ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (102) / 2008

Maciej Woźniak,

TARGAJĄCY OBROŻĄ

A A A
Lao Che „Gospel”, Rockers Publishing 2008.
„Gospel” pochodzi od staroangielskiego „godspel”, co oznacza „dobrą nowinę. Przyjęło się tak nazywać chrześcijańską muzykę obrzędową, stworzoną w XIX wieku przez Murzynów w USA. Utwory Lao Che mają raczej niewiele z jej „ciała”, ze struktur rytmicznych czy zwrotów melodycznych, za to z „ducha” – owszem. Podobnie przewrotnie, a przy tym zręcznie i dorzecznie zespół potraktował tradycyjne motywy religijne. Potoczny, nie stroniący od kolokwializmów język nie tylko im nie zaszkodził, ale podziałał orzeźwiająco i oczyszczająco. Zamiast drętwych wykładów z lekcji religii można poczuć żywą codzienność, a zamiast wdychać kurz z ambon, „dostać katecholaminki, bujnięcia w fantomie”.

Zespół ryzykował tym samym, co na albumie „Powstanie Warszawskie” (od potoczności blisko do trywialność, a od żarliwości do patosu), ale to samo było do wygrania. Raz, że zawsze warto działać wbrew stereotypom i kruszyć, co skostniało (przeświadczenie, że patriotyzm czy religijność są passé, kostnieje wprost proporcjonalnie do patriotycznych i religijnych rytuałów), a dwa, że zdjęcie legend z pomników i świętych z ołtarzy oddaje jednym i drugim trochę tej sprawiedliwości, której w żaden inny sposób nie można im oddać. W podejściu do motywów biblijnych muzykom Lao Che bliżej do Kaczmarskiego i jego cyklu „Raj” (wykonywanego z Gintrowskim i Łapińskim w 1980 roku), gdzie słychać podobną zadziorność i pomysłowe wykorzystanie biblijnej metaforyki, niż do modnego w ostatnich latach rocka religijnego (tej piany na fali religijnych nawróceń wśród rockmanów), w którym uderza pokora wobec doktryny i łagodność owieczek przypiętych do wzmacniaczy. Wreszcie znowu targanie obrożą, a nie tylko wdrażanie się do niej.

Album wypełnia prosty, rasowy rock o wpadających w ucho, zawadiackich melodiach, czerpiący z takich stylów jak punk czy ska, (przychodzi na myśl Kult z okresu „Taty Kazika”, a momentami Pidżama Porno). Odegrane ze szwungiem partie instrumentalne uzupełniają sprytne sample, bywa że gęste, ale nie wyrywające się przed orkiestrę. Płytę nagrano „na setkę” w radiowych studiach S-3 i S-4 z wykorzystaniem starego (a licząc n.e. od 1989 roku, wręcz prehistorycznego) sprzętu nagrywającego. Świetnie to wpłynęło na nagrania: brzmią żywo i spontanicznie, bez wrażenia wycackanej produkcji nawet tam, gdzie hula sampler. Rockowa motoryka jest skontrastowana z wejściami klarnetu, nawiązującego do motywów żydowskich, i ze stylizowanymi na „gospelowe” chórkami. Oba te zabiegi budują sugestywny „kulturowy” fundament albumu. A nad nim słychać, na przemian, agresywne utwory pobrzmiewające cięższym rockiem („Do syna Józefa Cieślaka”, „Diesel”), szorstkawe ballady („mpaKOmpaBIEmpaTA” zwieńczone gitarową kodą jak „Samba Pa Ti” Santany i „Hydropiekłowstąpienie” z mocnym, epickim refrenem) albo przebojowe kawałki pełne rozchełstanego wdzięku (otwierające płytę „Drogi Panie”, którego refren niemalże swinguje, i chyba najbliższe muzycznie prawdziwemu gospel „Bóg zapłać”). W sumie – jest hardo i chłopacko. Aż się chce zapytać: „Nemeczek, żujesz”?

Taka muzyka w sam raz pasuje do tekstów. Wysłużone symbole chrześcijaństwa (potop, rajska jabłoń, oko opatrzności) zespół bez ceregieli umieszcza we współczesnych kontekstach i miksuje z motywami z popkultury (cytaty ze starych filmów, kreskówek, popularnych piosenek). Swobodnie i ironiczne potraktowanie problemów wiary czy sumienia nie wywołuje wrażenie lekceważenia, wręcz przeciwnie: tym bardziej dotyka. Naturalnie i bardzo zręcznie udało się połączyć język tradycji religijnej z językiem potocznym („na Rajskiej masz Pan posesję i sad”, „Chrystek pryskaj przed oczami złymi”, „mój mały Noe, mój ptysiu miętowy, zsyłam potop”). Zresztą, tropy religijne nie wiszą w próżni, bo biblijną metaforykę grupa opiera na codziennych bojaźniach i drżeniach (frustracja, depresja, poczucie wyobcowania). Np. „Bóg zapłać” to zgrabna analiza „ucieczki do konsumpcyjności”, zaś „Hydropiekłowstąpienie” (ze znakomitym pomysłem monologu w trybie „narracja zza kadru”) nieśpiesznie a konsekwentnie zmierza ku „kwestii smaku”. Od piosenek tchnie spontanicznością i lekkością, jakby na przekór wątkom z wysokiej półki. I ta sprzeczność jest jednym z głównych źródeł energii na płycie.

Sporo się mówi o kryzysie religijności, a jednocześnie bywa, że przejawia się ona w tak żałosny sposób, że nie wiadomo, czy jest nad czym ubolewać. „Gospel” cofa się do źródeł, plwając na skorupę rytuału i na magiel politycznych przepychanek. Niesie naprawdę „dobrą nowinę”, bo znajduje w tradycji religijnej źródło inspiracji i siły, a nie narosły przez wieki garb. Przywraca relację 1:1 między człowiekiem a tym po przeciwnej stronie boiska. Taki remis i podział punktów dobrze oddaje przebieg wydarzeń.