ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (111-112) / 2008

Inga Iwasiów,

CZY JEST LITERATURA W TYM ŚWIECIE?

A A A
Felieton
Tytuł tego felietonu jest parafrazą adresowaną do teoretyków literatury i nie będę go wyjaśniać, przystępując do rzeczy.

To pewnie dość nudne, ale dla mnie wciąż denerwujące. W jakimś wakacyjnym zestawieniu, najpewniej na łamach „Polityki”, piszą o miastach nazywanych polskimi stolicami kultury. Rozgrywka toczy się pomiędzy Warszawą, Krakowem a Wrocławiem (inna rozgrywka, o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury – dodając Toruń i Szczecin, odejmując Warszawę). Dopiero co byłam we Wrocławiu, brałam udział w zamknięciu projektu Breslau CV, odbywającym się w dniu otwarcia festiwalu Era Nowe Horyzonty. Czyli mogłabym uczestniczyć w typowaniu zwycięzcy plebiscytu na najciekawsze miasto w Polsce, zwłaszcza, że mieszkam w Szczecinie, wyjątkowo sprawnie grzebiącym wszelkie szanse na tak zwane otwarcie. Jednak nie o to idzie. Bardziej czepiam się Warszawy, w której także często bywam i nie mam specjalnych w sprawie bywania kompleksów ni złudzeń. Uważam, że stolica jest fatalnie położona, z mojego domu pociąg osiąga Dworzec Centralny po sześciu nużących godzinach. Czytam jednak, iż każdy przytomny młody człowiek, zwłaszcza pisarz, przenosi się do stolicy naszego pięknego państwa, jako że „trzeba być w centrum”. I na przykład: za miesiąc ukaże się debiut powieściowy pewnego autora przed trzydziestką, a on już wynajmuje mieszkanko na Pradze. Jakaś nagroda albo recenzja w „Gazecie Wyborczej”, a inny pisarz „nie ma wyjścia”, musi porzucić rodzinne strony i zamieszkać w oku cyklonu. Właśnie, bo „tu się dzieje wszystko”.

Jestem z innych czasów i w dodatku w nich pozostałam. Wiele pisarek/pisarzy mojego pokolenia zamieszkało w Warszawie, argumentując podobnie: tu jest wszystko. Media, teatry, ludzie, wydawcy, bankiety. No i ja nie rozumiem, dlaczego „wszystko” więcej waży niż życie i literatura. Oczywiście, wiem. Pisarz to zawód, dla którego uprawiania należy znajdować się w pobliżu źródła, czyli profesjonalnych wydawnictw, instytucji dających ewentualnie pracę, mediów, mediów, mediów. Niby rozumiem, ale nie do końca. Czy to oznacza, że dobra powieść, jeśli nie stanie się produktem, nie ma szans? Dobry autor, jeśli nie bryluje na nowomodnych salonkach, nie zostanie dostrzeżony? Być może odpowiedź jest twierdząca i, dajmy na to, mieszkając w Szczecinie, jest się na marginesie. Mam kilku kolegów, których kariery zapewne nabrałyby tempa, gdyby zamieszkali w cieniu Pałacu Kultury. Jednak ich teksty żywią się regionem, marginesem, bytami prowincjonalnymi, a nawet poczuciem bycia prowincjuszem. Przenosiny oznaczałyby izolację od źródłowego doświadczenia. Gdyby wszystkie książki powstały w Warszawie, nie byłoby zbyt ciekawie, prawda? Nie każdy jest Tadeuszem Konwickim, po prostu.

Problem tkwi nie w samym fakcie parcia na stolicę, na popularność, na media. Raczej w tym, że motywacja promedialna stała się oczywista. Literatura jako taka przestała być definiowana poprzez zróżnicowane właściwości inne niż rynek, obecność, popularność. Bo temu służą przenosiny do centrum. Deklaracje młodych artystów mogą rozczulać swą bezpośredniością i naiwnością, mogą gniewać cynizmem. Mnie interesuje, gdzie jest sama literatura. Na pewno nie w bibliotekach, bo tam nie robi się sesji zdjęciowych. Nie w samotności, bo wówczas nikt nie widzi autora. Nie podczas lektury, bo co kogo obchodzi czytelnik.

Jako osoba zajmująca się literaturoznawstwem dodam, iż literatury nie ma także na uniwersytecie, w procesie interpretacji, w podręcznikach. No, że w podręcznikach, to dobrze. Walczyliśmy o odejście od formalizmów i zwycięstwo uwolnionej interpretacji. Wypracowaliśmy bez liku narzędzi do czytania, dowartościowując każde drgnienie pisarskiej rączki na klawiaturze. I psu na budę, bo najważniejsze jest być w mediach, co może, owszem, stać się działką podlegającą uniwersyteckiej uprawie, jednakowoż raczej na wydziałach marketingu.

W każdym razie pisarz jest dziś gotowy dać się wziąć w stolicy. Ci, którym nie proponują wywiadów w kolorowej prasie, czują zawód. Mają pretensje do wydawców, którzy „za mało promują”. I tak w kółko.

Nikomu nie przychodzi do głowy, że istotne są jakieś tam staroświeckie kategorie pisania, namysłu, egzystencjalnego ryzyka (jego substytutem bywa ryzyko zatrucia na bankiecie), że nie wspomnę o samotności, posłannictwie i innych równie naiwnych pomysłach. Nikt nie mówi o lęku, że oto książka, sama książka, może się nie udać, nie narodzić, nie żyć. Każdy wie, że to ciało pisarza, zaniesione w odpowiednie miejsce, wynosi dzieło.

Nie, nie każdy. Ja na przykład w żadnym wypadku nie przeniosę się donikąd z powodu dostępności dla mediów, która rzekomo miałaby mnie określać jako osobę piszącą. Ale ja jestem kobietą marginesową, więc gdzie tam mi do młodych artystów! Jako osoba doświadczona mam jedną radę: nie zapomnijcie zabrać do stolicy swoich książek. Może są mniej ważne od fotogenicznych buziek, ale mogą się przydać.