ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (110) / 2008

Mariusz Sieniewicz,

„CHODZI O TO, ABY JĘZYK GIĘTKI...”

A A A
Felieton
Olsztyński Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Demoludy” – na scenie postaci opowiadają historie z czasów dzieciństwa, dojrzewania i dorosłości. Każda opowieść jest traumą – mówi o patologicznej biedzie, alkoholizmie, prostych marzeniach, o gargantuicznym poczuciu pustki i poniżenia. Raz jest to opowieść alkoholika, raz dziecka z sierocińca, a raz niedoszłej samobójczyni. Za postaciami, na ekranie, wyświetlane są kadry zapyziałych i zszarzałych ulic, z jakichś „towarzyskich”, zakrapianych spotkań. Do tego pojawia się dojmująca statystyka. Liczby samobójstw, skrobanek, osieroconych dzieci. Liczby prześladowanych, aresztowanych, pałowanych. Słowa „reżim” i „Łukaszenka” padają często. Równie często jak słowa „człowiek” i „wolność”. Trwa spektakl „Strefa ciszy” Teatru Wolnego z Mińska – jedynego niezależnego teatru na Białorusi. Bite trzy godziny martyrologicznej „drogi przez mękę”. Oto i sztuka zaangażowana, przy której analogiczny polski teatr i polska literatura są wykwitem jakiegoś przeintelektualizowanego i parnasistowskiego wzdychania. Od czasu do czasu poprawiam słuchawkę. Przedstawienie jest tłumaczone symultanicznie z języka… rosyjskiego.

Następnego dnia rano odbywa się „Śniadanie z Wolną Białorusią”. Udział biorą dziennikarze Telewizji Biełsat i twórcy Teatru Wolnego. Pada wiele gorzkich słów pod adresem Polaków. Zapomnieliśmy już o tym, że sami gniliśmy w totalitarnym systemie. Nie solidaryzujemy się z Białorusią. Nie pomagamy białoruskiej opozycji. Odwróciliśmy się od Białorusinów. Uczestnicy spotkania rozmawiają po rosyjsku. Ktoś z sali pyta, dlaczego i dzisiaj, i we wczorajszym spektaklu aktorzy nie mówili po białorusku. Jedna z aktorek Teatru Wolnego stwierdza ze zniecierpliwieniem, że nie ważny jest język, w jakim opowiada się o wolności, że on nie ma większego znaczenia. Publiczność wpada w konsternację. Atmosfera wśród polskich słuchaczy gęsta – jak, podejrzewam, tuż przed wybuchem powstania listopadowego.

„Myśl i język artysty są narzędziami sztuki”, „Granice mojego języka określają granice mojego świata”, „Ojczyzną pisarza jest jego język”, „To, co nie wymówione zmierza do nieistnienia”, „Język określa świadomość człowieka”, itd., itp. Przywołuję w pamięci mnożące się cytaty i parafrazy o języku, sprowokowany nad wyraz szczerym i kontrowersyjnym poglądem twórców białoruskiego Teatru Wolnego. Przywołuję w pamięci i Miłosza, i Wilde’a, i Wittgensteina, ale i całe zastępy ojców i dziadów moich książkowych, pomnikowych, rodzinnych i szkolnych, stojących na straży ojczystej mowy. Bo wolność to język, a język to wolność! Własny, a nie język ciemięzcy, oprawcy. Bo jakże określać wspólnotową tożsamość językiem zniewolenia. Bo jakże nazywać własne dziedzictwo, tradycję, przeszłość, przestrzenie nieobjętej pamięci, jak tylko poprzez język symboli, mitów, toposów i traum wspólnoty, trwającej poprzez język, w języku często znajdującej jedyne i najpełniejsze zabezpieczenie. Pogląd Białorusinów z „polskiej” perspektywy jawi się jako skandal, jako głębokie niezrozumienie istoty wolności, która swoje zakorzenienie ma właśnie w mowie ojczystej, rodzimej, swojskiej, z mlekiem matki wyssanej, własnej, niepodważalnej, archetypicznie jedynej.

Pod tym względem nie rozumiemy się z Białorusinami. Czy oni ssali mleko z matki-Rosjanki? Co więcej, w kuluarowych rozmowach pojawia się ten rodzaj rezerwy, w którym tkwi wyrazista aluzja, że dopóki Białorusini nie zaczną sami pielęgnować języka białoruskiego, ich naród nie odbuduje się, że prawdziwie białoruska dusza tkwi w białoruskiej mowie. Nie do końca jestem pewien, że mamy rację. Do tak kategorycznej pewności skłania nas historia, bo cyrylica kojarzyła się nam zawsze z wygarbowanymi pałką plecami i posiniaczonym tyłkiem.

Piszę te słowa i aż sam się dziwię, jak szybko i niepostrzeżenie projektuję ołtarzyk patriotyzmu, przed którym uklęknie niejeden czytelnik, widząc w nim ołtarzyk nacjonalizmu. Polska, polskość, polszczyzna. Każdy inny język stawałby mi kością w gardle. W przestrzeni każdego innego języka czułbym się jak banita, ewentualnie zdradziecki turysta.

Mamy problem z Białorusią. Białorusini nie widzą problemu z własnym językiem. Większość ich społeczeństwa mówi po rosyjsku, i żeby być zrozumiałym, żeby dotrzeć do świadomości ludzi, aktorzy Teatru Wolnego wykorzystują najlepsze narzędzie komunikacji – rosyjski. Nie widzą w tym nic „niestosownego”, nic, co dla nas byłoby najwyższym przejawem „zdrady” wolności. Pamiętam, że w moich rozmowach z ukraińskim pisarzem Tarasem Prochaśko pojawił się podobny problem. Prochaśko, jak i cała plejada twórców z Iwano-Frankijska, miał świadomość, że odtwarzają język ojczysty, ale język niszowy, że mowa rosyjska rozbrzmiewała na całej Ukrainie i powieść, tom wierszy, opowiadanie, wydane po ukraińsku były gestem wolnościowym, owszem, ale całkowicie elitarnym, żeby nie powiedzieć – kastowym. Tak było na Ukrainie w połowie lat dziewięćdziesiątych. Dzisiaj sytuacja wygląda już chyba inaczej.

Nie wiem, czy wolność tożsama jest z językiem. Może to rzeczywiście zwyczajny nośnik przekazu i nie ma o co kruszyć kopii. Ale pojawia się i inny problem. Wielokrotnie, na zasadzie frazesu, mówi się, że język określa tożsamość artysty. Mickiewicz był Polakiem, bo jego prawdziwą ojczyzną był język – polski. Jesteśmy skłonni oddać Anglikom tego ich „Josepha Conrada”, skoro pisał (niewdzięcznik!) po angielsku. A co zrobić z białoruskimi twórcami, którzy piszą teksty dramaturgiczne po rosyjsku. Czy walczą o wolną Białoruś jako twórcy-Rosjanie? Powoli, spokojnie, fakt, że językiem hiszpańskim posługuje się około jednej trzeciej ludzkości, nie świadczy przecież o hegemonii sztuki i literatury Hiszpanów.

Przed kilkoma laty Kinga Dunin postawiła prowokacyjne pytanie: czy potrzebna jest nam polska literatura czy literatura tworzona w Polsce. Zawrzało, że oczywiście: polska literatura, tworzona przez polski autorów, ergo ludzi polszczyzną opowiadających o polskich sprawach. Zastanawiam się, czy wolność myślenia zawiera się naprawdę w języku zinstrumentalizowanym narodowo, czy emancypację tożsamości można uzyskać wyuczonym lub narzuconym językiem? I ostatecznie, czy w sytuacji Białorusinów język rosyjski jest językiem narzuconym, czy też uzyskał ostatnie stadium „naturalizacji”?

Myślę, że owa konsternacja podczas tamtego spotkania, pod którą kryło się oburzenie, wynika z niezrozumienia specyfiki Białorusi. „Nasz” ogląd ich sytuacji jest toporną moralistyką. Owszem, można w nieskończoność przywoływać przykład twórczości Janka Kupały, ale może jest tak, że język to wtórne medium wobec wolnościowego gestu. To zwykłe narzędzie, jakich wiele. Narzędzie, z którego już dawno należy zdjąć odium narodowych ołtarzy. Muzyka, malarstwo nie mają alfabetu w lingwistycznym sensie. Piszę „może”, bo nie wiem. Bo też oburzałem się wewnętrznie na Białorusinów, zostawiając jednak trochę miejsca na ową wątpliwość. Przygoda z własnym językiem przypomina czasami klasykę telenoweli: główny bohater kochał swojego ojca, ojciec po latach okazał się ojczymem. A ten prawdziwy, biologiczny pojawił się w życiu bohatera niespodziewanie i nakazał: „teraz mnie musisz kochać. Nikt inny, tylko ja jestem twoim ojcem”.

Oglądając „Strefę milczenia” niezależnego Teatru Wolnego, przypomniały się mi słowa Canettiego: „Każdy język ma swój specyficzny rodzaj milczenia”. I może w specyficznym rodzaju milczenia języka rosyjskiego zawiera się cała Białoruś i jej ojczysta mowa.