60. i 70. pisał takim językiem, poruszał taki zakres tematyczny, o jakim nikomu nie mogło się wtedy nawet śnić. To spowodowało, że po wydaniu „Cząstkowej próby o człowieku” i „Spisu ludności” postanowiliśmy w miarę naszych możliwości kontynuować tę serię, co robimy – mam nadzieję, że z powodzeniem – do dzisiaj. Wydanie kilku książek spowodowało ogromne zainteresowanie, zwrot w stronę twórczości Wirpszy. Pojawiło się parę znaczących artykułów, m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i w „Gazecie Wyborczej”. Wirpsza został jak gdyby przywrócony w poczet współczesnych odkrywców, elewatorów języka poetyckiego i frazy, i w jakiejś mierze zostało mu przywrócone należne jego twórczości miejsce w rejonach poezji awangardowej.

P.L.: Porozmawiajmy zatem o Twoich wierszach. W roku 1996 miałeś już w zasadzie opublikowane dwa tomy: „Te sprawy” i „Niebezpiecznie blisko”. Znajduję w nich bardzo wzruszające portrety rzeczywistości. Zgodziłbyś się z tezą, że pomieszczone w nich teksty są przykładem bardzo rzetelnej reporterki lirycznej?

M.M.: Można się zgodzić, że mniej więcej tak to wyglądało. Mniej więcej, bo kiedy teraz patrzę na te wiersze, to – tak mi się wydaje – nie starałem się eksponować wyłącznie tego modułu. Modułu pewnej przyległości, transmitowania realnych, sensualnych form, faktów, zdarzeń. Owszem, jest tam bardzo dużo tych elementów, ale pojawiają się także takie, które powodują rozchwianie. Jest wiele wierszy czysto opisowych, ale gdyby się im lepiej przyjrzeć, to te tomiki zawierają też utwory, w których mamy do czynienia z zamierzonym, lekkim rozwarstwieniem. To znaczy, że oko kamery wiersza nie jest tylko nakierowane na stronę czystej widzialności, ale ów mityczny podmiot liryczny, poza podglądaniem, zajmuje się snuciem nie do końca być może jasnych refleksji na temat tego, w jakim egzystencjalnym czy transcendentnym położeniu się znalazł.

P.L.: Jakie doświadczenie egzystencjalne, lekturowe być może, wpłynęło na zmianę Twojej poetyki, której czytelnik staje się świadkiem w trzeciej i kolejnych książkach?

M.M.: Wydaje mi się, że zmiana rzeczywiście nastąpiła. Następowała na zasadzie pewnej ewolucji i procesu. Po wydaniu pierwszych dwóch książek – do 1998 roku publikowałem w prasie około 35 wierszy, spośród których ani jeden nie wszedł do trzeciej książki. Miałem potrzebę sondowania innych możliwości wyrażania, artykułowania, a przede wszystkim potrzebę zmiany kroju pisma. Ta potrzeba brała się prawdopodobnie z tego, że zaczęło we mnie narastać dosyć silne poczucie chaosmosu, że przestałem wierzyć tylko i wyłącznie w to, co odczuwam, że przestało być dla mnie wystarczające postrzeganie świata na zasadzie: ja i reszta, ja i przedmiot albo ja i pewien konkret. Taki moduł przestał mnie najnormalniej w świecie satysfakcjonować. Dlatego zacząłem dokonywać pewnego rodzaju eksperymentu, poszukiwać innych ścieżek, przede wszystkim językowych. Zacząłem odważniej korzystać z metafory, odważniej zmierzać w stronę nieoczywistego, niedookreślonego, zmierzać w stronę takich desygnatów życia, które byłyby bardziej adekwatne i bardziej przyległe do pogłębiającej się we mnie niewiary w to, że życie można odbierać w dosyć prostych, dychotomicznych, binarnych kategoriach. To wszystko zaczęło się we mnie zamazywać i to zamazywanie zaczęło powodować potrzebę zwijania się do środka. Oswoiłem sobie pewne rzeczy za pomocą wierszy z pierwszych książek, ale teraz przychodzi moment, aby zacząć oswajać się z innymi rzeczami, które są zdecydowanie mniej jednoznaczne, które we mnie się rozszczepiają i rozwidlają. Oczywiście wpłynęły na mnie także lektury zarówno książek poetyckich, jak i filozoficznych, ale w tym sensie, że pchały mnie w kierunku wyzwalania tego, o czym mówiłem wcześniej.

P.L.: W tym roku ukaże się w „Portrecie” Twoja nowa książka…

M.M.: Tak, to będzie wybór wierszy. Mam nadzieję, że wcześniej, na przełomie marca i kwietnia ukaże się szósty tomik wierszy – „Przester”. Jeśli chodzi o wybór, dotyczy on oczywiście wszystkich tomów. Został on zresztą pomyślany jako pewnego rodzaju, w miarę demokratyczny, przekrój, to znaczy że mniej więcej podobna liczba wierszy jest wzięta z każdego tomu. Chodzi o to, aby te wiersze, wybierane przez kolegę Krzysztofa Siwczyka, pokazywały jak największą różnorodność, aby z wierszami bardzo sensualnymi sąsiadowały takie, które od tego paradygmatu odbiegają, żeby obok utworów dłuższych pojawiały te, które odbiegają od nich pod względem formalnym, wiersze krótkie. Mam nadzieję, że takie przekrojowe spojrzenie, które zaproponowałem, pokaże, że tak naprawdę nie było gruntownej zmiany, że wszystko wynikało z rozwoju poetyckiego, ewolucji zarówno tematycznych, jak i formalnych. A z drugiej strony mam nadzieję, że ten wybór wierszy będzie petardą, to znaczy że każdy, kto po niego sięgnie, zostanie przez niego rozerwany.

P.L.: Domyślam się, że nie zależy Ci na tym, żeby Twój czytelnik podczas lektury się relaksował… Ale do rzeczy. Opublikowałeś właśnie arkusz poetycki: „Opuszczone strony”. Skąd pomysł na taką formę prezentowania wierszy?

M.M.: Ten pomysł jest bardzo stary. Debiutowałem arkuszem w roku 1993, potem wydawanie arkuszy mi towarzyszyło i towarzyszy do tej pory dzięki Twojej uprzejmości. W 1998 wydałem arkusz dzięki szeroko zakrojonej inicjatywie Zbigniewa Derdy – postanowił nam wszystkim wydać arkusze i zrobił to. Arkusz mieli praktycznie wszyscy oprócz Bartka Majzla, który – jak zwykle - nie zdążył dostarczyć swoich wierszy, a więc: Radek Kobierski („Elegia na przyjście”), Wojtek Kuczok („Larmo”), Sławomir Matusz, Krzysiek Siwczyk, któremu jak zwykle musiałem wymyślić tytuł („Długie dno”) i ja („Dalsze zajścia”).

P.L.: Potem był „Panoramix”?

M.M.: Tak, wydany w Bibliotece Miejskiej w Mikołowie. Zawierał wiersze, które weszły później w skład „Bermudzkich historii”. Ten wcześniejszy, „Dalsze zajścia”, zawierał utwory, które znalazły się w „Przypadkach i odmianach”. Traktuję arkusz jako bardzo ciekawą możliwość wprowadzenia potencjalnego czytelnika w przestrzeń pewnej zapowiedzi, zorientowania go, w tym, czego może się spodziewać później, gdy ukaże się książka. U Ciebie wydałem też niegdyś arkusz „Wiersze”, w którym znalazło się 10 tekstów z najnowszego tomu „Przester”.

P.L.: Mówiłeś też o amerykańskich źródłach tych inicjatyw…

M.M.: Tak, każdy kto bliżej zapoznał się z biografiami poetów nowojorskich, wie o tym, że dość mocno współpracowali z plastykami i malarzami. Ta współpraca była bardzo wyraźna w latach 60. Arkusze, które przy okazji tej współpracy powstawały, były wielokroć artefaktami – tam, obok wierszy poety, znajdowały się reprodukcje obrazów malarza. To stanowiło z jednej strony przeciekawy bibelot, z drugiej pokazywało atrakcyjnie przenikające się przestrzenie – wizji plastycznych i poetyckich. Do tej pory w Wielkiej Brytanii tradycja wydawania arkuszy przez poetów, bez względu na ich wiek, jest bardzo żywotna. Dlatego że nikt nie wydaje książek nazbyt często, arkusz w pewnym momencie staje się chwilową wizytówką, pomostem między tym, co zamknięte, skończone, a tym, co dopiero znajdzie swój kształt w przyszłej książce.

P.L.: Ludzie kojarzą Cię także ze scenariuszem do „Wojaczka” Lecha Majewskiego. Wiem jednak, że to nie był jedyny, nad którym pracowałeś. Co stało się z pozostałymi scenariuszami?

M.M.: Po napisaniu „Wojaczka” powstał film. Po powstaniu filmu zaczęliśmy z Adamem Sikorą, operatorem, przemyśliwać napisanie jeszcze czegoś. Mnie forma pisania z kimś bardzo odpowiada. Doświadczenie wyniesione ze współpracy z Majewskim było dla mnie na tyle oczywiste, że jeśli miałbym to z kimś robić, to tylko z zawodowym filmowcem. Majewski takim człowiekiem był i takim człowiekiem był Sikora. Ta współpraca była dla mnie kapitalnym doświadczeniem. Mieliśmy jasno określone role, zadania. Scena mogła zostać zapisana dopiero wtedy, kiedy Adam ją zobaczył. Dla mnie to było fantastyczne. On przetwarzał w sobie pomysły na określony obraz filmowy, ja ubierałem je w słowa. Tak powstały trzy scenariusze: „Outsider”, nad którym pracowaliśmy bardzo długo, ale nic z tego nie wyszło, potem zapaliłem Adama, żeby dokonać adaptacji filmowej jednej z najlepszych powieści polskich: „Dnia oszusta” Ireneusza Iredyńskiego. Wydawało mi się, że to jest bardzo filmowa rzecz, bardzo dynamiczna, także świetnie zrobiona literacko. Trzecim scenariuszem była filmowa opowieść o życiu Erwina Sówki. No i z tych rzeczy nic po prostu nie wyszło, nie zostały zrealizowane, pozostały w zapisie. Wspominam ten okres bardzo miło, ale prawdopodobnie nie będę już nigdy pisał scenariusza bez pewności, że zostanie zrealizowany. Szkoda, że ten czas został zmarnowany, z drugiej jednak strony dobrze wiemy, że zrobienie w Polsce filmu graniczy z cudem.

P.L.: Pozwól, że na koniec zapytam Cię o Twoje zdanie na temat współczesnej sceny literackiej – jaka jest w Twoim odczuciu?

M.M.: Bardzo spolaryzowana, zatomizowana. Oczywiście jest bardzo wielu ciekawych młodych poetów, ale i cała masa poetyckiego chłamu. Różnica między latami 2000., a 90. w dużej mierze opiera się na innych środkach przekazu. W latach 90. nie było jeszcze Internetu, czyli de facto każdy, kto chciał zaistnieć literacko, najpierw musiał skonfrontować się z przestrzenią pism literackich, a potem już z przestrzeniami związanymi z wydawaniem swoich książek. Na szczęście pisma literackie w dalszym ciągu stanowią określony probierz. Osobiście bardzo się cieszę, że jest wiele ciekawych nazwisk. Martwi i niepokoi mnie rzecz, która być może zawsze występowała, tzn. łatwość naśladowania czyichś głosów i czyichś języków. Dużo po prostu jest wierszy, które bardzo sprawnie imitują, podrabiają, kopiują, tudzież podszywają się pod cudze języki. Taka sytuacja mnie trochę martwi, ponieważ osiągnięcie swojej skali głosu i języka, to dla tej osoby wieloletni i żmudny proces, a w przypadku ludzi młodych ten proces jest kompletnie ignorowany. Na szczęście jest coś takiego jak czas. Czas, który weryfikuje to wszystko. I ten czas jest też fantastycznym sitem. Więc z jednej strony cieszy mnogość, z drugiej martwi nadmierna bezrefleksyjność.

P.L.: Dziękuję za rozmowę.