ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (105) / 2008

Maciej Woźniak,

DZIURA Z KSIĘŻYCEM W ŚRODKU

A A A
Tomasz Budzyński „Luna”, Innova Concerts 2008.
„Celem sztuki jest robienie dziury w świadomości” – powiedział Tomasz Budzyński do Kuby Wojewódzkiego. Mądrość trochę szyta na miarę rozrywkowego programu w telewizji, ale muzyka z „Luny” faktycznie może przewietrzyć głowę notorycznego słuchacza ciężkich brzmień. Podobnie z tekstami, których grupą docelową wydają się rozmarzeni licealiści spragnieni „podszewki świata”, ale nie zaszkodzi, jeśli będą przy okazji jako tako oczytani.
Sześć lat minęło od wydania „Tańca szkieletów”, pierwszej solowej płyty Budzyńskiego, jednak wokalista nie zarzucił pomysłu, by własnym nazwiskiem firmować muzykę całkiem inną niż ta, którą wykonuje z Armią czy 2Tm2,3. Budząca szacunek decyzja, zważywszy na utrwalony przez 25 lat (czyli od założenia w Puławach punkrockowej Siekiery) medialny wizerunek, a co ważniejsze, dobry sposób na uniknięcie twórczej inercji: zawodowej choroby rockmanów po 40-stce. Budzyński z Armią nigdy nie ograniczał się do żeglugi po wzburzonych falach adrenaliny (nawiązując m.in. do Biblii, „Boskiej Komedii”, pism gnostyków, średniowiecznej tradycji rycerskiej czy poezji francuskiego symbolizmu), ale sam, na własny rachunek, zdecydował się zrobić krok dalej. „Luna” – choć momentami naprzykrza się aurą „naiwnego mistycyzmu” – jest propozycją, która cieszy ucho polotem, wyobraźnią i smakiem.

Płyta jest solidnie osadzona w nurcie neo-folku, czerpiąc z jego odmiany psychodelicznej (pogłosy po Current 93) i klasycyzującego world music (pogłosy po Dead Can Dance). O ile aranże na „Tańcu szkieletów” mogły wydawać się zbyt ubogie, to na „Lunie” Budzyńskiemu towarzyszy liczne grono tak wybornych instrumentalistów (m.in. Marcin Pospieszalski, Robert Friedrich, Piotr Żyżelewicz), że każde kolejne przesłuchanie przynosi nowe ciekawostki z tła. Na materiał składają się akustyczne ballady o żywym, niekiedy wręcz skocznym, rytmie i wyrazistych refrenach („Halo halo”, „Serce”) przeplatane bardziej rozbudowanymi kompozycjami, które spoglądają a to w stronę przesyconego ciemnymi barwami new age („Echo”), a to pomysłowej elektroniki (przetworzone gitary w „Dniu bez duchów” czy gęsta siatka „zaświatowych” pomruków i szelestów w „Poza tym światem”), a to w stronę muzyki Południa (ożywione trąbką „Na niebie ciągły ruch”) czy Wschodu (egzotyczna rytmika „Wiosny na wygnaniu”). Kto wie, czy chwilami nie za dużo tego dobrego: w „Trenie” raptem pojawiają się klawiszowe pasaże jak z „Riders On The Storm” Doorsów, a huśtawka temp i nastrojów w „Echu” niekoniecznie wychodzi utworowi na dobre. No i trochę przeszkadzają zbyt wyraźne kalki z Dead Can Dance (np. efekty perkusyjne w „UFO” i „Wiośnie na wygnaniu”, jakby żywcem wyjęte z albumu „Into The Labirynth”), ale inspiracja słynnym australijskim duetem bywa też bardziej dyskretna.

W tekstach wokalista na ogół unika nadmiernej retoryki (za wyjątkiem „Trenu”, ale akurat tam cytuje się proroka Jeremiasza), jednak mistyczne przesłanie albumu nie ma wystarczająco mocnego oparcia w tekstach (za wyjątkiem „Poza tym światem”, ale akurat tam cytuje się Artura Rimbauda). Nic złego w kreowaniu baśniowości czy celebrowaniu tajemnicy, dopóki tekst nie osuwa się w miałką afektację (np. w „Sercu”) czy około-religijną arbitralność (szczęśliwie nie aż taką, jaką serwuje 2Tm2,3). Na szczęście Budzyński potrafi też inaczej, np. w chwytliwym „Umieraj”, które brzmi przewrotnie „trubadursko”, albo w zamykającym płytę utworze „Dom”, gdzie niepokojącą, hipnotyczną aurą szafuje się oszczędnie i z wyczuciem, ale właśnie dlatego – najciekawiej.

Osobne uznanie należy się „Litzy” Friedrichowi za produkcję albumu, na którym udało się efektownie połączyć spokojny akustyczny oddech z nerwową zadyszką elektroniki i przesterów. Brzmienia „Luny” nie powstydziłoby się żadne wydawnictwo typu 4AD, a rozmach zamysłu i rozmaitość drobnych smaczków imponuje nawet mimo kilku lat opóźnienie w porównaniu z zachodnimi wzorcami. Robienie (albo wręcz kultywowanie) „dziury w świadomości” to dosyć popularny sposób spędzania czasu i wcale nie trzeba do tego od razu sztuki. A Budzyński trochę sztuki zrobił.