ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (115) / 2008

Agnieszka Nęcka,

FABULARNE ZA(SKO)CZYNKI

A A A
„Dokumenty mające służyć za kanwę” Raymonda Roussela, będące nieukończoną, ostatnią, wydaną już pośmiertnie prozą tego francuskiego poety, pisarza i dramatopisarza, stanowią niemałe wyzwanie interpretacyjne. Trudno się jednakże dziwić, zważywszy na samą osobowość autora „Locus Solus” (uznawanego za ekscentryka, szaleńca, „poetę przeklętego”), który w ostatnich latach został przypomniany polskiemu czytelnikowi nie tylko wydanym przez Biuro Literackie „Dokumentom...” (w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego), ale choćby publikacją książki-eseju Bogdana Banasiaka zatytułowaną „Słońce ekstazy, noc melancholii. Rzecz o Raymondzie Rousselu” (2007) oraz numerem monograficznym „Literatury na Świecie” (2007, nr 9–10).

„Dokumenty mające służyć za kanwę” – jak sam tytuł wskazuje – są jedynie (a może: aż?) zaczyn(k)ami fabuł, zatem czymś, co dopiero ma być użyte w charakterze tkanki narracyjnej. Ale powiedzieć, że to zaczynki, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Trudno bowiem określić status ontologiczny pomieszczonych tu próz. Nie bardzo wiadomo, czym właściwie owa książka jest. Zbiorem luźnych anegdotek poukładanych za pomocą metody szkatułkowej? Surrealistycznym eksperymentem literackim? Poszukiwaniem w opowieści ekstazy, w której geniusz miesza się z grafomanią? A może wszystkim tym naraz lub zupełnie czymś innym? Kłopot z odpowiedzią na tak postawione pytanie bierze się nade wszystko stąd, że nie da się z całą pewnością określić zamysłu twórczego Roussela. Dzieje się tak dlatego, że francuski prozaik nieustannie myli tropy, podrzucając nierzadko sprzeczne sugestie. W konsekwencji, gdy wydaje się, że sens opowieści został odkryty, tajemnica narracji odsłonięta, pisarz w najmniej spodziewanym momencie porzuca historię, zostawiając czytelnika w „punkcie wyjścia”. Taka sytuacja ma właśnie miejsce w „Dokumentach mających służyć za kanwę”, gdzie początkowa opowieść o wygnanej dumnej Edzie Bercin, która z konieczności losowej musiała żyć z łowiectwa, niemal niezauważenie zamienia się w narrację o Zakonie Popielatych Krzyży, którego członkowie „paradowali w długim czarnym habicie z kapturem, obnosząc na piersi szaty wymownie popielaty krzyż. Ascetycznie żyjąc z jałmużny, błąkali się z miasta do miasta, przenikając w siedliska rozpusty, gdzie rekrutowali nowicjuszy, prawiąc im kazania na temat «Postawcie krzyżyk na waszej przeszłości» oraz rozprowadzając święty obrazek, na którym, ponad krzyżem z popiołu, otoczonym przez klęczący tłum, widać było takie oto wznoszące się słowa, utworzone przez meandry cienkiej strużki dymu: «Faramuszki na paser»”.

Zabieg łatwego „przeskakiwania” między niemającymi – przynajmniej pozornie – ze sobą związku historiami możliwy staje się dzięki postaci zakochanego od pierwszego wejrzenia w Edzie Romé’a, który – bojąc się rozczarowania obiektem swoich pragnień – stał się jednym z wędrujących zakonników. Podróżowanie sprzyja – jak powszechnie wiadomo – opowiadaniu zasłyszanych gdzieś anegdot i słuchaniu opowieści napotykanych ludzi. W efekcie obok wzmianki dotyczącej kochającego morze poety Pérota – autora nieukończonego „Pysznego sonetu”, znalazła się opowiastka na temat armatora Bouliena, który dzięki owemu trzynastowersowemu sonetowi odkrył skarb. Podobne przykłady można by mnożyć. Nie jest jednak tak, że sytuujące się obok siebie teksty nie mają punktów wspólnych. Cała przyjemność z lektury prozy Roussela bierze się właśnie stąd, że sens nadrzędny (który niewątpliwie jest tu obecny!) nie został podany na powierzchni opowieści. Pod postacią banalnych w gruncie rzeczy narracji, traktujących między innymi o miłostkach, zdradach, poszukiwaniu swego miejsca w świecie czy odczuwaniu samotności, kryje się konstrukcja o wiele bardziej skomplikowana i przemyślana, niż można by sądzić.

Kłopoty interpretacyjne, jakie pojawiają się w przypadku „Dokumentów mających służyć za kanwę”, biorą się – jak sądzę – przede wszystkim z tego, że nie sposób ogarnąć wielości pomieszczonych tam narracji, a tym samym streścić (choćby na własny analityczny użytek) bogactwa wątków. Czemu ma służyć taka taktyka? Z jednej strony spotykamy tu metodę powtórzenia, z drugiej – rozproszenia sensów – które będąc zakorzenione w intertekstualności, w prozie Roussela zdają się być doprowadzone do granic możliwości. Pozorna polifonia współgra z nieoczywistością rozwiązań fabularnych, które, zmieniając się jak w kalejdoskopie, dają się wytłumaczyć dość prosto. Mamy tu bowiem do czynienia nade wszystko z wizjami sytuującymi się na pograniczu jawy i snu, na styku fantazji, halucynacji oraz realizmu. Absurd i nonsens, którym podporządkowane zostało generowanie kolejnych sekwencji narracyjnych, nie odgrywają tu jednakże roli kluczowej. Organizujący omawiane tu narracje Roussela chwyt nasuwa skojarzenia z – przeszczepionym z gruntu muzycznego – aleatoryzmem, opartym na wprowadzaniu do pracy (zarówno twórczej, jak i od-twórczej) przypadkowości. Innymi słowy, „komponowanie” utworu przypominało składanie go z części, których kolejność ustalana była losowo (np. w wyniku rzucania kostką do gry lub nienarzucania kolejności od-czytywania poszczególnych elementów składowych danego dzieła). Nie inaczej jest w przypadku „Dokumentów mających służyć za kanwę”. Już sam tytuł wskazuje na potencjalność rozwiązań, dając czytelnikowi tej prozy przywilej wyboru z bogatego rejestru podpowiedzianych przez pisarza możliwości. W tym miejscu jednak sytuacja komplikuje się bardziej. Owe możliwości wyboru, wywołane za pomocą sięgnięcia przez twórcę po różne rozwiązania artystyczne i realizacje fabularne, nie tyle zostały stworzone przez spisującego je autora, ale powstały dzięki właściwościom języka, spychającego warstwę semantyczną opowieści na plan dalszy. Nie tyle ważny jest tedy temat narracji, co mechanizm jego (s)konstruowania. Zakorzeniony w świecie banału zamysł twórczy autora „Impressions d’Afrique” opierał się na stworzeniu pisma automatycznego. Swoista swoboda twórcza, o jakiej da się mówić w przypadku prozy Roussela, daleka jest jednak od improwizacji. Dokumenty, będąc – najogólniej rzecz ujmując – świadectwem jakiegoś zjawiska, sugerują naukowość, która powiązana została już na poziomie tytułu książki z przynależną zwłaszcza fikcji kanwą. Kanwa to także określenie sztywnej tkaniny używanej jako podkład do wyszywania. W kontekście narracji składających się na „Dokumenty...” chodziłoby zatem o zebranie pomysłów, na bazie których możliwe będzie konstruowanie opowieści. W omawianej tu prozie Roussela wyczuwalny jest spleen. Byłby zatem autor „Locus Solus” spadkobiercą dekadencji. Towarzyszące poszczególnym narracjom odczucie permanentnej katastrofy być może sugerowałoby także niemożność dokończenia dzieła. Pisarz, porzucając nadzieję na stworzenie doskonałego tekstu, musi się ograniczyć zaledwie (a może znów: aż?) do zebrania pomysłów fabularnych, spisania anegdotek.

Rację mają ci, których zdaniem zwykle nie tyle idzie o złapanie króliczka, co o jego gonienie, bowiem tym, co pociąga w prozie Roussela najbardziej, jest właśnie owa pomysłowość, nieprzewidywalność i niemożność łatwego uchwycenia i odsłonięcia ukrytych w narracji zagadek, które sprawiają, że nawet coś, co zdaje się być skądinąd znane, wydaje się zaskakująco oryginalne. Jeśli bowiem niewiele da się z całą pewnością o „Dokumentach mających służyć za kanwę” powiedzieć, to z przekonaniem rzec można jedno: z tekstami Raymonda Roussela nie sposób się nudzić...
Raymond Roussel: „Dokumenty mające służyć za kanwę”. Przeł. Andrzej Sosnowski. Biuro Literackie. Wrocław 2008.