ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (114) / 2008

Mariusz Sieniewicz,

NIEZNOŚNA NĘDZNOŚĆ JURORA

A A A
Felieton
Istnieje dość depresyjny w wymowie, mocno rozpowszechniony i podparty solidną dawką argumentów pogląd, że klasa polityczna jest bezpośrednią emanacją społeczeństwa. Ów pogląd zawiera niebezpieczne, gdyż sankcjonowane jakimś determinizmem, prawo natury ogólnej: wszystko stanowi pochodną większej całości, każda dziedzina życia to odzwierciedlenie świata, w którego otoczeniu powstaje, to jego nieodrodna córka.

Idąc tym tropem, można zaryzykować socjoliterackie stwierdzenie, że skoro każda dziedzina życia, to również i poezja, proza, dramat są promieniem, wypływem kondycji społeczeństwa, jego sił witalnych, demiurgicznych i estetycznych. To idealny argument dla wszystkich, którzy obwieszczają atrofię literatury, koniec powieści, dewaluację poezji, zasadnicze obniżenie ich tonu i estetycznej jakości. Skoro społeczeństwo zamiast Heideggera wybiera Harry’ego Pottera, nie dziwi fakt, że i pisarze nam gnuśnieją.

Literatura jako emanacja społeczeństwa… Hmm, ryzykowne stwierdzenie, gdyż wikłające sztukę wysoką w jakieś zależności reprezentacyjne i wcale nie romantyczną ideę korespondencji. Z drugiej jednak strony – a czemuż by nie? Malcolm Cowley twierdzi, że prawdziwa literatura to ta, która „wyrasta z życia i do życia powraca”. W żaden sposób nie może być literaturą rozwijającą się gdzieś w obcej galaktyce. Przeciwne, jest mocno zakorzeniona w świecie, w którym powstaje, dzieli z nim ten sam, że tak to nazwę: „nerw mentalny”.

Ale pójdźmy dalej: skoro literatura, to również literaci, z krwi i kości literaci, są personalną emanacją społeczeństwa. Ba, żeby to była emanacja wyłącznie jego lepszej, szlachetniejszej części. Życie jednak pokazuje, że twórcy, zwłaszcza ci młodsi, debiutujący lub przed debiutem, coraz częściej dzielą ze społeczeństwem ten sam genotyp pretensjonalności i rozjątrzenia, podejrzliwości i pokrzykiwania, manii prześladowczej i spiskowej teorii dziejów, której muszą patronować szwindel, układ i przewał.

Może jestem zbyt przewrażliwiony, stąd generalizuję i niejednemu wyrządzam krzywdę. Piszę jednak o tym w chwili, gdy jako juror konkursu literackiego przemierzam nieobjętą ziemię wordowskich zestawów konkursowych, doświadczając zarówno udręki tekstualnych pustyń, jak i radości pod wpływem wiersza czy opowiadania jawiących się niczym niespodziewana oaza stylu, pomysłu, błyskotliwej frazy, którą przyjmuję w nadziei, że nie jest to fatamorgana. Ot, dola i niedola jurora – znużenie przemieszane z ekscytacją, lekturowy letarg przełamywany żywszym biciem serca. Jednak przede wszystkim piszę o tym dlatego, że gdzieś tam, poza lekturą, poza rolą jurora, co ja mówię – jeszcze przed moim zetknięciem z konkursowymi pracami, został ustawiony kontekst całości przedsięwzięcia, w którym i ja mam swój niecny udział.

Składy jury, jego werdykty były, są i będą zawsze oprotestowywane – taka to dwoista natura konkursu. Kto ocenia, będzie ocenianym. Kto osądza, będzie osądzonym – nie widzę powodów, dla których twarde biblijne prawo miałoby nie dosięgać również jurorów. I nic w tym dziwnego – trzeba liczyć się z konsekwencjami podjętej roli. Pojawia się jednak nowa jakość, w długiej tradycji konkursów chyba niespotykana. Otóż sami uczestnicy konkursu, jeszcze przed ogłoszeniem wyników, przeprowadzają wnikliwą i krytyczną analizę przedsięwzięcia, w którym mają zamiar wziąć udział. A czynią to publicznie, otwarcie, na forum, o czym przekonałem się, przeglądając internetową „nieszufladę”. Owa analiza świadczy o głębokiej świadomości konkursowiczów, o ich bezbłędnym rozpoznaniu mechanizmów rządzących współczesnym światkiem literackim.

Po pierwsze więc, konkursowicz zaczyna od końca, czyli od nagrody. Oczywiście mówimy o nagrodzie pieniężnej, inne nie wchodzą w grę, chyba że należą do jakiejś wyższej półki motoryzacyjnej. Należy skrupulatnie rozważyć, czy kwota przyznawana zwycięzcy nie jest obciachem, czy warto wysyłać swoje utwory na coś, za co „dają” ledwie pięć, dziesięć, piętnaście tysięcy, i to jeszcze do podziału. Równie istotną kwestią jest odpowiedź na pytanie: czy owa nagroda godnie wkomponowuje się w gratyfikacje Nike, Silesiusa, Angelusa, Gdyni i innych? Od samej nagrody ważniejsza jest wysokość nagrody – przyzna to każdy, komu bliska jest logika dzisiejszych czasów.

Po drugie, tak dla porządku i na dobry początek jako ruch uprzedzający ewentualne niepowodzenie, należy zakwestionować kwalifikacje jurorów. Konkursowicz wychodzi bowiem z założenia, że na dobrej literaturze znają się tylko wybrani specjaliści. „Wybrani”, czyli najlepiej wskazani przez samego konkursowicza. Nie daj Boże, jeśli juror sam jest prozaikiem czy poetą. To cecha dyskwalifikująca, gdyż zakłada grzeszny subiektywizm oraz niskie wyrobienie teoretycznoliterackie. Zresztą, ktoś wybierał, układał taki, a nie inny skład jury i musiał mieć w tym jakiś plan.

Po trzecie: warto zastanowić się nad relacjami, związkami, kontaktami i stosunkami (mam nadzieję, że tylko w przenośni!) łączącymi jurorów. Bo, tu cytat z nieszuflady: „te konkursy to ja już wiem, jak przebiegają”. Oczywiście, wszyscy wiedzą, one mają transparentność jeziornego mułu. Dotychczas byłem jurorem w trzech konkursach literackich i wszystkie przebiegały tak samo. O czytaniu prac nikt nie myślał. Zdzisiek z Ryśkiem zasugerowali nazwiska laureatów, obiecali darmową wódkę i dotrzymali słowa – wychlaliśmy ją w trakcie „obrad”. Niekiedy zamiast wódki może pojawić się coś bardziej wyrafinowanego: biała koperta lub bliższe poznanie z laureatką lub dziewczyną laureata. W obecnym konkursie nie jest inaczej. Jestem kolesiem innych kolesiów i „kolesiówek” z jury. Wszystko mamy już obcykane, nawet podpisy in blanco złożyliśmy pod protokołem. Błyskotliwość niektórych konkursowiczów jest godna podziwu. Potrafią w lot przejrzeć jurorskie intencje.

Po czwarte: przystępując do konkursu warto pamiętać, że – tu cytat kolejny – „konkursy to przygrywka, istotą są wydawnictwa”. Laur zwycięzcy jest więc ledwie pierwszym krokiem do prawdziwej gry o własną obecność w literaturze. Wygrać to betka, schody zaczynają się później. Konkurs wpisuje się w skomplikowaną, niejednoznaczną i nader zawiłą strukturę literackiego świata. Zwycięzca musi mieć przygotowaną odpowiednią strategię, by dojść do owej „istoty”. Literatura bowiem jest zajęciem wymagającym wielu zabiegów towarzyszących: marketingowych, wizerunkowych, towarzyskich, etc.

Po piąte: trzeba zgłosić zastrzeżenia do wszelkich realnych i potencjalnych niejasności regulaminu konkursu. Raptem konkursowicz zdradza nadspodziewaną miłość do wyrazistych kryteriów gatunkowych, do wręcz arystotelesowskich podziałów pisanego słowa. Nawet kryterium wiekowe, w zależności od perspektywy patrzenia, jawi się to za szerokie, to za wąskie, to za płytkie, to za głębokie. Tryumfuje nieoczywistość. A gdzie nieoczywistość, tam i machloje.

Przeraża mnie ta pogłębiona, wyostrzona świadomość niektórych konkursowiczów. Przeraża, wywołuje zniesmaczenie i smutek. Gdyby w owym krytykanctwie i malkontenctwie było coś oryginalnego, odróżniającego samych literatów, to jeszcze bym zdzierżył. Ale „rydzykowieją” nam wszelkie dyskusje, debaty, polemiki, przebiegają wedle wzorców przejętych z klasy politycznej i codziennych relacji społecznych. Niechaj światek literacki ma swoje boje, fochy, walki, utarczki, ale niech będzie w nich niepowtarzalny, osobny, niech wyszukuje argumenty z kosmosu, lecz bez powielania klisz, stereotypów, resentymentów ordynarniejącego świata ipeenowskich oskarżeń, podejrzeń, oczywistych oczywistości.

Obawiam się chwili, w której naprawdę damy sobie wmówić, że nic już nie jest i nie może być czyste, że w każdym kroku, w każdej decyzji (również tej jurorskiej) kryje się koniunkturalny gest. Obawiam się projekcji świata pozbawionego czystych intencji. Szczególnie świata literatury zawłaszczonego przez wykładnie nędznej socjologii klasy C.