ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (103) / 2008

Agnieszka Nęcka, Sławomir Shuty,

O SEKSIE I KOLAŻOWOŚCI W ŚWIECIE KONSUMPCJI

A A A
Ze Sławomirem Shuty rozmawia Agnieszka Nęcka
Agnieszka Nęcka: Przez ostatnie dwa lata „zawiesiłeś” swoją (momentami skandalizującą) działalność happeningową. Mniej publikujesz. Czy wynika to faktu, iż wiele uwagi poświęcasz rzeczom związanym z filmem? Wraz z Cyrkiem z Huty zrobiłeś „Lunę”, za którą dostaliście nagrodę na IV Festiwalu Filmów Niezależnych. Z Bartkiem Cichońskim i Barbarą Kurzaj kończycie pracę nad „Panoptykonem”, z grupą duet nad „Oblubienicą”. W najbliższych planach nakręcenie kolejnych dwóch dokumentów. Chcesz sprawdzać możliwości łączenia różnych dziedzin sztuki i wyrażania tych samych lub podobnych treści za pomocą odmiennych form wyrazu artystycznego? Czy nie to legło u podstaw pomysłu na powieść „Ruchy”? Poza tym chciałabym zapytać o to, czy skoro oddajesz się z takim zaangażowaniem nowej miłości, to oznacza, że film jest ciekawszym sposobem wyrażania? Bardziej adekwatnym? Czy to zupełnie nieporównywalne, czego przykładem choćby „Ruchy”, które znamy w trzech wersjach: komiksowej, krótkiej formie narracyjnej i powieści?

Sławomir Shuty: Tak, zaniechałem, zrobiłem teraz różne akcje na video i związałem się trochę z filmem. Film stał się moją miłością. Od dawna chodziło mi to po głowie i nie umiem nazwać tego inaczej, jak właśnie miłość, czyli bez tłumaczenia. Po prostu dużą frajdę sprawiła mi praca przy filmie, praca na planie – naprawdę interesujące doświadczenie, a przy tym wcale nie odbiegające od tego, czym zajmowałem się dotychczas, czyli opowieścią, kreacją iluzji. Jestem amatorem fotografem. Połączenie obrazka i opowieści w naturalny sposób dało obraz ruchomy. Gdybym mógł, to zajmowałbym się wszystkimi w zasadzie środkami wyrazu, bo lubię to robić.

A.N.: Czy to zaprzestanie akcji happeningowych oznacza zmianę wizerunku?

S.S.: Ja się raczej nie lubię utożsamiać z konkretną postawą i wizerunkiem. Wolę badać i poznawać nowe historie, o ile mogą mnie czegoś nauczyć, niż określać się jako człowiek skończony, człowiek, który wie. Akcje happeningowe działy się, bo istniały ku temu możliwości, warunki i chęci. Pojawili się też ludzie, którzy mieli czas, ażeby brać w tych akcjach udział. Potem to jakoś z różnych powodów umarło, chociaż teraz robię akcje video – razem z nowohuckim zespołem Wu-hae przygotowujemy video-działanie nazwane Cyrk z Huty. To samo, co robiłem wcześniej, ale rejestrowane w technice video.

A.N.: Mówiłeś, że opowiadanie „Ruchy” było rodzajem eksperymentu z treścią i formą. Czy powieść też tym miała być? Mnie się jednak wydaje, że nie bardzo o eksperymencie można tu mówić. Poszarpana fabuła, brak spójnego centrum narracyjnego, mieszanie różnych kodów i stylizacji należą do stałych elementów Twojej (ale i nie tylko Twojej) twórczości, więc gdzie tkwiłoby owo eksperymentowanie? Może chodzi o sprawdzanie wyczucia i umiejętności odbiorców?

S.S: „Ruchy” są eksperymentem komunikacyjnym. Jestem kojarzony z zupełnie innym typem prozy, innym treściowo. Moja osoba kojarzona jest też w pewien określony sposób – z antykonsumpcją, itp. Jednak, jak wspomniałem powyżej, większą wartość dla mnie ma sam akt tworzenia aniżeli przyjmowanie określonej postawy. Uważam, że sztuka niekoniecznie powinna wiązać się z wyraźnym społecznym przekazem. Istnieje coś takiego jak sztuka dla sztuki i wcale nie musimy tego wiązać z rozpasaniem i dekadencją. Jest to raczej akt duchowy, praca nad sobą. Zastanawia mnie wielce, jakie postawy będą się pojawiać po lekturze „Ruchów”. Trzeba powiedzieć też, że poszarpana fabuła jest w „Ruchach” wybitnie poszarpana. Działanie to ma jednak swój cel. Narracja istnieje, ale aby wyłonić logiczne następstwo faktów, należy się w tekst wgłębić.

A.N.: Seks jest współcześnie niezwykle chwytliwym towarem. Podążasz za modą czy też za wyborem tematu tkwiło coś więcej?

S.S.: Przyznam, że lubię tematy dotyczące erotyki. Sam w sobie jestem dość witalny i już od dawna chciałem napisać książkę o miłości w różnych jej aspektach, nieco brakowało mi czegoś takiego na tak zwanym rynku krajowym, czegoś, co – mam nadzieję – pokazuje ten temat bez demonizowania. Ale też nie o seks chodzi. Idzie o konfrontację życia i śmierci.

A.N.: Tak, dokładnie, nie ma tu przecież hardcorowych scen.

S.S.: Sceny erotyczne są rozmyślnie nie-hardcorowe. Szokująca prawda jest po prostu nudna. Kiedy czytam, że jakaś szesnastoletnia laska uprawiała seks z kilkoma kolesiami na raz, a w zasadzie w ogóle się nie oszczędzała, a potem napisała o tym książkę i ta stała się bestsellerem, to od razu wiem, że takiej książki bym nie przeczytał, bo to wszystko stało się tak banalne, że aż bolesne. W „Ruchach” starałem się więc opowiedzieć o tym w nieco inny sposób, sposób, który z drugiej strony jest skorelowany ze światem przedstawionym w książce, światem niedokończonym, samopowielającym się, światem, w którym zachodzi przewartościowanie.

A.N.: Przypięto Ci etykietkę krytyka konsumpcjonizmu. Wydaje mi się jednak, że nowa powieść tej opinii nie zmieni. Bo czy nie jest tak, że pokazujesz erotykę jako narzędzie, którym manipuluje się bezwolnym tłumem? Wszechobecny seks zawładnął naszym życiem do tego stopnia, że powielamy seksualne relacje. A seks jest przecież jednym z trybików maszyny komercyjnej. Poddajemy się pewnym zachowaniom, nawet o tym nie wiedząc. Czy tym należałoby tłumaczyć poetykę absurdu przeważającą od pewnego momentu Twojej narracji ?

S.S.: Nie przypinałbym mającej miejsce w „Ruchach” erotyce tak jednoznacznych etykiet. Temat ten istnieje tutaj sam w sobie. Chciałem opowiedzieć o miłości, o seksie. Zrobiłem to jednak w pewien określony sposób. Oczywiście sposób ten jest skażony moim podejściem do życia. Starałem się, żeby nie była to po prostu krytyka, bo w zasadzie nie krytykuję. Chodziło mi raczej o obserwację, a poza tym seks został użyty przeze mnie jako instrument. Jest symbolem istniejącej w nas motoryki. To właśnie w nim realizują się ruchy – ruchy w znaczeniu istniejącego w nas życia, nad którym przecież nie mamy kontroli. Ono jest w nas, jest programem, który zamieszkuje nasze ciała. Bynajmniej nie chodzi tu o bycie trybikiem maszyny komercyjnej. A absurd stąd, że pomyślałem, że nie da się mówić o tym konwencjonalnie, raz że temat jest wyświechtany i banalny, szokująca prawda stała się nudna, dwa – że jakoś nie umiem ostatnio patrzeć na świat w sposób zupełnie linearny. Uważny czytelnik – o ile taki się znajdzie – dostrzeże, że „Ruchy” są kolażem samym w sobie, że książka żeruje na sobie, powiela się, dubluje, tak jakby pozornie różnorodny świat wokół nas został zbudowany z tych samych klocków, zaś my jako jednostki jesteśmy zbiorem powtórzeń, schematów, cytatów, tików, nerwobóli. I nie chodziło mi tu o erotykę, ona jest tylko narzędziem. Chodziło mi o to, że jesteśmy ograniczeni do odgrywania tych samych ról, że boski scenarzysta nie za bardzo wziął sobie do serca swoją pracę i bynajmniej nie kłopotał się, aby skonstruować świat doskonały.

A.N.: Wydaje mi się jednak, że temat erotyczny nie istnieje w Twej książce sam w sobie i sam dla siebie, że skoro – jak sam przyznałeś – proza może być aktem duchowym, pracą nad sobą, to prezentowana w taki sposób jak u Ciebie erotyka ma spełniać pewne funkcje, jak choćby pokazywanie powtarzalności zachowań, schematyczności, dublowania fraz, słowem: owej kolażowości świata. W efekcie tytuł nie jest tak jednoznaczny. Ruchy mogą w tym przypadku być interpretowanie nie tylko jako symbol witalności czy wpisane w erotykę gesty, ale też jako sekwencje pewnych akcji i reakcji. Jeśli tak, „Ruchy” nie byłyby projektem „sztuki dla sztuki”...

S.S.: Rzecz jasna nie jest to wyłącznie projekt „sztuka dla sztuki”. Mówiąc o tym, miałem na myśli raczej, że sztuka niekoniecznie musi być zaangażowana i nie musi wyrażać czegoś więcej niż ona sama. Staram się zawsze mówić o tym, kiedy ktoś pyta mnie, czy jestem pisarzem zaangażowanym. Odpowiadam tak, jak powyżej. Mówię też, że – niestety – często popełniam grzech moralizatorstwa. Jednak w „Ruchach” nie chciałem tego robić, dlatego seks pokazany został w miarę obiektywnie, w taki sposób, który nie mówi wprost odbiorcy-czytelnikowi, co powinien myśleć i jakie znaleźć odpowiedzi po przeczytaniu książki. Bo jakież można znaleźć odpowiedzi? I czy aby tych odpowiedzi nie jest trochę za dużo? Powtórzę: szokująca prawda stała się nudna i banalna. Wnioski, jakie pojawiają się wraz z nią, są równie zużyte. Seks jest więc w „Ruchach” śmieszny, czarno śmieszny, absurdalny, bezsensowny, automatyczny. Ruchy to życie, a życie reprezentowanie jest przez akt seksualny. Życie w „Ruchach” jest światem na finiszu, światem, w którym głównemu dyspozytorowi ruchu nie chciało się zbyt kombinować i stworzył typy, które replikują się w ruchach. Postacie w „Ruchach” są kolażem z samych siebie. Starałem się skonstruować świat przedstawiony plus aktorów dramatu z tych samych elementów, klocków.

A.N.: Myślę, że tym trzeba by tłumaczyć opisywanie przez Ciebie współczesnych stosunków damsko-męskich za pomocą leksyki technicznej. Miałoby to podkreślić ów automatyzm i schematyzm, o którym mówiłeś wcześniej. Relacje żeńsko-męskie pokazujesz jako polowanie, z tym że „obiektem” znajdującym się na celowniku nie czynisz jedynie kobiet. Tu szanse bycia „ofiarą” mają także mężczyźni. Rzeczywiście świat jawi Ci się jako miejsce, w którym nieustannie toczą się boje, zaś podział na „katów” i „ofiary” jest czysto umowny?

S.S.: Świat, jaki rysuje się w „Ruchach”, to świat będący jedynie powidokiem prawdziwego świata. To świat na finiszu, a przez to świat niedokończony. To tak jakby gromada dzieci bawiła się w przedszkolu w życie. Kiedy nadchodzi czas wyjścia do domu, dzieci zostaje coraz mniej. Tym samym mniej jest kreacji, mniej nowości, mniej zachodzących pomiędzy dziećmi interakcji. Zostaje tylko pewien niewielki fragment po bogactwie wcześniejszej zabawy. W kończącym się świecie „Ruchów” jednostki zachowały zdolność do wykonywania tylko kilku funkcji, między innymi prokreacyjnych. Czy w świecie rzeczywiście toczy się walka? No chyba tak, od poziomu komórkowego po militarne konflikty światowe. Można powiedzieć, że to nie walka, ale kolej rzeczy.

A.N.: Truizmem jest, oczywiście, stwierdzenie, że zachowujemy się jak aktorzy. Jesteśmy obłudni, gramy kogoś, kim nie jesteśmy. Dlatego najlepszą metaforą opisu postępowania nowoczesnego człowieka jest, Twoim zdaniem, właśnie aktorstwo?

S.S: Bo świat jest igrzyskiem bożym, czyż nie? A tak już zupełnie poważnie, nie chodzi o to, że zachowujemy się jak aktorzy, my nimi po prostu jesteśmy świadomie czy też nieświadomie. Ruchy, jakie wykonujemy na co dzień, to ruchy podyktowanie przez okoliczności, społeczeństwo, kulturę, religię... Świat – truizm numer dwa – to odwieczna arena walki życia i śmierci. Można pokusić się o tezę, że tak naprawdę to nie żyjemy, a jesteśmy nośnikiem życia, to ono jest bogiem, jedynym. Pytanie, czy w tym procesie zachowujemy mimo wszystko jakąś indywidualność? Czy istniejemy jako jednostki i czy mamy zdolność decyzyjną? Myślę, że na ograniczonym poziomie. Dokonujemy pierwszego wyboru, a potem czeka nas tylko następstwo faktów, uwikłanie w grę, odtwarzanie schematów, emocjonowanie się igrzyskiem, które tak naprawdę nie przynosi zadowolenia, a ściślej mówiąc głębokiego zadowolenia, bo przecież wywołuje jakieś przyjemne szumy. I to nawet nie jest kwestia obłudy. To są kosmiczne procesy.

A.N.: Czemu mówisz, że „niestety” popełniasz grzech moralizatorstwa? Uważasz, że zmieniła się rola pisarzy i dziś nie muszą oni pouczać, wytykać błędów, stać na straży porządku? Nie myślę jedynie o „zaangażowaniu”, bo też i nie do końca wiadomo, czym owo zaangażowanie jest.

S.S.: Uważam, że rola pisarza, rola artysty w ogóle nie musi być ograniczona do pouczania, wytykania błędów, naprawiania społeczeństwa. Praca artysty – tutaj zaciśnijmy usta, żeby nam zajady ze śmiechu nie puściły – jest aktem duchowym. Wiadomo, że w czasach przeszłych, które stanowią bazę dla współczesności, sztuka często miała wymiar czysto użytkowy i niekoniecznie wiązała się z duchowością, a jednak artysta zawsze był w społeczeństwie uważany i postrzegany za kogoś, kto może mieć kontakt z transcendencją, poprzez choćby osiągnięcie doskonałości w odtwarzaniu świata czy też w kreacji iluzji, która byłaby bliska doskonałości. Zatem rola artysty niekoniecznie musi wiązać się z naprawianiem błędów to raz, a dwa, że można to robić, ale niekoniecznie wprost. Można po prostu przystawiać do twarzy lustro, w którym społeczeństwo się przejrzy. Myślę, że w taki sposób właśnie pisał Gogol. Nie krytykował, nie negował, ale w sposób wyrafinowany i delikatny wyśmiewał wszystko, co złe.

A.N.: Gdybyśmy jednak mieli mówić o pewnym projekcie, to wydaje mi się, że widać tu inspiracje „3M” Peipera: miasto, masa, maszyna. Erotyka umasawia, ujednolica. Przyjęcie reguł erotycznej gry sprawia, że zatraca się podmiotowość, indywidualność. Czy nie dlatego Twoi bohaterowie są do siebie mimo wszystko podobni?

S.S.: Jeśli chodzi o inspiracje „3M”, to powiem, że niekoniecznie. Pewnie ta historia tkwi gdzieś zapisana we mnie i wypływa, wchodząc w reakcje z innymi zapisanymi we mnie historiami, tworząc kolaże. Nie byłaby to inspiracja bezpośrednia, tym bardziej, że pojawia się wieś. Ale z umasowieniem przez erotykę masz rację. Widzisz, ja wiele rzeczy pojmuję na poziomie intuicyjnym. Coś się we mnie odbywa, ja to zapisuję, ale niekoniecznie umiem i chcę to nazywać. To w sumie nie należy do mojej pracy i niekoniecznie chciałbym się zajmować tłumaczeniem powodów, dla których użyłem zdań wielokrotnie złożonych i czy to ma jakiś związek z czymś innym.

A.N.: Jasne, to przecież rola krytyków. Wiesz jednak, że zwykle kusi zadawanie pytań o tzw. stronę techniczną. Pisarze okazują się bowiem bardzo ciekawymi „objaśniaczami” własnych wyborów, składających się na tajemnicę twórczej alkowy. „Ruchy” – być może wbrew powierzchownemu wrażeniu – są prozą przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach. Czy więc za owo „drugie dno” – bo jednak wbrew temu, co powiedziałeś na początku naszej rozmowy, „Ruchy” nie są książką jedynie o miłości – można uznać próbę diagnozowania współczesności? Tym, co łączy wszystkich bohaterów, jest stan apatii, w jakim się znajdują, biernego poddawania się rytmowi życia. Erotyczna witalność wytrąca ich z owej melancholii, ale z drugiej strony –powielają schematy seksualne. Po części z nudów, po części z jakiejś wewnętrznej potrzeby „bycia z kimś”. Mówisz, że opisywane miejsce nie istnieje – zgoda. To mogłaby być każda dowolna knajpa, niekoniecznie krakowska. Ale czy jednak nie jest tak, że opisujesz nasze „tu i teraz”? Byłaby to, mimo rozmycia czasoprzestrzennego, radykalna ocena naszej nowoczesności?

S.S: Tak też. Próba diagnozowania współczesności? Pewnie tak, jak wszystkie historie, które podejmuję. A powielenie schematów seksualnych wynika z tego, że w „Ruchach” wszystkie schematy się powielają. To jest raczej diagnoza mojego życia. W pewnym momencie poczułem, że nie wiedząc, dlaczego, stałem się częścią schematu, że to już wszystko było, że będzie, że wszystko tak naprawdę jest już we mnie zapisane i tylko próbuję wmówić sobie, że odkrywam wszystko na nowo, że jest jakiś ograniczony układ gestów, znaków, słów, tików, mimiki, że postacie ludzkie są często bardzo powtarzalne. Tak jakby istniała jakaś matryca, prasa, spod której wychodziłaby limitowana kolekcja typów. Owszem, jest to opis i ocena naszego „tu i teraz”, ale wynika to tylko z tego, że tak naprawdę „Ruchy” są wynikiem moich badań w terenie. Powstały na bazie obserwacji i podsłuchanych opowieści. Jednakże – mam wrażenie – takie same historie rozgrywają się i rozgrywały się wszędzie. Zawsze jest „tu i teraz”, bez względu na to, czy to się dzieje na poziomie świata, na poziomie Nowego Jorku, czy na poziomie Koluszek.

A.N.: „Ruchy” żyrują na żywiole anegdotycznym. Czy to przymiarka do realizacji projektu, o który pytał Paweł Dunin-Wąsowicz („Lampa” 2008, nr 3), polegającego na tworzeniu książki z zakupionych od ludzi wiadomości?

S.S.: Niekoniecznie. Pomysł z zakupionymi od ludzi historiami to sprawa, którą wymyśliłem nieco na wyrost. Wiadomo, że życie jest bardziej interesujące niż fikcja i samo w sobie tworzy struktury fabularne, o jakich nie śniło się filozofom. Ale z drugiej strony opowieść ustna a zapisana to dwie różne rzeczy i niekoniecznie historia zasłyszana sprawdza się jako zapisana. Najlepiej po prostu żyć wśród ludzi, poznać ich, poczuć ich język i wtedy wszystkie prawdy, którymi żyją, będą rzeczywiście prawdami żywymi.

A.N.: Niedookreślenie czasu i przestrzeni ma prowadzić do nadania opowieści znamion uniwersalnych. Sugerowałeś wcześniej, że bazę do snucia narracji czerpiesz z własnych doświadczeń i obserwacji. Sporo w „Ruchach” ironii. Nie wierzysz w miłość?

S.S.: W miłość wierzę jak najbardziej, ale też nie mam, a przynajmniej staram się nie mieć, co do niej złudzeń.

A.N.: A jednak można mówić o swoistym happy endzie w „Ruchach”...

S.S.: Przewrotnym, swoistym happy endzie, który tak naprawdę nim nie jest, jest po prostu końcem starego świata i początkiem nowego, pewnym przewartościowaniem.

A.N.: Ale nie jest powiedziane, że przewartościowaniem podążającym w złym kierunku. Czy koniec starego świata i początek nowego nie będzie oznaczał wejścia w nową narrację? Masz już pomysł na kolejną powieść?

S.S: Pomysł mam. Myślę, że pójdę dalej własnym szlakiem – zabawa konwencją, językiem i tak dalej. Ale co to będzie dokładnie? – wolałbym się nie wypowiadać, bo też wszystkie plany mogą ulec zmianie.

A.N.: Trzymam kciuki, by poszło w kierunku, jaki obrałeś!