PARCIE NA ZŁO
A
A
A
To Francuzi objawili nam, że nie tylko mówimy prozą (Molier, Derrida), ale również prozą – pożądamy. Znaczy to, że pragnienia nasze są prozaiczne, a nie liryczne; nie romantyczne (romantique), lecz „powieściowe” (romanesque) – jak powiada René Girard w „Kłamstwie romantycznym i prawdzie powieściowej”. Prozą pragnienia jest jego stadność: pragniemy nie sami z siebie, tylko za Innym, względnie innymi. Nieważny przedmiot, nieważny podmiot – rządzi pośrednik, „wzór”: nie „wyższa chemia”, ni meta-fizyka, a sugestia i moda. Podobnie rozumuje Jacques Lacan, gdy dowodzi, że na proste pytanie „czego chcesz?”, podmiot nie odpowiada sobie wprost, tylko rykoszetem: czego chce ode mnie ten, kto pyta? Bardziej od własnego obchodzi go życzenie cudze. Niektórym udaje się z tego wyrosnąć, ale każdy z pewnością „tak miał” albo wciąż ma. Szczególnie tym drugim polecam książkę eksperta od magii współczesnej – „Dystynkcję” Pierre’a Bourdieu.
Temat „Dystynkcji” daje się sprowadzić do wykładni przymiotnika „dobry”. Możliwości są z grubsza dwie. (1) Dobry, czyli nie-zły, a więc lepszy. (2) Dobry, czyli... dobry („a-zły”, ani lepszy, ani gorszy). „Dystynkcja” opowiada o tych, którym nie wystarcza opcja druga, czyli bycie dobrym. Opowiada o „lepszych”. Nie mają oni wcale tak łatwo, ponieważ nie mogą żyć bez „gorszych”. Swoją „lepszość” zdobywają bowiem i utrzymują poprzez odróżnienie (tytułową dystynkcję) od tego, co „poniżej”. Tło, na które składają się „gorsi” jest „lepszym” niezbędne, niczym żywiciel pasożytowi. „Wyżyny” tylko udają chłodne désintéressement wobec „nizin”, podczas gdy faktycznie wciąż zerkają „w dół” w poszukiwaniu tego, co by można zdeptać. Dlatego właśnie „lepsi” podpadają pod girardowsko-lacanowską diagnozę niesamoistności pragnień: pragną nie tego, czego pragną, tylko tego, czego nie pragną „gorsi” (to zaś, co „gorszym” się podoba, „lepsi” z miejsca przekreślają). Są tym, czym nie są, i nie są tym, czym są – wedle formuły Sartre’a. „Niziny”, które – w uproszczeniu – są sobą i tylko sobą, te nieskomplikowane „niziny” stanowią zatem fundament „wyżyn” i nadają im po cichu ton. Kultura elit jako popłuczyna kultury masowej! A zwykliśmy sądzić, że działa to na odwrót.
Tak się sprawy mają – twierdzi Bourdieu – we współczesnych społeczeństwach demokratycznych, czyli takich, które podczas rewolucji ustrojowych, przemysłowych i seksualnych zachwiały swą sztywną hierarchią wewnętrzną, lecz nie pozbyły się rozwarstwienia jako takiego (jak chciałby ideał komunistyczny). Zachwiana hierarchia przetrwała w nowej rozchwianej postaci. Marks widział to tak: drabina feudalna co prawda straciła glejt naturalności, ale bynajmniej jej to nie złamało. Przemieniła się jedynie w jawną rozgrywkę sił, grę w „kolejność dziobania” – z drabiny pojętej jako obraz ustalonego porządku w drabinę jako przyrząd do „nowych porządków” i pięcia się w górę. Od teraz każdy może znaleźć się „na szczycie”, jeśli się postara. Majątek, przyjaźnie, wykształcenie, rodzina, uroda, wpływy to tylko trampolina. Trzeba jeszcze umiejętnie się wybić. Jeśli majątek, to egzotyczne podróże. Przyjaźnie? Bywanie w towarzystwie. Wykształcenie? Efektowne CV i uczelniany T-shirt. I tak dalej. Ogólna nerwica dystynkcji, która – jak każda nerwica – przed czymś broni. Aspirant do „wyróżnienia” drży i chroni się przed upadkiem „w dół” i wypadnięciem z obiegu. Nie chodzi mu zatem o właściwą wartość majątku, przyjaźni, wykształcenia itp., tylko o ich moc magiczną. Oto animizm XXI wieku.
Proszę się jednak nie martwić. Nie taka dystynkcja straszna, jak ją maluję. Z omawianej książki Pierre’a Bourdieu da się wyczytać sugestię, że gdyby nie cały ten pęd ku odróżnieniu, zapewne nie opuścilibyśmy jaskiń, poprzestając na jedzeniu i wydalaniu oraz wiadomo na czym jeszcze. Wtenczas nikomu nie przyszłoby do głowy, aby wynaleźć taką np. penicylinę, w efekcie czego dalej schodzilibyśmy z tej ziemi na wiadomo co. Ot i tyle! Nie zapominajmy, że to dzięki magii prestiżu część z nas dobrowolnie skazuje się na „męki wyższego rzędu” – z korzyścią dla ogółu. Bo kto by poszedł na medycynę, jeśli zapłatą za znój pracy lekarza byłaby nędza i pogarda? Dlatego też winniśmy docenić dystynkcję jako siłę napędową i ładotwórczą. Wprawdzie Bourdieu nadał swojej książce podtytuł „Społeczna krytyka władzy sądzenia”, jednakże jest to krytyka w typie – jak nietrudno zgadnąć – kantowskim, tj. taka, która niekoniecznie wytyka i obala, ale raczej bada warunki możliwości tego, co „krytykowane”. Wola dystynkcji nie występuje przeto jako antybohater „Dystynkcji”. Więcej: przesiąka nawet samą formę tego rozpisanego na sześćset osiemdziesiąt stron dzieła. „Dystynkcję” napisano rozwlekle, językiem gibkim a strojnym. Bourdieu jest w końcu Francuzem, a to znaczy, że brzydzi się wszelką łatwizną. Skądinąd ten właśnie wstręt prześwietla w postscriptum do swej „cegły magny”. Najwyraźniej wie, o czym mówi.
Poza wszystkim książkę Bourdieu da się z powodzeniem wykorzystać jako ciekawy, bo niekonwencjonalny przewodnik po teatrze życia codziennego: katalog dla tych, którzy lubią smakować tzw. czas wolny, lub tych, którzy lubią nabijać się z tych, którzy lubią go smakować. Co jest w ofercie? Między innymi „sposoby przyswajania sobie dzieł sztuki”. Najgłębszy stopień przyswojenia obserwujemy tam, gdzie sztuka staje się życiem samym, jak np. u Isabelli d’Ornano, zacnej „szwagierki ministra” (więcej szczegółów nie podano), która postanowiła urządzić swą izbę „w stylu samowar i cosy”. Mówi „szwagierka”: „Wiem, co lubię w życiu. Dekoracja wnętrz stanowi sposób wyrażania tego”. Sądząc po zdjęciu i opisie (s. 332–333 „Dystynkcji”), czasu na nudę nie miała. „Połączyła różne style mebli, by nie powiedzieć wszystkie. Biuro ‘cylindryczne’ w stylu Ludwika XVI z markieterią, fotele ‘ropuchy’ pokryte pelą i taborety w styl Drugiego Cesarstwa, wielki kryształowy XVIII-wieczny kinkiet z Fabryki Granja kupiony u madryckiego handlarza starociami, jeden lub dwa meble angielskie z końca XIX wieku z półkami, na których stoją rośliny, książki i orchidea (‘jedyny trwały kwiat’), dwie lampy ze szkła kupione okazyjnie w Drouot, z nowoczesnymi abażurami, dwa schodkowe stoliki nocne zrobione niedawno przez stolarza”. Zabiegi te pochłonęły zapewne tyle czasu, że powstaje wątpliwość, czy aby dekoratorka zdążyła w swej graciarni co nieco pomieszkać. Choć może nie o to chodziło. Niejaki wgląd w tę francuską krzątaninę zyskujemy parę stron dalej dzięki anonimowej wypowiedzi: „Rzeczy przyjemne to rzeczy niekonieczne. Nie żyję po to, żeby gromadzić. Żyję dla życia. I staram się w miarę możliwości żyć chwilą, to nie zawsze jest proste” (podkr. MS). Skoro „szwagierka” zadała sobie tyle dekoratorskiego trudu, to możemy pofantazjować, że pozbawiona możności wiecznego „urządzania się”, z nadmiaru energii pięknie „urządziłaby” parę innych osób. Lepsze już parcie na szkło i na barocco niż parcie na – zło.
Temat „Dystynkcji” daje się sprowadzić do wykładni przymiotnika „dobry”. Możliwości są z grubsza dwie. (1) Dobry, czyli nie-zły, a więc lepszy. (2) Dobry, czyli... dobry („a-zły”, ani lepszy, ani gorszy). „Dystynkcja” opowiada o tych, którym nie wystarcza opcja druga, czyli bycie dobrym. Opowiada o „lepszych”. Nie mają oni wcale tak łatwo, ponieważ nie mogą żyć bez „gorszych”. Swoją „lepszość” zdobywają bowiem i utrzymują poprzez odróżnienie (tytułową dystynkcję) od tego, co „poniżej”. Tło, na które składają się „gorsi” jest „lepszym” niezbędne, niczym żywiciel pasożytowi. „Wyżyny” tylko udają chłodne désintéressement wobec „nizin”, podczas gdy faktycznie wciąż zerkają „w dół” w poszukiwaniu tego, co by można zdeptać. Dlatego właśnie „lepsi” podpadają pod girardowsko-lacanowską diagnozę niesamoistności pragnień: pragną nie tego, czego pragną, tylko tego, czego nie pragną „gorsi” (to zaś, co „gorszym” się podoba, „lepsi” z miejsca przekreślają). Są tym, czym nie są, i nie są tym, czym są – wedle formuły Sartre’a. „Niziny”, które – w uproszczeniu – są sobą i tylko sobą, te nieskomplikowane „niziny” stanowią zatem fundament „wyżyn” i nadają im po cichu ton. Kultura elit jako popłuczyna kultury masowej! A zwykliśmy sądzić, że działa to na odwrót.
Tak się sprawy mają – twierdzi Bourdieu – we współczesnych społeczeństwach demokratycznych, czyli takich, które podczas rewolucji ustrojowych, przemysłowych i seksualnych zachwiały swą sztywną hierarchią wewnętrzną, lecz nie pozbyły się rozwarstwienia jako takiego (jak chciałby ideał komunistyczny). Zachwiana hierarchia przetrwała w nowej rozchwianej postaci. Marks widział to tak: drabina feudalna co prawda straciła glejt naturalności, ale bynajmniej jej to nie złamało. Przemieniła się jedynie w jawną rozgrywkę sił, grę w „kolejność dziobania” – z drabiny pojętej jako obraz ustalonego porządku w drabinę jako przyrząd do „nowych porządków” i pięcia się w górę. Od teraz każdy może znaleźć się „na szczycie”, jeśli się postara. Majątek, przyjaźnie, wykształcenie, rodzina, uroda, wpływy to tylko trampolina. Trzeba jeszcze umiejętnie się wybić. Jeśli majątek, to egzotyczne podróże. Przyjaźnie? Bywanie w towarzystwie. Wykształcenie? Efektowne CV i uczelniany T-shirt. I tak dalej. Ogólna nerwica dystynkcji, która – jak każda nerwica – przed czymś broni. Aspirant do „wyróżnienia” drży i chroni się przed upadkiem „w dół” i wypadnięciem z obiegu. Nie chodzi mu zatem o właściwą wartość majątku, przyjaźni, wykształcenia itp., tylko o ich moc magiczną. Oto animizm XXI wieku.
Proszę się jednak nie martwić. Nie taka dystynkcja straszna, jak ją maluję. Z omawianej książki Pierre’a Bourdieu da się wyczytać sugestię, że gdyby nie cały ten pęd ku odróżnieniu, zapewne nie opuścilibyśmy jaskiń, poprzestając na jedzeniu i wydalaniu oraz wiadomo na czym jeszcze. Wtenczas nikomu nie przyszłoby do głowy, aby wynaleźć taką np. penicylinę, w efekcie czego dalej schodzilibyśmy z tej ziemi na wiadomo co. Ot i tyle! Nie zapominajmy, że to dzięki magii prestiżu część z nas dobrowolnie skazuje się na „męki wyższego rzędu” – z korzyścią dla ogółu. Bo kto by poszedł na medycynę, jeśli zapłatą za znój pracy lekarza byłaby nędza i pogarda? Dlatego też winniśmy docenić dystynkcję jako siłę napędową i ładotwórczą. Wprawdzie Bourdieu nadał swojej książce podtytuł „Społeczna krytyka władzy sądzenia”, jednakże jest to krytyka w typie – jak nietrudno zgadnąć – kantowskim, tj. taka, która niekoniecznie wytyka i obala, ale raczej bada warunki możliwości tego, co „krytykowane”. Wola dystynkcji nie występuje przeto jako antybohater „Dystynkcji”. Więcej: przesiąka nawet samą formę tego rozpisanego na sześćset osiemdziesiąt stron dzieła. „Dystynkcję” napisano rozwlekle, językiem gibkim a strojnym. Bourdieu jest w końcu Francuzem, a to znaczy, że brzydzi się wszelką łatwizną. Skądinąd ten właśnie wstręt prześwietla w postscriptum do swej „cegły magny”. Najwyraźniej wie, o czym mówi.
Poza wszystkim książkę Bourdieu da się z powodzeniem wykorzystać jako ciekawy, bo niekonwencjonalny przewodnik po teatrze życia codziennego: katalog dla tych, którzy lubią smakować tzw. czas wolny, lub tych, którzy lubią nabijać się z tych, którzy lubią go smakować. Co jest w ofercie? Między innymi „sposoby przyswajania sobie dzieł sztuki”. Najgłębszy stopień przyswojenia obserwujemy tam, gdzie sztuka staje się życiem samym, jak np. u Isabelli d’Ornano, zacnej „szwagierki ministra” (więcej szczegółów nie podano), która postanowiła urządzić swą izbę „w stylu samowar i cosy”. Mówi „szwagierka”: „Wiem, co lubię w życiu. Dekoracja wnętrz stanowi sposób wyrażania tego”. Sądząc po zdjęciu i opisie (s. 332–333 „Dystynkcji”), czasu na nudę nie miała. „Połączyła różne style mebli, by nie powiedzieć wszystkie. Biuro ‘cylindryczne’ w stylu Ludwika XVI z markieterią, fotele ‘ropuchy’ pokryte pelą i taborety w styl Drugiego Cesarstwa, wielki kryształowy XVIII-wieczny kinkiet z Fabryki Granja kupiony u madryckiego handlarza starociami, jeden lub dwa meble angielskie z końca XIX wieku z półkami, na których stoją rośliny, książki i orchidea (‘jedyny trwały kwiat’), dwie lampy ze szkła kupione okazyjnie w Drouot, z nowoczesnymi abażurami, dwa schodkowe stoliki nocne zrobione niedawno przez stolarza”. Zabiegi te pochłonęły zapewne tyle czasu, że powstaje wątpliwość, czy aby dekoratorka zdążyła w swej graciarni co nieco pomieszkać. Choć może nie o to chodziło. Niejaki wgląd w tę francuską krzątaninę zyskujemy parę stron dalej dzięki anonimowej wypowiedzi: „Rzeczy przyjemne to rzeczy niekonieczne. Nie żyję po to, żeby gromadzić. Żyję dla życia. I staram się w miarę możliwości żyć chwilą, to nie zawsze jest proste” (podkr. MS). Skoro „szwagierka” zadała sobie tyle dekoratorskiego trudu, to możemy pofantazjować, że pozbawiona możności wiecznego „urządzania się”, z nadmiaru energii pięknie „urządziłaby” parę innych osób. Lepsze już parcie na szkło i na barocco niż parcie na – zło.
Pierre Bourdieu: „Dystynkcja. Społeczna krytyka władzy sądzenia”. Przeł. Piotr Biłos, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |