ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (114) / 2008

Przemysław Czapliński,

BĘKARTY WALLENRODA, ALBO O LITERATURZE I ZDRADZIE PRZY OKAZJI "HASZYSZOPENKÓW" JAROSŁAWA MAŚLANKI

A A A
Esej
„Haszyszopenki” to powieść o przyjaźni dwóch 12-letnich chłopaków – Maksymiliana i Wronka. Ojciec Maxa jest działaczem „Solidarności”, ojciec Wronka – milicjantem. Rzecz dzieje się w roku 1982, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Akcja powieści rozgrywa się w gdzieś w prowincjonalnej Polsce – w małej miejscowości (dwie księgarnie, urząd stanu cywilnego, zakład fryzjerski), która istnieje wyłącznie dzięki państwowej fabryce zbrojeniowej. Mieszkańcy tej miejscowości – ani rolnicy, ani prawdziwi proletariusze – to socjalistyczny plebs, pozbawiony tradycji, która pozwoliłaby stawić opór korozyjnemu działaniu socjalizmu. Ich egzystencja składa się z pracy „na państwowym” i z picia po pracy. Większość mieszka w Kurwidołku, jak wdzięcznie nazywa się robotnicze osiedle, przepełnione ludźmi, których stłoczono w identycznych mieszkaniach. Ubóstwo, nadmiar ludzi w zbyt małej przestrzeni, niedobór szans i pomysłów na inne życie…

Taka rzeczywistość wytwarza przede wszystkim nieustające frustracje, niechęci, nienawiści. W takim świecie dwóch głównych bohaterów usiłuje ocalić jakiś okruch niezależności i sensu, chowając się w chłopackiej przyjaźni. Stanowić ma ona przeciwwagę dla pełzającego rozkładu: obaj należą do rozpadających się rodzin (rodzice Maxa są bliscy rozwodu, zaś śmierć ojca Wronka przypieczętowała rozpad rodziny), obaj są szkolnymi outsiderami. Nie jest to jednak dobra przyjaźń. Emocjonalnie wydrążony Wronek stanowi dla Maksymiliana gwarancję przygody (której obaj chłopcy łakną), ale zarazem jest jak fascynujące mokradło: wciąga, unieruchamia, pochłania. Wronek dopuszcza się kilkakrotnie zdrady wobec Maxa, Max za każdym razem wybacza – co świadczy, że ich związek przybrał postać toksyczną: Wronek musi niszczyć tych, którzy go kochają (ponieważ sam został odtrącony przez rodziców), zaś Max musi szukać silnej więzi (ponieważ jeszcze w nią wierzy). Wronek już nie liczy na miłość, Max jeszcze się łudzi. Inaczej mówiąc: chłopcy nieświadomie przenoszą problemy rodzinne na własną przyjaźń, ale są zbyt niedojrzali, by mogli w ten sposób zbudować dobrą więź i siebie ocalić. Z ryzykancką desperacją i z okrucieństwem, na którego dnie czai się zdradzona miłość, gotowi są popełnić największe głupstwa. Z mimowolnym morderstwem włącznie.

Morderstwo skrywa się w obłędnym planie wymierzenia kary człowiekowi, który jest osiedlowym banitą. W przeszłości człowiek ów, nazywany dziwnym mianem Trzynacha, należał do Ochotniczych Rezerw Milicji Obywatelskiej, a więc najbardziej znienawidzonej formacji dobrowolnych kapusiów, donosicieli i pałkarzy, których władza ludowa wykorzystywała do pacyfikowania społecznych niepokojów. Teraz jest stary, osamotniony i w powszechnej pogardzie. Otacza go atmosfera niejasnych podejrzeń… To wystarczy, by chłopcy – nie do końca świadomi, co nimi kieruje – zdecydowali się wybrać Trzynachę na ofiarę. Najpierw zatruwają mu życie „haszyszopenkami” – domowej roboty śmierdzącymi bombami, które podrzucają prześladowanemu na wycieraczkę. Potem postanawiają go uśmiercić.

Ich plan jest w istocie próbą odbudowy życiowego ładu. Skoro obaj chłopcy czują się nieakceptowani przez swoje rodziny, przez społeczność szkolną i przez mieszkańców osiedla, tedy intuicyjnie wybierają drogę, która powinna zapewnić im szacunek i przywrócić dobre miejsce we wszystkich grupach społecznych. Atmosferę dodatkowo zatruwa stan wojenny, który wprowadził między ludzi podejrzenie o zdradę: w małej miejscowości zbyt wiele zależy od dyrekcji państwowej fabryki, aby władza miała kłopoty ze zwerbowaniem działaczy „Solidarności” do tajnej współpracy. Dlatego w tym świecie nikt do końca nie może być pewien drugiego człowieka: mężowie zdradzają żony, rodzice opuszczają dzieci, bojownicy o wolność okazują się donosicielami. W świecie Maślanki dorośli podlegają – niemal stalinowskiemu – fatalizmowi stwierdzenia „Każdy musi zostać kapusiem”, więc dzieci wybierają okrutną drogę zemsty odnowicielskiej. Intuicyjnie sądzą, że wymierzenie kary „kapusiowi” oczyści całą rzeczywistość i przywróci ład ról społecznych.

Rzeczywistość pierwszego roku stanu wojennego ukazana z perspektywy dwóch chłopców i ich przyjaźni pozwoliła autorowi opowiedzieć więcej niż gdybyśmy widzieli działaczy „Solidarności”, strajki czy uliczne manifestacje. W powieści Maślanki „Solidarność” ponosi klęskę nie dlatego, że przegrywa z władzą, lecz dlatego, że nie jest solidarnością życia codziennego. I nie jest to klęska wielkiego ruchu społecznego, lecz społeczeństwa w swojej przeciętności.

Powieść Maślanki została lepiej skomponowana niż napisana. Autor podzielił książkę na siedem rozdziałów, zatytułowanych prosto: „Dzień pierwszy”, „Dzień drugi”, ale ułożył owe rozdziały w kolejności odwrotnej: zaczynamy więc od „Dnia siódmego”, a kończymy na „Dniu pierwszym”. Dodaje to narracji dramatyzmu, sugerując, że w odwróconym porządku stworzenia dojdzie do tragedii, gdy wypełni się plan. Ciekawej kompozycji nie odpowiada dobry styl: chwilami nieporadny i egzaltowany, ma przenosić nas do świadomości dziecka, co wydaje mi się konsekwencją nierozwiązanego problemu warsztatowego. Autor nie może do końca się zdecydować, czy rekonstruuje wrażliwość dziecka, czy też pisze z dzisiejszej perspektywy. Nierozstrzygnięty dylemat przeszkadza również fabule. Książka sprawia wrażenie, jakby Maślanek wahał się między biografią i powieścią. Autor biografii, na pytanie, dlaczego umieszcza jakiś epizod w tekście, odpowiada: „Bo tak było”. Autor powieści natomiast musi usuwać rozliczne wydarzenia z ostatecznej wersji, ponieważ jego zadanie nie polega na przedstawieniu historii w jej biograficznej pełni, lecz na ułożeniu kawałków w całość odpowiadającą powieściowemu zamysłowi. Maślanek postępuje na przemian jak biograf (trzeba napisać o wszystkim, co wydarzyło się bohaterom) i jak powieściopisarz (trzeba wydarzenia wyselekcjonować i narzucić im nowy ład).

Mimo stylistycznej nieporadności i kompozycyjnych niekonsekwencji „Haszyszopenki” wydają mi się ciekawą powieścią. Nie tylko dlatego, że od sprawnych i poprawnie napisanych książek wolę teksty noszące jakiś ślad indywidualności, choćby ów ślad miał wyrażać się w tym, co kulawe, jąkliwe, niekonsekwentne. Sądzę, że w literaturze ciekawiej dzieje się wtedy, gdy piszemy różnymi stylami, niż wtedy, gdy wszyscy są stylistycznie sprawni. Ponadto wartość powieści Maślanki widziałbym w skonfrontowaniu drażliwego problemu życia zbiorowego ze świadomością i zachowaniem młodych chłopców. Chodzi o zdradę.

Kiedy kończył się PRL, konieczne było podsumowanie tamtego okresu i włączenie go w dzieje polskiej niewoli – ukazanie dylematów moralności społeczeństwa okupowanego. Dlatego książkami zamykającymi i formacyjnymi były u progu nowego okresu dwie monografie zdrady: Marii Janion „Życie pośmiertne Konrada Wallenroda” (1990) oraz Stefana Chwina „Literatura a zdrada” (1993). Autorzy pokazywali, jak język Wallenroda zagarniał stopniowo coraz większe obszary życia, aż stał się wreszcie kodem egzystencjalnym, wyjaśniającym wszystko. W tym jednak momencie, gdy pozwalał opowiedzieć, że wszystkie akty kolaboracji przez społeczeństwo dokonywane są aktami walki, właśnie w tym momencie uległ całkowitej korozji i stracił swoją egzystencjalną nośność.

Przez dekadę lat 90. niewiele przybywało książek poświęconych moralności społeczeństwa postzaborowego czy postkolonialnego. Zauważalne ożywienie nastąpiło dopiero kilka lat temu. Maślanek, lokując swoich bohaterów w środku społecznego dylematu wierności i zdrady, dodał swoją książkę do rosnącego już zbioru. Jeśli pozostaniemy w obrębie literatury, będziemy mogli ułożyć ciekawy szereg: „Wieszanie” Jarosława Marka Rymkiewicza, „Uwikłanie” Zygmunt Miłoszewskiego, „Dolina nicości” Bronisława Wildsteina, „Zdjęcie” Leszka Szarugi, „Żywina” Rafała Ziemkiewicza. Z pewnością dałoby się znaleźć więcej tekstów, jednak na razie i ta lista wystarczy, aby zorientować się w językach opisu i osądu zdrady. Mają one swoje ekstrema i swój środek.

Na pierwszym biegunie usytuować można książkę Rymkiewicza. Mówi ona o zapomnianym epizodzie insurekcji kościuszkowskiej: między kwietniem i listopadem 1794 roku w Warszawie wieszano zdrajców – już to na mocy wyroku, już to samowolnie. Zwieńczeniem linczów powinno być, jak sugeruje autor, uśmiercenie Stanisława Augusta – czyn ten nie tylko stanowiłby moralne dopełnienie osądu zdrajców, lecz także, jako akt rewolucyjny, zapoczątkowałby nowy etap w dziejach Polski. Rymkiewicz przekonuje zatem – pozwolę sobie na znaczne uproszczenie zawartości książki – że społeczeństwo opuszcza stan naturalny, czyli mit mówiący o naturalnej więzi łączącej wszystkich, w momencie, gdy wyznacza granicę oddzielającą „swoich” od „obcych” i gdy przejmuje kontrolę nad zasadami przynależności do obu grup. Porzucenie naturalności polega w takiej chwili na świadomym wkroczeniu w domenę działań podlegających ocenie polityczno-moralnej. Wybór posłów na sejm, ustanowienie sądów czy lincz publiczny to właśnie narzędzia podmiotowości politycznej, którymi zbiorowość musi się posłużyć, aby ustanowić nowe, już nie naturalne, lecz ludzkie (socjalne, etniczne, religijne czy moralne) granice własnej tożsamości politycznej. Opuszczenie krainy naturalności oznacza także utratę niewinności; wszystko, co do tej pory społeczeństwo czyniło, mogło nosić znamiona raczej odruchów niż świadomych wyborów, lecz powieszenie zdrajców, a także stracenie króla, to czyn dający się osądzić w świetle ziemskich kryteriów, i w tym sensie – czyn założycielski dla historyczności danego społeczeństwa. Po dokonaniu takiego aktu nie ma już odwrotu od własnej nie-naturalności, a więc od świadomości, że władze wybieramy sami i że my samy musimy ją rozliczać z wierności wobec złożonych obietnic.

Książka Rymkiewicza była czytana historycznie i parabolicznie. W tej drugiej lekturze stawała się niejako poradnikiem dla dzisiejszych polityków, którzy usiłują utrzymać społeczeństwo w stanie mitycznej naturalności. Zamiast tego, wedle recenzentów, politycy, idąc za „Wieszaniem”, powinni uświadomić, że wspólnota społeczna jest zawsze historyczna, a jej podstawą jej ustawiczne odnawianie granicy „swoi-obcy” poprzez rozmaite akty oczyszczenia. Nie namawiano więc do publicznego linczu, lecz do ponownej wyprowadzki z krainy naturalności. Jednakże kluczową kwestią w tej wyprowadzce musiałoby stać się wręczone na powrót społeczeństwu prawo do osądzenia zdrajców – a więc ludzi, którzy granicę „swoi-obcy” zamazali w czasach PRL-u. Kolaboranci, tajni agenci, funkcjonariusze reżimu powinni więc zostać osądzeni nie tylko dlatego, że tego wymaga sprawiedliwość, lecz przede wszystkim dlatego, że tak, i tylko tak, można odnowić poczucie tożsamości moralnej. Wallenrodowie rozmaitej maści i nieosądzeni zdrajcy zamazują granicę oddzielającą posłusznych od zasłużonych, reżimowców od bojowników, strażników od więźniów. Osąd (nie zaś: wieszanie) przywróci wyrazistość kryteriom moralnym, a także świadomość, że poczucie sprawiedliwości jest cząstką społecznej tożsamości.

„Wieszanie”, mówiąc inaczej, cofało nas do czasu rodziców Konrada Wallenroda – do momentu, gdy osąd absolutny wydawał się możliwy, bo kolaboracja nie była normą. Chwilę później rozpoczął się dwustuletni okres, w którym kolaboracja była codziennością, a zamazane granice pokrywały całą mapę społeczną.. W czasach PRL-u wszyscy byli skazani na funkcjonowanie w obrębie oszukańczego, kłamliwego, zbrodniczego, demoralizującego systemu – w fabrykach i szkołach, w szpitalach i zakładach produkcyjnych wszystko należało do owego porządku. Można było przed nim umknąć w życie rodzinne i prywatne, ale i to rozwiązanie było iluzoryczne. Nie oznacza to, że wszyscy byli zdrajcami i kolaborantami. Oznacza natomiast, że o wiele łatwiej opowiedzieć o wieszaniu zdrajców czasów insurekcji, o wiele trudniej – dopasować tę opowieść do czasów postkomunistycznych.

Tę próbę aplikacji dostrzec można w powieściach Wildsteina, Miłoszewskiego i Ziemkiewicza. Istota zamysłu tych pisarzy polegała, jak się zdaje, na tym, by pokazać konieczność i niemożność zaprowadzenia sprawiedliwości. Osąd zdrajców jest konieczny dla wprowadzenia ładu moralnego, a zarazem osąd jest niemożliwy, ponieważ dawne układy i więzi między zdrajcami przenikają najważniejsze obszary życia społecznego. W „Dolinie nicości” gospodarka i media zostały opanowane przez ludzi, którzy tyleż wzajemnie się popierają, co szantażują; łączy ich mroczna przeszłość, pełna zdrad, przestępstw i zbrodni: członkowie opozycji wydawali swoich przyjaciół, teraz zaś, w nowej Polsce, posłusznie wypełniają polecenia swoich dawnych mocodawców, zyskując w zamian poparcie medialne i finansowe.

Rozwiązanie Wildsteina polega więc na posłużeniu się potrójną redukcją. Po pierwsze, cały okres socjalistyczny zostaje zredukowany wyłącznie do spraw rozgrywających się niegdyś na styku opozycji i służb specjalnych. W związku z tym, po wtóre, otrzymujemy świat, w którym rozwiązanie najważniejszych spraw społecznych dzisiejszej Polski może się dokonać dzięki osądzeniu niewielkiej grupki ludzi. Prowadzi to, po trzecie, do zredukowania mocy i możliwości osądu wyłącznie do spraw władzy – wielkich operacji finansowych i politycznych nowego porządku czy wielkich mediów. Innymi słowy: po redukcji dziejów socjalizmu do dziejów opozycji, po redukcji dzisiejszego społeczeństwa do grupki zdrajców i ich promotorów, grzęźniemy w Polsce, w której wszystko zaczyna zależeć od zlustrowania mediów, konsorcjów i uniwersytetów. Jednak osąd zdrajców okazuje się niemożliwy, jako że media, konsorcja i uniwersytety stanowią najsilniejsze bastiony oporu przeciw lustracji – z oczywistego powodu: tworzą je albo dawni reżimowcy dziś chronieni przez swoich dawnych „tajnych współpracowników”, albo dawni zdrajcy popierani przez dawnych „oficerów prowadzących”. Układy obrastają w układy, sieć rozszerza się na całą Polskę i zagarnia wszystko. Nie to jest jednak najważniejszą konsekwencją redukcji, że otrzymujemy katastroficzny obraz Polski toczonej przez raka układów, lecz to, że ani Wildstein, ani Miłoszewski nie znajdują związku między sprawą zdrady a moralnością dnia codziennego w nowej Polsce. Pogarda, jaką Wildstein wyraża w swojej powieści dla środowiska lewicowego, powoduje, że nikt o sprawach pracy nawet nie wspomina; pogarda dla kobiet i lekceważenie dla feminizmu sprawia, że żaden z postulatów równouprawnienia płci nie ma szans się pojawić; skupienie na medialnym aspekcie lustracji odwraca wzrok od sfery codziennej – jałowej i pełnej przeciętnych niegodziwości.

Redukcja etyczna dokonana przez pisarzy powoduje więc, że wszystko, co nie wiąże się z lustracją, dekomunizacją i osądem dawnych zdrajców, pozostaje poza obszarem zainteresowań pisarzy i poza możliwością sensownego przedstawienia: ich bohaterowie mogą zatem prowadzić się w życiu codziennym bardzo źle, mogą być średnio lojalni wobec swoich przyjaciół, mogą zdradzać swoje żony i być pracoholikami, którzy niszczą życie rodzinne, ale pisarze wydają się kompletnie ślepi na wszystkie te okoliczności. Jest to skądinąd logiczne: skoro uznali, że w centrum teraźniejszości tkwi sprawa dawnej zdrady, zaś zdrada ta dotyczy relacji między dawnymi opozycjonistami, wobec tego budują polską rzeczywistość, w której sprawa lustracji i osądu zdrajców nie wiąże się z żadnym żywotnym aspektem życia codziennego. Przeszłość zredukowana do dziejów opozycji, teraźniejszość – do rozgrywek medialno-finansowych, i wreszcie moralność ograniczona do jednego kryterium, czyli do pytania „Czy jesteś za osądzeniem zdrajców?” – wszystko to, na przykład w powieści Wildsteina, staje się raczej obsesją niż słuszną sprawą.

Naprzeciw tej koncepcji staje „Zdjęcie” Szarugi. Kanwa powieści przypomina „Czarodziejską górę” Manna: oto w pewnym sanatorium spotyka się czterech rekonwalescentów – mężczyzn w różnym wieku i z różnym doświadczeniem życiowym. Mają dużo czasu, dobrą pamięć, głód rozmowy. Szybko wchodzą więc w zażyłość i zaczynają wieść rozległą dyskusję, w której oceniają całe stulecie…

Autor usytuował akcję powieści na początku XXI wieku, do rozmowy zaś zaprosił ludzi, którzy reprezentują różne opcje polityczne – socjaldemokrata, umiarkowany narodowiec, anarchista, demokrata z pokolenia 68 – i różne pokolenia. W trakcie wielodniowych dyskusji panowie omawiają kluczowe doświadczenia polskiego społeczeństwa od zakończenia I wojny światowej aż po teraźniejszość. Starają się odnaleźć dziedzictwo, które mogłoby ustanowić dzisiejszą wspólnotę. Szukają też odpowiedzi na pytanie, czy możliwe jest osiągnięcie katharsis po tym wszystkim, co wydarzyło się w XX wieku, a więc po dwóch wojnach, latach kolaboracji i czasach zbiorowych zdrad. W tle powieści zaczyna się już spóźniony proces dekomunizacji. Ale opowieści biograficzne pacjentów sanatorium świadczą, że wina nie z legitymacją partyjną jest związana, lecz z konkretnymi uczynkami. Główny bohater powieści dowiaduje się w pewnym momencie, że jego ojciec był „ubeckim szpiclem” (s. 47), ale nie popycha go to do sformułowania jednoznacznego wyroku, lecz do starannego poznania życia swego ojca, dzięki czemu poznaje historię niewinnej zdrady i uczciwego życia. Okazuje się zatem, że uczciwy „tajny współpracownik” i nieuczciwy antykomunista to warianty całkiem w życiu możliwe, acz dla procesów lustracyjnych niewykrywalne.

Zderzają się w rozmowach u Szarugi reprezentanci dwóch stanowisk. Jedni mówią, że oczyszczenie jest konieczne, choć powinno być maksymalnie zindywidualizowane. Drudzy – zgodnie ze zdaniem, które jak leitmotiv przewija się przez całą powieść – mówią, że „wszelkie istnienie jest winą”, a więc jedyne oczyszczenie, jakie człowiek może osiągnąć, polega na oczyszczeniu się z pragnienia czystości. Lokując te dwie opcje naprzeciw siebie, Szaruga skonfrontował nie tyle różne stanowiska polityczne, ile usytuował wszelką polityczność po jednej stronie, zaś gnostyckie rozwiązanie po drugiej. Kiedy kończymy czytać powieść, rozumiemy, że autor opowiedział się po stronie życia, przeciw polityce. Hans Castorp, bohater „Czarodziejskiej góry”, schodził w zakończeniu powieści w dolinę, by wziąć udział w wojnie. Bezimienny bohater powieści Szarugi w zakończeniu narracji przytula swoją żonę, mówiąc, że kiedyś walczył z komunizmem, ponieważ uważał, że tak robić musi. Teraz – tak chyba powinniśmy rozumieć wymowę tej książki – znajdujemy się w okresie, gdy naród przechodzi fazę rozpadu, przemiany tożsamościowej, zaniku spraw wspólnych, więc wszelkie działania wspólnotowe to uzurpacja. Uogólnienie stało się niemożliwe, zaś rozliczanie przeszłości, wymierzanie sprawiedliwości, osądzanie zdrajców, jak przekonuje „Zdjęcie”, każdy z nas powinien zaczynać od siebie, od swojej rodziny, od najbliższych. Szczegóły historyczne, które w takim śledztwie odnajdzie, powinien oglądać tak starannie, jak główny bohater powieści, spędzający całe godziny w fotograficznej ciemni. Tak długo, aż detal przestanie być podstawą osądu, a stanie się fragmentem bytu.

A zatem: na jednym biegunie groza, na drugim – gnoza. Dla Szarugi uczciwy osąd jest możliwy pod warunkiem pełnego poznania egzystencji podejrzanego, ze świadomością, że osąd nie rozstrzygnie o wartości czyjegoś życia w całości. Z kolei dla Wildsteina osąd zdrajców nastąpić musi, choć gdyby nastąpił, niewiele w kraju by się zmieniło: język lustracji jest w tej wersji kompletnie obojętny na sprawy solidarności społecznej, pogardliwy w stosunku do kobiet, głuchy na kwestie innościowe, lecz także ślepy na moralność dnia codziennego. Gdyby lustracja w „Dolinie nicości” zwyciężyła, jedyna zmiana nastąpiłaby w mediach: gazeta przeciwna lustracji poniosłaby klęskę, a zwycięstwo przypadłoby gazecie popierającej lustrację. A ponieważ w powieści Wildsteina świadomość społeczną kształtują media, więc oznacza to, że po wiktorii nowa gazeta kreowałaby zbiorowe przekonania, nie zaś – że społeczeństwo odzyskałoby zdolność do krytycznego patrzenia na wszelkie media.

Cofnijmy się na chwilę do „Wieszania”, sformułujmy wnioski w nieco innym języku. Entuzjazm prawicy dla książki Rymkiewicza brał się stąd, iż potraktowano „Wieszanie” jako namawianie do „osądu założycielskiego”. W trakcie „wieszania” nie obyłoby się pewnie bez posądzeń niesłusznych, a także wyroków przesadnych i niesprawiedliwych, lecz społeczeństwo odnowiłoby więź i odzyskało świadomość historyczną. Szaruga zdaje się na to odpowiadać, że więź tak stworzona byłaby wąska, zaś ofiary mogłyby się okazać szlachetniejsze od swoich sędziów.

Mam wrażenie, że powieść Maślanki sytuuje się pomiędzy tymi skrajnościami. Jego książka (wykorzystuję tu jej zawartość jako przykład, nie sugerując, że jest to dzieło wybitne) wskazuje przede wszystkim na to, że język polityczny – język kolaboracji z komunistami – jest zbyt wąski, by można mu powierzyć opowieść o polskiej rzeczywistości. W związku z tym konieczne jest poszerzenie słownika zdrady – o moralność dnia codziennego, o sprawy rodziny, małżeństwa, pracy czy o relacje między przyjaciółmi. Nie o to więc chodzi, byśmy o „szpiclowaniu” zapomnieli, ani o to, byśmy wszystkim wybaczyli, lecz o to, by język opozycyjny zorientowany na osądzenie kolaboracji znalazł się wśród wielu innych kryteriów moralności.

Rymkiewicz postanowił cofnąć nas przed epokę relatywizmu Konrada Wallenroda, zaś Wildstein zdaje się podtrzymywać iluzję tej historycznej podróży, by możliwe było dowodzenie, jak niszczące dla całego życia w Polsce są skutki zaniechania lustracji. Szaruga sprawia wrażenie, jakby chciał przypomnieć historię Wallenroda w rodzinie (ojciec zdradził, aby komuś pomóc) i jakby chciał wypisać się z polskiej historii (sanatorium, ciemnia fotograficzna, zacisze domowe, młoda żona). Maślanek z kolei – tak chciałbym rozumieć tę powieść – mówi, że jesteśmy już tylko bękartami Wallenroda.

Bękarty Wallenroda, podobnie jak bohater Mickiewicza, nie mają dostępu do czasów przedpolitycznych i nie mogą odwoływać się do moralności innej niż ludzka. Jest to moralność nieabsolutna – w polskim przypadku zrelatywizowana przez politykę. Ponadto dzieciaki te nie mogą również liczyć na wyprowadzenie biografii swoich przodków z domeny tak właśnie rozumianej historyczności. Bez względu na heroizm czy zwykłość życiorysów naszych rodziców, nigdy nie zdołamy wystawić ich poza kontekst PRL-owski, a więc poza kontekst politycznej konieczności usprawiedliwiania kogoś z całego życia.

Bękarty Wallenroda mają więc pełne prawo szukać kolaborantów i dążyć do wymierzenie im sprawiedliwości, ale wiedzą, że nie wyprowadzi ich to poza obszar moralności zrelatywizowanej przez politykę. Nieprawe dzieci Wallenroda wiedzą też, że osąd dawnych zdrajców rozwiąże tylko jeden spośród wielu problemów. Współczesna rzeczywistość polska nie daje się wyrazić w języku wierności sprawie antykomunistycznej. W świecie przedstawionym przez Maślankę, przenikniętym wieloraką zdradą, mówienie tylko o jednej sprawie jest w gruncie rzeczy inną wersją historycznej naiwności i inną postacią polskiego mitu niewinności. Powieść Maślanki szczęśliwie umknęła z tej pułapki.

Wszyscy jesteśmy bękartami Wallenroda. Być może w zamian za uznanie tej tożsamości zaczniemy inaczej opowiadać naszą powojenną rzeczywistość.