ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (106) / 2008

Maciej Stroiński,

HOMO SUCKER

A A A
Niedawno wydana w Polsce książka Giorgia Agambena – „Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie” – ma dwóch bohaterów: suwerena i tytułowego „człowieka świętego”. Łączy ich to, że obaj są wyjęci spod prawa. Ten pierwszy stoi „nad”, a ten drugi „pod” – prawem. Suweren przerasta więc prawo, a homo sacer doń nie dorasta. W wymiarze praktycznym rzecz działa następująco: suweren może każdego z osobna i wszystkich razem wtrącić w stan wyjątkowy, zaś każdy z osobna i wszyscy razem mogą w ten stan wtrącić „człowieka świętego”. Dla suwerena każdy to potencjalny homo sacer; dla „człowieka świętego” każdy to potencjalny suweren.

W jakim sensie „święty człowiek” jest święty? W sensie źródłowym. Źródłem świętości jest bowiem poświęcenie. Homo sacer to, inaczej tłumacząc, człowiek poświęcony: zarazem święty i przeklęty. Operacja poświęcenia – z perspektywy „Boga i ludzi” – polega na zabraniu ludziom i daniu bogom. Homo sacer staje się niejako ziemską „ruchomością” Boga i jako taki wymyka się prawu ludzkiemu. Prawo już go nie określa, ale też nie chroni. Jedynym ziemskim przywilejem, którego – jeszcze – mu nie zabrano, jest sam biologiczny fakt istnienia, odarte z gwarancji metafizycznych „nagie życie”. Jeszcze, albowiem każdy może to w dowolnej chwili zrobić: „świętego człowieka” można zabić bezkarnie, jako że w świetle prawa on już nie żyje. Jego faktyczną śmierć klasyfikuje się nie jak zgon, bo ten już nastąpił, lecz jako proste „ustanie funkcji życiowych”. Homo sacer traci życie, nie czyniąc światu żadnej straty – zupełnie jak w wierszu Szymborskiej Widziane z góry, gdzie martwy żuk wygląda tak, jak gdyby „nie stało mu się nic ważnego”.

Gdzie spotkać można tego nieszczęsnego jegomościa? W prawie rzymskim, choć, powiada Agamben, nie tylko. Prawo rzymskie podaje figurę „człowieka świętego” wprost, po cichu natomiast przemyca ją – uwaga! – nowoczesna demokracja wraz ze swymi „prawami człowieka”. Komu przysługują te prawa? Wszystkim – czyli, wedle słusznego porzekadła, nikomu. To, co należy do wszystkich, jest właściwie niczyje. Skoro wszyscy są równouprawnieni, to wszyscy równie mało uprawnieni. Demokracja chroni wprawdzie „człowieka”, ale odpowiednio zdegradowanego: nie jest to już „wolny człowiek, wraz ze swymi prerogatywami i statutami, ani nawet po prostu homo, lecz corpus” (czytamy u Agambena na s. 170). „Prawa człowieka” nie przysługują zatem człowiekowi „pełną gębą”, tylko temu, co zostało po „odczłowieczeniu”: ciału. Ludzie w demokracji może i oprócz ciał mają również dusze, tyle że – tak jak kandydatki do tytułu Miss – równie dobrze mogliby ich nie mieć. Żyją w „wolności, równości i braterstwie”, ale żyją tylko ciałem, „nagim życiem”, życiem „człowieka świętego”. Chroniące ich prawo ślepe jest na wszelkie „naddatki”, liczy się dlań jedynie twarda „baza” fizjologii. Z tego właśnie powodu za najbardziej palące problemy egzystencji politycy uważają obecnie aborcję, eutanazję i manipulacje genetyczne. Całą „resztę”, np. niemierzalne prawo do wolności i szczęścia, gwarantuje się we wzniosłych deklaracjach i zostawia samopas, zapewne w obawie, że wszelki projekt pozytywny groziłby zarzutem faszyzmu. Tron sprawiedliwości – parafrazując Waltera Benjamina, jednego z mistrzów Agambena – przypada w udziale „niewidzialnej ręce rynku”, zaś tron miłosierdzia – „osłonom socjalnym”, a i te należą się wyłącznie obywatelom, czyli tylko z pozoru wszystkim. Co prawda obywatelem rodzi się każdy (ustrojowa nowość demokracji), ale każdy też może zostać uchodźcą, a wtedy nie chroni go już ani ojczyzna, ani obczyzna. Uchodźcom pozostają tylko „prawa człowieka” i wtenczas właśnie, gdy pomoc zapewniają jedynie międzynarodowe trybunały i organizacje humanitarne, wychodzi na jaw, do czegóż to uprawniają owe prawa. Powszechne równouprawnienie w akcji!

W jednym z podrozdziałów książki Agambena czytamy o VP-ach, którzy, tak się składa, są dokładnym przeciwieństwem VIP-ów. VP to Versuchepersonen, ludzkie króliki doświadczalne (czyli – to już moja inwencja – very unimportant people). Tak ich nazywano w III Rzeszy. W innych krajach pewnie inaczej, bo gdzie indziej również eksperymentowano na ludziach, na przykład – uwaga – w Stanach Zjednoczonych. Ci wojenni dead men walking, „żywe trupy”, unaoczniają w makabrycznym skrócie, co to znaczy, że życie ludzkie jest „święte” we wszelkich swych przejawach.

Uwaga jednak: homo sacer to nie kozioł ofiarny. Na arenie współczesności „człowiek święty” pojawia się właśnie wtedy, gdy kozioł ofiarny odchodzi do lamusa na fali ogólnej emancypacji i równania praw. Społeczeństwu, które reklamuje się hasłem liberté, égalité, fraternité, jakoś nie do twarzy z mechanizmem kozła ofiarnego. Jeśli nie kozioł ofiarny, to co? Na to pytanie – wskazuje Agamben – odpowiada Kafka, ten wyraziciel nowoczesnego „poświęcenia”. Pierwsze zdanie „Procesu”: „Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”. Nic złego nie zrobił, a aresztowano go. Wniosek, że ktoś musiał nań donieść, jest bez wątpienia ironią Kafki, gdyż w całej powieści chodzi zaiste o to, że żadnego donosu nie było: K. został po prostu aresztowany. Prawo, które działa w ten sposób, nie ma już żadnej treści, tylko formę. Nic już nie znaczy, ale obowiązuje. Obowiązuje niejako na oślep, dosięgając takiego K., który przecież „nic złego nie popełnił”. Prawo, sąd i proces składają się na suwerena absolutnego, który – jak głosi słynna opowieść księdza w katedrze – „niczego od [oskarżonego] nie chce. Przyjmuje [go], gdy przychodz[i], wypuszcza, gdy odchodz[i]”. A w końcu zabija: śmiercią niekonieczną, do bólu nieświętą. K. jak najsłuszniej streszcza swój zgon słowami „jak pies!”. Dlaczego tak? Dlaczego K. umiera „pieską” śmiercią, traci życie, nie czyniąc światu żadnej straty? Dlatego, że „poświęcenie” już się odbyło. K., nie zgadzając się na „pustość” faktu swego aresztowania, doszukując się win, przyczyn, wniosków, niechcący dokonuje autosacratio: coraz głębiej wchodzi w proces i sam „się wykańcza”. Z własnej woli zajmuje pozycję homo sacer (sąd nic od niego nie chce!). Mógłby przecież trzymać się swej pierwotnej intuicji, wedle której „to wszystko jakiś nonsens”. Niestety, postanawia ów nonsens usensownić...

Kafka pokazuje, co się dzieje, gdy pochopnie wyrzekamy się mechanizmu kozła ofiarnego. Wspólnota przestaje lokować nadwyżkę swej energii w koźle, uderzając w samą siebie. Tego obawiał się Kajfasz, gdy radził oprawcom Chrystusa: „Lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród” (J 11, 50). Każdy staje się tedy kozłem ofiarnym na własny użytek: szuka winy (której, tak jak wspomnianego donosu, nie ma) i znajduje ją w sobie. My, współcześni, brzydzimy się piętnowaniem niewinnych i wszelkim wykluczeniem, żądamy równouprawnienia. Oto ono. Kiedyś każdy mógł stać się kozłem ofiarnym, teraz każdy się nim stał.

Jezus umarł bez winy, ażeby ową „bezwiną” zatrząść ludzkością na stulecia. K. umiera bez winy, ale i bez celu. Organizuje sobie Golgotę prywatną. O ile ewangeliści ukazali „bezsens” (pustość) mechanizmu kozła ofiarnego, o tyle Kafka pokazał „bezsens” mechanizmu homo sacer. Ewangelia krzyczy: nie musieliście go poświęcać! „Proces” krzyczy: nie musiałeś się poświęcać! Kafka odsłania przed nami godny pożałowania rewers „człowieka świętego”: człowieka naiwnego, człowieka-frajera. Homo sacer jako homo sucker.

Na koniec, dla przełamania górnego nastroju, małe krytyczne scherzo. Agamben napisał swą książkę w trybie erudycyjnym, co ciut drażni, bo przekracza przedpołudniową zdolność przyswajania. Zaraził się tym chyba od Waltera Benjamina, zapalonego bibliofila i miłośnika przypisów. (Skądinąd to właśnie autor Homo sacer wydobył z archiwalnej diaspory wiele spośród tego, co znamy jako „Pasaże”). Agamben pisze „po kontynentalnemu”, jak jego francusko-niemieccy mistrzowie: ładnie, ale przyciężko i bardzo na serio. A choćby przy opisie „logiki suwerenności” można by nieco porechotać z jakiegoś niewydarzonego pana na włościach, powiatowego suwerena, lub też ugryźć groteskowo postaci większego formatu i przeto mniejszej śmieszności. Przepajający Agambena duch ciężkości objawia się również w życiu pozatekstowym, w którym zdarzyło się mu się na przykład odmówić wyrobienia sobie paszportu biometrycznego w proteście przeciw (bio)polityce USA. Mógłby dać sobie spokój, ale najwyraźniej on nie z tych.
Giorgio Agamben: „Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie”. Przeł. Mateusz Salwa. Posłowie Piotr Nowak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.