ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (113) / 2008

Maciej Stroiński,

ŻYCIE UNPLUGGED

A A A
Bóg wcale nie umarł. Gorzej. Przeżył. To w skrócie treść książki „Zły demiurg” Emila Ciorana.

Coś tak nieudanego jak świat, w którym żyjemy – powiada Cioran – nie przetrwałoby samo z siebie. Skoro więc trwa, to ktoś musi za tym stać. Ten ktoś nazywa się Zły Demiurg. Najgorszy z demiurgów poronił najgorszy ze światów, urobił na swe podobieństwo kosmiczną partaninę. I stwórca, i jego stworzenie „ciągną dalej” tą siłą bezwładu, jaka napędza wszystko spaczone. Co robić? Nic. „Wolno nam chyba domniemywać, że demiurg pod wrażeniem niedoskonałości bądź nawet szkodliwości swego dzieła zechce kiedyś doprowadzić je do zguby, a nawet tak rzecz urządzi, by zginąć wraz z nim. Ale można również wyobrazić sobie, że od zawsze nic innego nie robi, tylko usiłuje się zniszczyć, i że cały proces istnienia sprowadza się do owej powolnej autodestrukcji” (s. 19). „Złe” zbawi się samo, tj. samo się zniszczy. Felerne dzieło, jakim jest świat, najlepiej wyjdzie na autodestrukcji, do której i tak już zmierza. Nam pozostaje robić nic, czyli pielęgnować próżnię, a więc innymi słowy – próżnować.

Czy opłaca się brać Ciorana na serio? Jest to zależne od kontekstu i jest mierzalne. Opłaca się, jeśli uczyni to nas lżejszymi, a nie opłaca wtedy, gdy obciąży. Cioran obniża nastrój tym, którzy paszkwile na Boga biorą do siebie. „Skoro sam Bóg jest zły, to co mam myśleć o sobie?” – trapią się. Im lekturę „Złego demiurga” szczerze odradzam. Polecam ją natomiast osobom o odmiennym usposobieniu, które kalumnie rzucane na Boga odbierają wprawdzie osobiście, tyle że à rebours. „To Bóg zawalił, nie ja” – myślą sobie. Nie wiadomo, którzy mają rację, ale wiadomo, którym łatwiej żyć.

Z powyższego wynika, że Cioran jest anty-Leibnizem. Leibniz celował w teodycei, czyli rozgrzeszaniu Boga. Bóg Leibniza jest – a raczej był – w porządku; zło, w tym ewentualne boskie zło to tylko – nasze – złudzenie. U Emila „Anty-Leibniza” Ciorana mamy na odwrót: rozgrzeszanie ludzi kosztem Boga, czyli antropodyceę. Jakby na złość Leibnizowi Cioran nie przestaje powtarzać, że to nie nam, a Bogu się coś pomieszało. Nasz świat, czyli jego debiutanckie dzieło, nie jest najlepszym, a najgorszym z możliwych światów. W tak koślawym padołku źle się dzieje, bo dziać się musi, zatem nie ma się co przejmować. Cioran nie zachęca więc do narzekania i załamywania rąk. Przeciwnie. Jego lekcja brzmi tak: jest źle, ale to w końcu normalne, nawet Bóg jest przecież zły!

Cioran jest mistrzem reinterpretacji. Zamiast dawać lekarstwa – uczy korzystać z trucizn. Na przykład z cierpienia: „Tylko ten dojrzał do wyzwolenia, kogo męczy powszechność udręki. Usiłowanie wyzwolenia się bez świadomości tej udręki – to niepodobieństwo lub kalectwo. (...) [W]iększość z nas nie wie, jak bardzo cierpi. Rozbudzenie się na okropność, dostrzeżenie iluzji twardym ostrzem dźgającej istoty żywe – to wielki przywilej świadomości” (s. 119). Cierpienie czemuś służy, więcej: służy czemuś dobremu. To jak – by posłużyć się prostą analogią – z bólem fizycznym: gdyby nie on, z łatwością można by przeoczyć utratę ręki albo groźne oparzenie. Cierpienie jest więc drogowskazem, a nawet szkołą, oczywiście tylko dla tych, którzy chcą się uczyć. Cierpienie nie jest złem samo w sobie, a jedynie – niewprawnie użyte – może się nim stać. Podobnie z czernią, barwą pustki, w którą „wprojektowaliśmy całą naszą niepewność, wszystkie wątpliwości, nędze i lęki” (s. 117). W ciemności łatwo się potknąć, o ile chcemy oddawać się iluzji ruchu... Poza tym czerń panuje w łonie matki, pod powiekami i w większej części kosmosu, a zatem jest w najwyższym stopniu naturalna. Mamy z nią jednak problem, bo na naszych oczach czerń bezwstydnie neguje świat widzialny i wszystkie jego kolory naraz (zob. s. 113). Lubimy z kolei biel, która jedynie udaje bezbarwność, a w rzeczywistości zawiera każdą barwę z osobna. Czerń to pustka na wyciągnięcie ręki – i to jest w niej przerażającego.

Przewartościowania, jakie dokonują się w „Złym demiurgu”, nie powinny nas zmylić: Cioran nie wystawia ludzkości eschatologicznego L4. Jego afirmacja pustki i wiodącej doń drogi usłanej cierpieniem to wynalazek buddyjski, co Cioran wyjaśnia wprost (dla polskiego czytelnika wskazówką mogą być tu również zainteresowania tłumacza książki, Ireneusza Kani). Budda, a za nim oczywiście Cioran, nie radzi nam, abyśmy sobie odpuścili, tylko abyśmy – odpuścili, odwiązali się od iluzji rozpostartej przed naszymi oczami i zaczęli żyć unplugged. Odpuszczenie – w przeciwieństwie do „sobie odpuszczenia” – wymaga poważnego wysiłku woli, jest raczej rąbaniem pni w lesie niż leżakowaniem na Majorce. Skądinąd, żeby poleżakować, trzeba wpierw wykonać leżak, a ten przecież w połowie składa się z drewna.

Cioran obrzydza nam Boga raczej po to, żebyśmy się odeń odczepili. Nie chodzi o to, czy Bóg jest zły, czy może dobry. Chodzi o to, że Bóg stworzył nas na swe podobieństwo, a to znaczy, że jest niejako ludzki. Nie zaprogramował nas na wieczną inercję u swego boku. Wskazał nam wprost imperatyw rozwoju i ekspansji, nie tylko gatunkowej i nie tylko terytorialnej. Zaprzeczyłby sam sobie, gdyby nie chciał nas „puścić w świat”. Myślmy więc o nim jak najgorzej, a wtenczas właśnie spełnimy jego ukrytą wolę, która przy okazji stanie się też naszą własną.

Obiło mi się o uszy, że Cioran to jeden z najukochańszych pisarzy Katarzyny Nosowskiej. Mówię o tym nie po to, ażeby pokazać, jaki wystrzałowy ma Nosowska gust, tylko by wskazać, jak wystrzałową ma Cioran publikę. Z tych dwojga bowiem bardziej poważam ją. Cioran pojawił się w moim życiu dopiero na pierwszym roku studiów, a Nosowska już w trzeciej klasie podstawówki. Uwielbiam ją ever since, a jego – jako upośledzonego na poczuciu humoru – jedynie lubię. Dla sprawiedliwości powiem, że poczucie humoru Cioran tak naprawdę miał. Czego nie należy jednak dowodzić – bo nie sposób.
Emil Cioran: „Zły demiurg”. Przeł. Ireneusz Kania. Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008.