ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (104) / 2008

Piotr Bogalecki,

NA KOŃCU

A A A
„Od czego by zacząć te późne nauczanie? Czy od razu przejść do sedna?” – pyta Paul Ricoeur na wstępie „Aż do śmierci: o żałobie i radości”, po czym odpowiada – „Nie: sedno jest za blisko, a więc zakryte, zbyt utajone. Odkryje się powoli, na końcu” (s. 35). Filozof odszedł 20 maja 2005 roku w swoim domu w Châtenay-Malabry pod Paryżem. Jego esej pozostał w rękopisie, nie doczekawszy owego „otwierającego” go na „sedno” końca. Być może „otwarcie”, o którym mówił nie zdarzy się nigdy.

Pomimo tego czas poświęcony na lekturę ostatnich rozmyślań, jakie wyszły spod pióra Ricoeura – zebranych, opatrzonych komentarzami Oliviera Abla i Catherine Goldenstein, wydanych rok temu, u nas zaś ukazujących się pod tytułem „Żyć aż do śmierci oraz fragmenty” – nie musi być czasem straconym. Szczególnie gdy zestawi się je z monumentalną, szeroko zakrojoną summą „Pamięć, historia, zapomnienie”, której w dużej mierze są one kontynuacją. Na powierzchni ostatniego dziełka filozofa-hermeneuty znacznie bardziej widoczne stają się wówczas niewykończone przebiegi myślowych szwów; zanotowane na marginesie myśli nie zostają rozwinięte, intuicje z wykreślonych akapitów pozostają enigmatyczne, a liczne luki – nieuzupełnione. Co rusz natrafić można na uwagi redakcyjne w stylu: „strona nagle urywa się, ciąg dalszy nieodnaleziony”, „brakuje dolnej części strony”, „brakujące słowa”, „odsyłacz nie został podany” itp. Ostatnia notatka zapisana wyraźnie drżącą ręką (dobrze, że wydawca zdecydował się przedrukować faksymile akurat pierwszej i ostatniej strony…) to plan planu, przypominający mgławicę pozbawionych narracji haseł i intuicji kapryśnie porozrzucanych na stronie przez zmagający się z entropią umysł. Czas powstania: Wielkanoc 2005, na miesiąc przed śmiercią. Temat: „Zmartwychwstanie”. Ostatnie słowa: „Śmierć Chrystusa zwyciężona/ Ostatni dzień/ jeszcze nie/ antycypacja mesjaniczna/ Od teraz:/ śmierć króluje” (s. 139). I tak właśnie kończy się Dzieło – nie hukiem, lecz fragmentem.

Nie sądźmy jednak, jakoby jedyną korzyścią wyniesioną z lektury „Żyć aż do śmierci” była możliwość śledzenia i doświadczanie dzieła w rozpadzie – to znacznie lepiej utrwalone zostało chociażby, jak sugerował onegdaj Jarosław Marek Rymkiewicz, w późnych pismach mistycznych Słowackiego. U Ricoeura miast mistyki odnaleźć można imponujący – zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę jego wiek – reżim konsekwentnego, nie pozbawionego elementu samokrytyki filozofowania. Szacunek budzić może pielęgnowanie sztuki pokornego zająkiwania się myśli, która puszczając się samopas, zawsze przywoływana jest z powrotem – do porządku. W ostatniej części „Aż do śmierci” podążający tropem egzegez Xaviera Léona-Dufoura Ricoeur odważnie zapędzi się na, jakże niebezpieczny dla filozofa, teren spekulacji, jakie śmiało określić moglibyśmy mianem teologicznych. Zamiast jednak wyartykułować własne koncepcje wiary i zmartwychwstania całą mocą, Ricoeur ograniczy się do krytyki „perspektywy ofiarnej”, odesłań, komentarzy i luźnych spostrzeżeń, czym skutecznie studzić będzie ewentualny wybuch kaznodziejskiego zapału. Filozof chwyta tu za słówka teologa, wtrącając co chwila uwagi w stylu: „Nie chciałbym popadać w jakiś teologiczny fatalizm, w jakąś tragiczność bez zaznaczenia przynajmniej przeciwieństwa…” (s. 88). W efekcie przyjęcia takiej strategii końcowe partie omawianej części zaplanowane zostały jako odpowiedź na pytanie: „Czy nadal jestem chrześcijaninem”. Próbując uwolnić się od etykiety „filozofa chrześcijańskiego” (czyli takiego, któremu z powodu silnego umocowania w tradycji teologicznej wszystko przychodzi bez trudu), autor „Podług nadziei” parokrotnie powraca do tego wątku we „Fragmentach”. „Plotkarskie” określenie „filozof chrześcijański” (s. 109) traktowane jest przez niego jako nie bardziej poważne niż – nie przymierzając – mówienie o katolickim fryzjerstwie czy mormońskiej tapicerce. Jak podkreśla autor „O sobie samym jako innym”, zorientowana ku chrześcijaństwu refleksja filozoficzna (a taką we „Fragmentach” – formach zbyt lakonicznych, by mogły pragnąć być czymś innym niż dopowiedzeniami – niewątpliwie uprawia), „nie narusza wolności myśli i autonomii – powiedziałbym nawet autarkii, samowystarczalności – właściwej badaniu filozoficznemu i strukturze jego dyskursu” (s. 110-111). I rzeczywiście, jeśli przypatrzymy się kolejnym intuicjom Ricoeura, jasne stanie się, że tradycja, w obrębie której funkcjonuje, stanowi dla jego myśli raczej takt niż wędzidło. Mamy tu – według oceny Oliviera Abla – nieco „zbyt radykalną, zbyt aikoniczną" (s. 7) reprezentację zmartwychwstania; mamy koncepcję życia religijnego jako „kontrowersji między wiernymi” (s. 117) oraz związaną z nią tezę, iż „religia istnieje jedynie w ten sposób, że określa się w relacji do innej” (tamże); mamy niejasny status postaci Jezusa oraz daleką od ortodoksyjnego pojęcia wiary (pistis) koncepcję religii jako „przypadku zmienianego w przeznaczenie przez nieustanny wybór” (s. 99). Wreszcie w przedostatnim eseju, stanowiącym dowód żywego dialogu z myślą Derridy, wyzna Ricoeur: „Przyjmuję ten sam punkt wyjścia: że nie wierzę. Jeśli ‘nauczyć się wreszcie żyć’ to nauczyć się umierać, zdać sobie z tego sprawę, aby zaakceptować absolutną śmiertelność bez zbawienia, bez zmartwychwstania i odkupienia, to ja podzielam wszystko to, co negatywne” (s. 133-134).

Biorąc przykład z Ricoeura, powinienem tu czym prędzej ugryźć się w język. Zamiast uważnie podążać za myślą filozofa – wciąż zaczynam od końca: od jego ostatnich zapisków, najbardziej fragmentarycznych części, szkicowych partii „Aż do śmierci”, uzupełnień redakcyjnych, kontekstów biograficznych… Być może zaniepokojony niesforną, acz jakże skuteczną, ucieczką „sedna”, któremu udało się przechytrzyć stoickiego mędrca, pragnąłbym od razu do owego „sedna” przejść. Ricoeur nie pozwala jednak czytelnikowi na tego typu skróty: dobrze rozumiana tradycja hermeneutyczna nakazuje mu skrupulatną lekturę tekstu, zagłębiającą się w niego uważnie, sukcesywnie, krok po kroku.

Od początku, czyli od tytułu: „Żyć aż do śmierci”. Nie sposób nie zapytać, czy aby nie dzieje się tak zawsze? Czy można przestać żyć wcześniej niż w momencie śmierci? Czyż bliżej prawdy nie jest przypadkiem przywoływany przez autora „Pamięci, historii, zapomnienia” Epikur ze swą słynną tezą o nieprzystawalności śmierci do czasu życia? Czyż fraza „żyć aż do śmierci” nie jest li tylko efekciarską tautologią, opisującą nie tyle pragnienie, co konieczność? Niewielka książeczka Ricoeura daje szansę, że na pytania te – których przedmiotem nie jest przecież wcale śmierć, ale życie – przestaniemy udzielać wciąż tej samej odpowiedzi. Jeśli by jednak miało się tak stać, musimy zacząć ją czytać.

Ricoeur rozpoczyna pierwszy (a zarazem najważniejszy i najdłuższy) esej książki – „Aż do śmierci: o żałobie i radości” – od wyliczenia towarzyszących śmierci „figur wyobrażenia”. Są to kolejno: wyobrażenia naszych bliskich zmarłych, wyobrażenie siebie samego jako martwego oraz wyobrażenie massa perdita, „nierozróżnialnej masy zmarłych i umierających” pojawiającej się w sytuacjach ekstremalnych. Opierając się na dziełach autorów opisujących Zagładę (Jorge’a Sempruna i Primo Levi’ego), zapytuje filozof o skalę skażenia „śmierci powszechnej (…) śmiercią-skrajną, śmiercią przeraźliwą” (s. 60), co stanie się dla niego początkiem rozważań nad – wyczytanym z kolei z tekstów Malraux – pojęciem „absolutnego Zła”. Otwartość na doświadczenia ocalałych winno, zdaniem Ricoeura, stanowić „nieuchronną część terapii zwykłego umierania” (s. 63). Nie zmienia to jednak faktu, że u podstaw naszego doświadczenia śmierci stoi jednak zwykle, jak powiada Ricoeur, przypadek pojedynczej śmierci cudzej: „Najpierw poznaje się śmierć kogoś bliskiego albo innych nieznanych” (s. 36). W wyobrażenie to niezauważalnie wślizguje się jednak szybko nowy obraz – antycypacja mojej osoby jako „już zmarłego” – przy którym filozof zatrzymuje się na dłużej. Niemożność towarzysząca próbom wyobrażenia sobie losu innych po śmierci zostaje tu odwrócona; obraz narzuca się, a Ricoeur jest skłonny utożsamiać opór wobec niego z istotą jego projektu: „Moja bitwa toczy się z i przeciwko temu wizerunkowi (image) przyszłego zmarłego, którym stanę się dla pozostających przy życiu” (s. 38). Wezwanie to stoi w centrum refleksji Ricoeura; jest on przekonany, iż właściwej drogi nie może stanowić projekt egzystencji spod znaku Heideggerowskiego „bycia-ku-śmierci”, ponieważ oparty jest – jego zdaniem – właśnie na antycypowaniu siebie jako „już-zmarłego” (s. 10). Autor „Żyć aż do śmierci” wprowadza tu wszakże ważne rozróżnienie, wspierające się na doświadczeniu medycyny paliatywnej: pomiędzy zobaczeniem innego, tudzież siebie, w kategoriach „człowieka konającego” a „człowieka w agonii”. W tym pierwszym wypadku widzimy wyłącznie niedoszłego trupa, który już za moment niechybnie stanie się zmarłym; w tym drugim: człowieka żywego, nie identyfikującego się – i nie identyfikowanego przez nas – jako umarłego, ale „żyjącego aż do śmierci”.

Można odnieść wrażenie, że książkę Ricoeura dałoby się streścić w kategoriach testowania możliwości dyskursu opartego na prozopopei, czyli na figurze retorycznej – w kontekście autobiograficznym przypominanej przez Paula de Mana – przedstawiającej postać umarłą jako żywą i zabierającą głos. Byłaby to, rzecz jasna, prozopopeja szczególna, w której przyzywalibyśmy nie tych, którzy odeszli przed nami, ale siebie samych pojmowanych jako zmarłych. Wraz z przejściem od depersonalizującego wyobrażenia „człowieka konającego” do doświadczenia „człowieka w agonii” prozopopeja zmieniałaby jednak swój obiekt – nie dotyczyłaby już teraz mnie samego, ale innego, któremu przywracałaby głos i wolę, zbyt pochopnie odebrane mu w perspektywie „konania”. Przeistaczałaby też nas z mówiących – w słuchaczy, czy też – jak chciałby Ricoeur – we współ-czujących. Tylko taka możliwość otwiera przestrzeń wspólnoty: „Spojrzenie, które widzi kogoś w agonii jako jeszcze żywego, sięgające do najgłębszych źródeł życia (…) jest innym spojrzeniem: spojrzeniem współczucia, a nie patrzeniem na człowieka już-martwego” (s. 46). Tylko takie spojrzenie ujawnia „wymiar ściśle etyczny, odnoszący się do umiejętności towarzyszenia dzięki wyobraźni i współczuciu w walce człowieka w agonii jeszcze żywego, żyjącego jeszcze do samego końca” (s. 47). Tylko dzięki temu mówić może Ricoeur o możliwości „wyłonienia się w trakcie samej agonii Tego, co istotne (l’Essentiel)”, czyli – jak kontynuuje – „w jakimś sensie (który spróbuję omówić niżej z większą dokładnością) religijności; jest to, jeśli mogę tak powiedzieć, wspólna religijność, która na progu śmierci wykracza poza granice współsubstancjalne religijności wyznającej i wyznawanej” (s. 43). Ekumenicznemu z ducha przekroczeniu „bariery pomiędzy wyznaniami” (s. 44) towarzyszy tu inna jeszcze, być może nawet istotniejsza, transgresja. Oto zniesiona zostaje granica między radością a żałobą: „Jedynie pogrążeni w żałobie będą pocieszeni” (s. 12).

Niestety, nie doznajemy pociechy. Obietnica Ricoeura pozostaje nieziszczona: „niżej” zamiast omówienia „z większą dokładnością” pojawia się pustka. Przypominamy sobie jego kolejną zachęcającą zapowiedź, wygłoszoną kilka stronic wcześniej: „powiem za chwilę, później, pod koniec, jeśli mój dyskurs tam dotrze; o radości [joie] życia do samego końca, a więc o apetycie na życie zabarwione pewną nietroskliwością, którą nazywam wesołością [gaieté]. Ale nie idźmy zbyt szybko. Jeszcze tam nie dotarliśmy. Jesteśmy dopiero na samym początku” (s. 39). Cierpliwe wstrzymywanie się Ricoeura, któremu towarzyszy zresztą zarówno aspekt medytacyjny (w pewnym momencie nazywa on swe eseje „medytacjami”), jak i dydaktyczny – wzbudzać może podziw. A jednak może być też wszakże dokładnie odwrotnie: oto ociągający się filozof z jakichś powodów grałby na zwłokę. Kiedy zadawajmy sobie to pytanie, pamiętajmy, że nieprzypadkowo ukrywa się w nim obecność śmierci – a o tej rozmawiać można by przecież bez końca.

Napiszę o tym więcej na końcu recenzji.
Paul Ricoeur: „Żyć aż do śmierci oraz fragmenty”. Przeł. Anna Turczyn. Universitas, Kraków 2008.