ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (114) / 2008

Marcin Wilk,

I LOVE YOU, I HATE YOU, MR McEWAN

A A A
Targają mną mieszane emocje (mixed emotions). Z jednej strony trudno nie docenić tak zgrabnej konstrukcji, jaką zaproponował McEwan w „Betonowym ogrodzie”. Z drugiej strony coś niemiłosiernie tu zgrzyta.

Od początku jednak. Zwłaszcza, że słowo początek jest tu jak najbardziej na miejscu. „Betonowym ogrodem” bowiem Ian McEwan debiutował w 1978 roku jako powieścią. Co prawda wcześniej ukazywały się jego krótkie formy prozatorskie, ale dla syna oficera szkockiej armii właściwy start odbył się właśnie wtedy – dokładnie 30 lat temu. Powiodło się, jak wiemy, od tego czasu McEwanowi (dość wymienić „Sobotę”, „Amsterdam” czy przebojową – również dzięki ekranizacji – „Pokutę”), sam zaś autor wpisywany jest w rządek wyjątkowo sprawnych pisarzy brytyjskich. Od razu uprzedzę, że nie będę tej, bądź co bądź, mocnej pozycji podważać i to nie dlatego, że siłami odpowiednimi nie dysponuję, ale też dlatego, że McEwan widziany przez pryzmat swej popularności wydaje się ciekawszy, gdyż używając literatury, nazywa to, o czym inni lękają się czasem pomyśleć. Czyli, podsumowując, dobrze spełnia rolę pisarza obyczajowego. A to budzi szacunek. Poważnie.

Moja powaga jest jednak niczym wobec tej, jaką poczuć musieli pierwsi brytyjscy czytelnicy „Betonowego ogrodu”. Powiedziałbym nawet, że czuć oni musieli nie tyle powagę, co pewien rozdaj zmieszania (embarrassment). Oto bowiem do ich wyobraźni zostaje zaproszona następująca sekwencja zdarzeń: w pewnym brytyjskim domu umiera ojciec. Dzieje się to nagle – tak przynajmniej informuje nas nastoletni bohater (narrator). Jack to chłopak dość rozgarnięty i bystry, którego młodzieńcze funkcje psychofizyczne ograniczają się do: kompulsywnych myśli na temat seksu (najczęściej, co stanie się zarzewiem narastającej tragedii, w kontekście nieco starszej siostry, Julii), przygód komandora Hunta (Jack zaczytuje się w przygodach tego bohatera) oraz wyładowywania nadmiaru emocji i agresji na swojej drugiej młodszej siostrze i, w mniejszym stopniu, na 6-letnim bracie (o tym jednak, że Jack to energetyczny terrorysta, nie dowiadujemy się od narratora, ale z relacji jego rozmów z innymi). Mało? Wcale nie. Będzie aż za dużo – zwłaszcza, gdy wkrótce po śmierci ojca umrze też matka, a nad czwórką niedorosłych dzieci zawiśnie groźba zamiany rodzinnych kątów na chłodne ściany domu dziecka. Staje się więc to, co stać się powinno w klasycznym utworze tego pokroju. Najstarsze z rodzeństwa, Jack i Julie, postanawiają ukryć prawdę i... zabetonować ją w piwnicy. Odtąd niewiele trzeba, by fabuła zaczęła z każdą stroną coraz bardziej śmierdzieć. A i pełne zbliżenie dwojga kazirodczych kochanków to tylko kwestia czasu.

Porzucam jednak na chwilę lekką drwinę i ironię, bo skłamałbym, gdybym – jeszcze raz – nie powiedział, że jestem pod ogromnym wrażeniem (impressed) budowania napięcia, jakie posiadł (przypominam: to jest jego debiutancka powieść!) Ian McEwan. Od pierwszej strony „Betonowy ogród” czyta się tak, jakby się wchodziło do tunelu grozy – jest potwornie, duszno i trochę się nawet boimy (atmosfera nas tak wciąga, że zapominamy o inscenizacji). Każdy szczegół dopracowany, piętra kolejnych strachów przemyślane, potworności odpowiednio dozowane. Brzydzimy się i wzdrygamy więc co chwilę, a McEwan wodzi nas za nos i testuje nasz układ nerwowy, grając nie tylko na kazirodczym tabu czy dosłownie śmiertelnym zapachu, ale przede wszystkim popychając nas ku refleksji na temat śliskiej granicy pomiędzy tym, co dobre, a co złe, albo – lepiej: pomiędzy tym, co życie ułatwi, a tym, co może je zdewastować. Dzieje się tak na przykład, gdy najmłodszy z rodzeństwa, Tom, przebiera się za dziewczynę. Albo gdy Jack, pozornie od niechcenia, przez wiele tygodni zaniedbuje powinności higieny osobistej. Dobrze czynią, czy źle? Ułatwi im to życie, czy wręcz przeciwnie? Rozstrzygnięcia tutaj wcale nie są takie jednoznaczne!

Zatem ponownie: czoła chylę przed McEwanem, bo to pisarz, który zręcznie obraca bohaterami, fabułą i światem. Potrafi w każdym razie obrócić tak nasze literackie źrenice, że oderwać się od McEwana nie sposób. Śledzimy losy tego nieszczęsnego Jacka, czekamy na dalsze jego popisy chłodu, wyglądamy kolejnych ekscesów (seksem podszytych) Julie, zadajemy sobie pytanie, co też zrobi nieodgadniona Sue i wreszcie jak sępy wytężamy ostrość, by za chwilę przekonać się, że coś potwornego przytrafi się Tomowi (swoją drogą – transwestytyczny Tom nie jest w ogóle zagubiony; on najlepiej znajduje się emocjonalnie w tym całym bałaganie, nie oszukuje – po prostu mówi, czego pragnie). Nic potwornego oczywiście się nie dzieje, bo nie o cel sam w sobie chodzi, ale o dochodzenie do niego – najlepiej wydłużone dochodzenie, bo nic tak nie rozbudza wyobraźni i nie ekscytuje, jak odsunięcie tragedii na później.

Można więc tę książkę czytać na co najmniej trzy sposoby. Po pierwsze, jako mrożący krew w żyłach (bloodcurdling) sensacyjny spektakl, w którym każdy ruch bohaterów sprawia, że na skórze pojawia się gęsia skórka a rytm serca przyspiesza. Jest to pewnie zresztą – zważywszy na popularność tej książki – najczęstsza czytelnicza realizacja „Betonowego ogrodu” (przy okazji przypomnę, że autor bywa nazywany „Ian Macabra”). Można jednak też „Betonowy ogród” czytać jako postmodernistyczne czy ideologiczne studium rozpadu ustanowionych na tradycyjnym porządku więzi – nie tylko rodzinnych. Wątków do interpretacji znalazłoby się tu trochę: prowokowane transwestytywnym zachowaniem Toma rozmowy o wpływie kultury na nasze życiowe wybory (także płciowe); kazirodcze relacje między Jackiem i Julie oraz Sue; dwuznaczna rola chłopaka Julie, Derka; motyw rozkładającego się ciała i, równocześnie, kąpiele słoneczne nastoletniej bohaterki. I tak dalej, i tak dalej.

Można wreszcie przyjrzeć się tej powieści jak pięknie oszlifowanej perełce fabularnej, gdzie wszystko się układa niczym w szwajcarskim zegarku. Spróbowałem, ale muszę powiedzieć, że nie czułem się najlepiej. Te wszystkie – wywołane poszczególnymi ścieżkami zachowań bohaterów – mixed emotions, embarrassments oraz impressed, bloodcurdling zakręty przyjemne (w sposób, jaki przyjemną może być sensacja produkowana w celach rozrywkowych) były tylko wtedy, gdy tkwiło się w linearnym akcie śledzenia następstwa zdarzeń. Bo już po tym – czuło się nie tyle gorycz rozstania z fabularną intrygą, ile emocjonalną manipulację, jakiej poddaje czytelników McEwan.

Oczywiście można byłoby napisać w tym miejscu, że tam, gdzie klęskę ponosi etyka, tam zwycięski sztandar wnosi literatura. Ale literackie testy na arcydziełach prędko obaliłyby zasadność tej tezy. Rozwiązanie jest tu o wiele prostsze i zamyka się w słowie „niezobowiązująca rozrywka”. Dopóki tak potraktujemy „Betonowy ogród”, dopóty psychoemocjonalnomanipulacyjna krzywda się nam nie stanie.

I na koniec podkreślę: to żaden zarzut, to po prostu zachęta do tego, by nazwać rzecz po imieniu. „Betonowy ogród” to dobra literatura rozrywkowa. Tylko tyle i aż tyle. Spróbujcie sami, zanim powiecie, że to łatwizna.
Ian McEwan: „Betonowy ogród”. Tłum. Marek Obarski. Znak. Kraków 2008.