ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (102) / 2008

Jerzy Franczak,

BIESY MARAIEGO

A A A
Zaczyna się klasycznie: stary belfer zasiada nad zeszytem, aby spisywać swoje życie. Z łatwością rozpoznajemy konwencję powieści w formie dziennika i natychmiast natrafiamy na charakterystyczne zapisy. Językowa materia stawia opór niewprawnemu narratorowi: „ze zdziwieniem obserwuję, jak trudno jest coś opisać. O wiele trudniej, niż opowiedzieć”. Drobiazgowa, nieefektowna, nieznośnie pedantyczna narracja zyskuje na wstępie fabularne uzasadnienie. Ona nie chce się podobać, chce być prawdziwa. Ma być nie przedmiotem estetycznym, lecz wiwisekcją.

Pisanie dziennika to rodzaj autoterapii, którą bardzo świadomie aplikuje sobie pięćdziesięciodwuletni profesor łaciny w prowincjonalnym gimnazjum. Diarystyczna szczerość pozwala mu wypowiedzieć prawdę, która rozmywa się i znika w codziennej gadaninie, poddanej ciśnieniu różnorakich konwencji: „Gdy mnie pytają: Jak się pan miewa? – nie mogę odpowiedzieć: Jestem smutny. To nie jest odpowiedź. Ale to jest prawda. Dlatego o tym piszę”. Jednak pisanie o smutku samo w sobie nie posiada ozdrowieńczej mocy. Tutaj rodzi się paradoks tej opowieści. Życie polega na „zabijaniu czasu” („dzień trzeba zabijać, z minuty na minutę”), a pisanie ma być gestem ocalenia, jednak staje się ono jedną z wielu rutynowych czynności – i kolejnym narzędziem śmierci.

Smutek bohatera ma swoje źródło w rutynie, w doznaniu jałowości i pustki. Osamotniony i niepotrzebny, zaszpuntowany w staromodnym wychowaniu i w purytańskich ideałach, narrator „Pierwszej miłości” z determinacją trzyma się wyznaczonego planu dnia, drobnych nawyków, codziennych rytuałów. Nadchodzi jednak taki moment, w którym z całą jasnością zdaje sobie sprawę, że na świecie nie ma ani jednego człowieka, którego by kochał. Niejaki Timar, przypadkowo spotkany melancholijny młodzieniec, dopowiada tę okrutną diagnozę: samotność to choroba, straszliwa, choć uleczalna. A lekarstwa są dwa: miłość i Bóg.

Bóg wydaje się doskonale nieobecny w dziele Máraia; kiedyś, in illo tempore, „nadaremnie ugniatał człowieka” i teraz nie ma wstępu do jego świata. To miłość bez wątpienia wprawia w ruch planety i gwiazdy tego uniwersum. To ona popycha ludzi do czynów wzniosłych i nikczemnych, szalonych i straceńczych (jak choćby niejakiego Mészárosa, uwikłanego w miłosny trójkąt). Nasz kostyczny profesor nie wierzy w jej pojawienie się, a jednak… miłość, wyrzucona drzwiami, powraca oknem. Wyparta z uładzonego, racjonalnego życia, przybywa niespodziewanie w postaci zdeformowanej i groźnej. Szuka dla siebie pretekstu w rzeczywistości i przybiera postać raczej przypadkową: ogniskuje się na osobie jednej z uczennic. Ta zaś, niczego nieświadoma, nawiązuje romans z kolegą z klasy.

Nietypowy to trójkąt. Po pierwsze kształtują go, oprócz namiętności, relacje władzy. O względy dziewczyny walczą dojrzały mężczyzna i młodzieniec, ale również, a może przede wszystkim: nauczyciel i uczeń. Po drugie, zazdrosny nauczyciel tylko z pozoru podejmuje walkę – tak naprawdę wie, że kochająca, powolna dziewczyna pozostanie jego fantazmatem. To jego mroczny przedmiot pożądania; niczym w filmie Buñuela, przekwitający mężczyzna zostaje zepchnięty do roli podglądacza, udręczonego świadomością, że tylko inny (młodszy) może posiąść ukochaną. Ale narrator „Pierwszej miłości” pragnie wydobyć się z tej niewygodnej pozycji. Owszem, jest skazany na niespełnienie, ale instynktownie szuka spełnienia zastępczego. Z perspektywy swojego przegranego życia patrzy na triumfującą młodość – i kocha tę młodość w Cserey, i nienawidzi jej w Madárze. Nic dziwnego, że właśnie nienawiść poczyna brać górę; stateczny profesor łaciny postanawia zniszczyć swojego najzdolniejszego ucznia.

Właściwie powieść ta mogłaby nosić tytuł „Pierwsza nienawiść”. Destrukcyjne pragnienia nadbudowują się wokół niespełnień, niejasnych tęsknot i niewyartykułowanych potrzeb. W samym centrum znajduje się traumatyczne jądro: lęk przed kobiecością. Odsyłają do niego zapisy snów (matka karząca chłostą za jakieś błahe przewinienie), reminiscencje z młodości (oświadczył się raz… niechcący, natychmiast speszył się swoimi oświadczynami i milcząco je zerwał), wspomnienia z nieudanych inicjacji (zaprosił dziewczynę do cukierni na lody, a następnie uciekł, gdyż nie miał przy sobie ani grosza). Trauma wreszcie przebija się na powierzchnię wysłowienia: „Boję się kobiet. Każdej kobiety. Kiedy rozmawiam z jakąś kobietą, przypominam sobie twarz tamtej dziewczyny, jak wygląda przez okno”.

Profesorowi udaje się nieomal zniszczyć rywala, czyli zabić swój Jungowski cień, przede wszystkim jednak – pogrąża się w autodestrukcji. Jako przeciwnik coeducatio stoi po stronie dyscypliny i moralności, jako nauczyciel łaciny – po stronie tradycji i ciągłości cywilizacyjnej. Wartości, których broni, trzymają go w żelaznym uścisku, krępują, dławią, duszą – jest ich ofiarą i sam składa się w ofierze odchodzącej epoce. Bo rzecz dzieje się w roku 1912, w czasie przełomowym, kiedy dogasały pewne wzorce kulturowe, kiedy (by przypomnieć frazę Virginii Woolf) natura ludzka zmieniała się. Narrator „Pierwszej miłości” nie pojmuje tych zmian, chociaż boleśnie go one dotyczą.

Tu rodzi się doświadczenie obcości: „Obecnie przenika mnie uczucie całkowitej obcości. Obcy mi jest ten ktoś, kim jestem”. Obcość oznacza tu rozstęp między „ja” i światem, „ja” i innym, „ja” i nim samym. A także – między „ja” i językiem (nawet powyższa notatka, w całej swojej niezręczności, eksponuje nienaturalność wysłowienia). Wychowany w stabilnym świecie pewnych zasad i niewzruszonych dogmatów, nauczyciel nie potrafi stawić czoła nowemu doświadczeniu rzeczywistości: „Teraz mam takie odczucie, że jestem daleko od wszystkiego: od tytułu, od wieku, od ludzi. Czuję się stworzeniem. Jeszcze nigdy nie odczuwałem tego w ten sposób. Jestem stworzeniem. Tutaj mnie umieszczono. Nie ja tego chciałem… Bardzo cierpię: dlaczego to na mnie przyszło? Nie szkodziłem nikomu. Nie skrzywdziłem człowieka. Dlaczego to przyszło?”. Takie zapisy wyrażają krańcową bezradność względem doświadczenia odarcia z kultury, doświadczenia zwierzęcości człowieka, wrzuconego w świat, wywłaszczonego na rzecz zewnętrznych i anonimowych sił (czy to może tu być znakiem nieświadomości?).

Nie tylko czas, ale i miejsce akcji wydaje się istotne. Rzecz rozgrywa się bowiem w zmierzchającym cesarstwie, którego upadek jest już przesądzony. Austro-Węgry (które w samej nazwie, jak zauważył Musil, nosiły złowróżbne rozdwojenie) muszą się rozpaść, tak jak rozpada się osobowość bohatera. Egzystuje on w dziwnym zawieszeniu, grawituje w przestrzeni pośredniej, w przepaści, jaka rozwarła się pomiędzy dwiema epokami. Ulepiony przez kulturę, która odchodzi w przeszłość, nie potrafi dojrzeć przyszłości i skazuje sam siebie na okrutny los: na desperacką szamotaninę z sobą samym, z własnymi fantazmatami, z zakamuflowanymi lękami i obsesjami. Szamotaninę, którą przerwać może jedynie śmierć.

Zapiski dziennikowe (i sama powieść) kończą się niespodziewanie w najbardziej emocjonującym miejscu. Zostawiamy starego profesora w tym miejscu, w którym go poznaliśmy: za biurkiem. Ale tym razem nie wypatruje natchnienia, ani miłości, lecz czeka na swojego wroga, Madara. Ten zaś, jak wieść niesie, biega po mieście i szuka swego nauczyciela z rewolwerem w ręku. Czy uda się przerwać to obłędne koło i nawiązać nić porozumienia? Może da się zasypać przepaść? A może – skoro w tym miejscu urywa się dziennik – rozmówca okazuje się oprawcą?

Zostawiamy starego i zgorzkniałego mężczyznę w oczekiwaniu na śmierć, w geście bez mała samobójczym. W tym wczesnym dziele Máraia można dostrzec obraz i prefigurację jego własnego losu. Można przeczytać je jako historię perwersyjnej miłości, kompulsywny zapis chorej psychiki lub powieściową analizę ludzkiej destruktywności. Dla mnie jednak jest ono przede wszystkim wyzwaniem, rzuconym demonom nowoczesności. I w tej ostatniej scenie dostrzegam metaforę epoki, która postarzała się, ale nie potrafi umrzeć – dlatego oczekuje, aż ktoś położy jej kres. Oczekuje uzbrojonego młodzieńca, który przybywa w imieniu pogardzonej młodości i zdradzonej miłości.
Sándor Márai: „Pierwsza miłość”. Przeł. F. Netz. Czytelnik. Warszawa 2007.