ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (110) / 2008

Krystian Wojcieszuk,

LUTER SIĘ ŻEGNA

A A A
„Artysta to system nerwowy gatunku” Ezra Pound: „ABC czytania” (przeł. K. Biskupski).
Jerzy Pilch był chyba najmłodszym powieściopisarzem, którego nazwisko mogłem jeszcze znaleźć na liście (nadobowiązkowych) lektur przed własnym egzaminem dojrzałości. Od tamtego czasu, choć z wiatrem historii przeminęło wielu ministrów edukacji, to – albo z winy nachalnej (auto)promocji i dość znacznej pokoleniowej przepaści, albo po prostu męczącej frazy autora „Spisu cudzołożnic” – mój dystans czytelniczy wobec jego pisarstwa krańcowo się powiększył. Słowem: fatalny punkt wyjścia i jeszcze gorsze następstwa. Gdyby nie frajda lekturowa wiążąca się z kilkoma opowiadaniami wchodzącymi w skład „Mojego pierwszego samobójstwa” (2006), ten akapit z całą pewnością nie mógłby mieć pozytywnej puenty. A tak, owa tląca się nieśmiało przyjemność została spotęgowana lub może nawet uwznioślona w najnowszej książce pisarza pt. „Marsz Polonia”.

Co znamienne, względnie donośny szum medialny wokół tej pozycji podtrzymywany był dzięki występującej w niej postaci Beniamina Bezetznego, mającego rzekomo – na symboliczno-narodową modłę – reprezentować słynnego byłego rzecznika czerwonego ancien régime’u. Postać ta pojawiła się także (tym razem pod nazwiskiem „Niecnota”) w pewnej, niemal równolegle wydanej – głośnej w niektórych kręgach – powieści z kluczem, utrzymanej w konwencji realistycznej. Jej autorem jest facet, który – według Pilcha-felietonisty – charakteryzuje się tym, że nawet prysznic bierze z furią. Nie wspominałbym o tym wszystkim, gdyby swojego uwikłania w wydarzenia bieżące (za sprawą aktywności publicystycznej i towarzyskiej) sam Pilch-prozaik nie odgrzewał sugestywnie w „Marsz Polonia”. Gdyby na dodatek nie dyktował nam przy tym – ustami jednej z postaci – dość surowej (auto)recenzji: „(…) co robić? Jak się nie chce albo nie umie dać wielkiej realistycznej powieści – zawsze można dać mały nierealistyczny poemat”. Bo i jest to poemat, wprawdzie w dużym stopniu „umowny” – niczym „Moskwa-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa – ale niemal tak samo zapadający w pamięć.

Główną siłą „Marsz Polonia” nie jest wbrew pozorom ambitny temat, ale coś, do czego autor „Miasta utrapienia” zdążył nas już solidnie przyzwyczaić, a więc autoironia. Po pierwsze, objawia się ona w quasi-biograficznej, jakby świadomie „nadpsutej” konstrukcji narratora. Nazwać by go można mieszczańskim gawędziarzem, który nie panuje nad swoimi – rozrośniętymi ponad wszelką miarę – dygresjami. Po drugie, ważnym dla tej prozy zabiegiem stylistycznym jest hiperbolizacja, zabawnie uwypuklająca ciężar luterskiego wychowania oraz od zawsze tak strasznie „frajersko” przeintelektualizowanej erotomanii: „widoczny w dekoltach cień pomiędzy jej piersiami miał siłę wielkich ruchów społecznych” – czytamy na dziewiątej stronie. W „Złotych myślach” Jerofiejewa można za to znaleźć frazę na przykład taką: „Powstawał rano niczym wyklęty lud ziemi”. Bohater Pilcha ma jednak dwa relatywnie nowe nałogi: muzykę poważną i czekoladę w każdej postaci. Wydaje się przy tym dość ospały i zblazowany, dopóki nie przyjdzie do niego brzemienny w skutkach SMS, w sposób bezwstydny zapraszający na „całodzienny – z wolna przeradzający się w orgię – raut”. Tutaj właśnie powinien się zacząć nasz oniryczny skok w nieznane, przed którym koniecznie trzeba się – nie do końca po katolicku – przeżegnać: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Opowieści, Amen”.

Już przy okazji „Mojego pierwszego samobójstwa” Krzysztof Uniłowski doszedł do wniosku („FA-art” 2007, nr 1-2), że Pilch zaakceptował siebie jako autora, „co to prochu nie odkryje, ale z klasą i gracją wyśpiewa nasze tęsknoty. I właśnie w tej zgodzie na samego siebie (…) upatruję prawdziwej pisarskiej mądrości”. W „Marsz Polonia” zbieramy zaskakujące żniwo tej mądrości, bowiem „wyśpiewuje” on może nie tyle nasze tęsknoty, co zbiorowe lęki i źle o Polakach świadczące fantazje – kolektywny sen narodu Pilch stara się tutaj wyśnić, którego (owego snu) głównym bohaterem – sam Szatan. Kto nie wierzy, niech sprawdzi: akcja powieści przebiega tak, byśmy nasycić się mogli wyobrażeniami na temat władzy, bogactwa i rozpusty postkomunistów z wszechpotężnym Księciem Ciemności – Bezetznym – na czele. W „Rozpaczy z powodu utraty furmanki” (1994) można znaleźć felieton („Otóż tak”), który – jak mniemam – leży u źródeł tego pomysłu. Tutaj wyartykułowania domaga się ode mnie kolejny, niewątpliwie trafny wniosek na temat nowej książki Pilcha – jest ona mianowicie, w jednoznacznie pozytywnym i głębokim sensie – groteskowym scaleniem twórczości powieściowej i felietonistycznej autora „Innych rozkoszy”.

Na przyjęcie do Bezetznego dostarczony ma być nasz bohater autobusem, wiozącym całą paletę sławnych i niesławnych osobistości: od Dody Elektrody („wgląd w dobrze pod względem ostrości ustawiony dekolt nigdy nie zawadzi”), aż po Towarzysza Odchylenie Maoistyczne, który w krytycznym momencie wygłosi teorię o potrzebie „nowego średniowiecza” (trzeba przecież „przywrócić Boga”, żeby go ponownie obalić!). Podszyte pierwotnym instynktem kobieciarstwo głównego protagonisty („Chwila rozpinania bluzki na czyichś stromych piersiach jaka jest, taka jest, ale nie jest chwilą strachu przed śmiercią”) zwiedzie go jednak z ustalonej marszruty. I tak trafi on na – graniczących z posiadłością Szatana – prawdziwych Polaków, skondensowanych niejako w postaci Maksymiliana Kowalewicza. W zetknięciu z nimi autor zdaje się uruchamiać wszystkie drzemiący w nim pokłady werbalnego cynizmu, obrazoburstwa i (dobrze zapoznanego już przy okazji „Miasta utrapienia”) przewrotnego bluźnierstwa. Nie warto zdradzać tu smacznych szczegółów, ale dajmy chociaż próbkę tej „intensywnej” poetyki (fragment opisu arcypolskiego dziecka – Damiana): „Chłopiec był okazały i bujny (…) Nie tylko widma przyprawiających swe potrawy chrześcijańską krwią Żydów miałyby z niego pociechę, ale i niejeden z licznie ostatnio namnożonych z krwi i kości pedofili miałby o czym marzyć”.

Narratorowi „Marsz Polonia” została w toku akcji wyznaczona podwójna rola: mediatora między dwoma wspomnianymi światami, „graniczącymi” ze sobą „od niepamiętnych czasów” jeszcze przed obaleniem komunizmu, a także naszego (czytelników, słuchaczy) przewodnika po tym dziwnym świecie o nieustalonym statusie. Jest to istny gabinet ruchomych figur woskowych, w którym można spotkać zarówno żywych, jak i nieżyjących, bohaterów świata polityki i kultury, a również zmarłego dawno temu Starego Kubicę – dziadka autora. Wszystko to opowiedziane jest tak perfidnie, żeby taki przeciętny proletariusz interpretacji, jak ja, przy pierwszej lekturze z łatwością się pogubił. Jedyny oczywisty wniosek, który przychodzi mi do głowy, brzmi następująco: „Marsz Polonia” powinien być czytany jako pożegnanie z większością tematów, obecnych do tej pory w twórczości autora „Tysiąca spokojnych miast”. Równocześnie jest to pożegnanie z polską historią ostatnich dwudziestu lat – bardziej złożoną i wielowymiarową niż to może wyrazić doraźny osąd publicystyczny.

Jak mogą pamiętać co bardziej doświadczeni czytelnicy – „Marsz, marsz, Polonia” to między innymi tytuł jednego z rozdziałów głośnego „Spisu cudzołożnic”. W książce tej, także silnie dotknięty biografią pisarza, bohater-narrator pełni rolę przewodnika po Krakowie wobec pewnego szwedzkiego humanisty. Czyżby historia zatoczyła koło i jeden z „TWO PROTESTANTS AT THE HEART OF ROMAN CATHOLIC POLAND” stał się „obcym” we własnym kraju? Wniosek może zbyt radykalny, ale po lekturze „Marsz Polonia” uprawniony. Ciężko bowiem w tym momencie wyobrazić sobie jakąś futurystyczną listę (obowiązkowych) lektur, na której najnowsza powieść autora „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” zajmowałaby eksponowane miejsce. Powody ku temu są naprawdę różnorodne.
Jerzy Pilch: „Marsz Polonia”. Świat Książki. Warszawa 2008 [seria: Współczesna proza polska].