ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (115) / 2008

Dawid Matuszek,

O SZTUCE I CIELE – NA ZIMNO

A A A
W jednym ze swoich felietonów Ludwik Stomma rozprawił się ostatecznie z postmodernzmem. Z tą intelektualną chimerą, jałową domeną niby-filozofów goniących za każdym trendem i lubujących się „w rozanielonych spojrzeniach niedomytych studentek w abnegackiej odzieży”. Do tego niechlujnego grona („niby-filozofów”, nie studentek) publicysta zaliczył między innymi Richarda Shustermana, którego „apoteoza rapu” okazała się wodą na Stommy młyn. A więc czytamy: „Shusterman jest człowiekiem wystarczająco inteligentnym, by doskonale rozumieć, że rap jest to g…, a nie muzyka, słowa raperskich piosenek to przeważnie tylko okazja do wywrzeszczenia podmiejskich lub czysto indywidualnych kompleksów. Ale to go właśnie podnieca. Liczy na to, że na fali mody będzie miał swoje pięć minut” (Polityka, nr 16, 2001). I tak jak nie czytał Stomma wiele na temat „postmodernizmu”, tak z Shustermana nie czytał chyba nic. Gdyby było inaczej, być może odwróciłby swoje rozumowanie, pisząc na przykład – „rzeczywiście, rap jest muzyką wystarczająco inteligentną, ale Shusterman poprzez swoje (pożal się Boże) analizy zrobił z tego g…”. Byłoby to nadużycie, ale nie rażące – o czym za chwilę.

Gdzie zatem leży klucz do umiarkowanej (ale trwającej zdecydowanie dłużej niż pięć minut) mody na Shustermana, jeśli nie (tylko) w jego zamiłowaniu do rapu? Odpowiedź obejmuje przynajmniej kilka elementów, z których większość jest w jakiś sposób reprezentowana w książce, a właściwie zbiorze esejów „O sztuce i życiu. Od poetyki hip-hopu do filozofii somatycznej”.

Pierwszym i zarazem najważniejszym elementem tej układanki jest – choć zabrzmi to pretensjonalnie – sam Shusterman. Ciekawy człowiek; typowy nomada tułający się po świecie, kiedyś oficer izraelskiego wywiadu, obecnie nauczyciel akademicki, praktyk metody Feldenkraisa (taka wymyślna fizjoterapia), filozof. Jeden z tych, dla których życie i filozofia to sztuki komplementarne – ona wypływa z niego, ono z niej. To autor, którego perspektywa jest skrajnie subiektywna, często sięgający po wątki biograficzne (zwróćmy uwagę, że książkę rozpoczyna wywiad, „Intymne wyznania” – choć to nazwa, jeśli nie dla hecy, to z pewnością na wyrost). Wreszcie myśliciel, który mówi o sobie „postmodernistyczny pragmatysta”… i tu kończą się żarty, a większość z Państwa już wie, że nigdy nie sięgnie po żadną z jego książek – bo albo prowokator albo dureń! Wprawdzie ani jedno, ani drugie, niemniej rewolucji nie będzie.

Zanim nawrócił się na pragmatyzm, był Shusterman entuzjastą szkoły frankfurckiej i Adorna. Jednak pod wpływem specyficznego towarzystwa i nieco hulaszczego trybu życia, zainteresował się ciałem jako takim. Ujawnia w rozmowie: „dzięki mojemu doświadczeniu z tancerzami i tancerkami przeszedłem konwersję na Deweyowski pragmatyzm, który jest bardziej eksperymentalny, aktywistyczny i ceni kreatywność oraz płynność. Ta moja konwersja była bardzo fizyczna i zmysłowa; poczułem się jakby wyzwolili mnie ze zniewalającej mnie psychosomatycznej sztywności” (s. 19). Z tej osobliwej emancypacji zrodziło się przekonanie o tym, że „ciało i umysł to jedność” i że ktoś, idąc w ślad za Foucaultem, powinien w końcu nadać filozoficzną godność zagadnieniom somy. Rzecz o niebagatelnym znaczeniu, a wobec nowoczesnego, gwałtownego zwrotu ku cielesności (operacje plastyczne, siłownia, aerobik, itd.) wprost nieunikniona. I tak powstała somatoestetyka, czyli dyscyplina, „która przywraca doświadczeniu ciała oraz jego twórczemu przekształcaniu kluczową rolę w filozofii pojmowanej jako sztuka życia” (s. 125), stanowiąca oryginalny wkład Shustermana w historię filozofii. Twórca definiuje somatoestetykę jako „krytyczne, ulepszające badanie doświadczenia i użycia ciała jako miejsca sensoryczno-estetycznej percepcji (aisthesis) oraz kreatywnego kształtowania siebie. Jest zatem również poświęcona wiedzy, dyskursom i dyscyplinom cielesnym, które organizują tego rodzaju dbałość o ciało bądź mogą ją udoskonalić” (s. 129). Shusterman postuluje skupienie uwagi na somatoestetyce doświadczenia, a więc nie na zewnętrznej aparycji, ale na „estetycznej jakości doświadczenia cielesnego”. Nie chodzi o to, by wciąż gonić za bezpośrednim zadowoleniem (filozof krytykuje, przesadny jego zdaniem, ponowoczesny hedonizm), ale żeby w pełni zrozumieć potrzeby swoje i innych. Wszystko po to, by czuć lepiej i czuć się lepiej! Pytanie jest następujące – czy nie stajemy tu przypadkiem w obliczu marketingu rodem z telezakupów? Asortyment jest obszerny, bowiem „somatoestetyka doświadczeniowa obejmuje szeroki zakres praktyk i ideologii od całkiem starożytnych aż do New Age’u: od azjatyckich praktyk hatha-jogi, tai-chi-chuan i medytacji zen do terapii zachodnich – techniki Alexandra, metody Feldenkraisa i bioenergetyki” (s. 90). Należy koniecznie czegoś spróbować, bo gra idzie o najwyższą stawkę, a mianowicie o samowiedzę, która stanowi „klucz do samodoskonalenia”, a jej celem jest „samouleczenie i samospełnienie”. Bo „jeśli naprawdę wiemy, co robimy, możemy lepiej zrobić to, czego chcemy” (s. 109). Co najmniej jedną trzecią książki zajmują tego typu wywody żywcem wzięte z koszmaru psychoanalityka – głównym bohaterem propozycji Shustermana jest wszak silne, pewne siebie Ja, toteż „modna niegdyś podejrzliwość względem świadomości” (s. 211) nie zajmuje go nic a nic.

A gdzie w tym wszystkim estetyka? Naturalnie obok ciała, blisko życiowej praxis, a na drugim końcu niezdrowego elitaryzmu; słowem – w królestwie pragmatyzmu. Tam gdzie w błogiej syntezie panuje dobro i piękno, a głównymi wartościami cenionymi w sztuce są przyjemność i życie. Tam gdzie prawdziwym dziełem sztuki jestem ja sam. Jeśli nie wierzycie, że Shusterman naprawdę formułuje takie myśli, posłuchajcie: „sztuka jest pożądana i godna pożądania, ponieważ ulepsza życie, czyniąc je sensowniejszym, przyjemniejszym i bardziej wartym życia. Sztuka potęguje doświadczenie, ponieważ angażuje najsilniejsze ludzkie dążenia” (s. 167). Oczywiście z czasem rozważania nabierają złożoności, a wiemy, że nieraz i z lichych przesłanek mogą wypływać wspaniałe wnioski… Niestety jednak, nie tym razem.

Wróćmy do rapu. Na wstępie zaznaczyć trzeba, że Shustermana obrona muzyki tej i sztuki popularnej w ogóle, próba jej „estetycznego uprawomocnienia” to nie żaden jednorazowy kaprys, a integralna część jego doktryny. Filozof zainteresował się czarnym rapem, bo ten miał „wyraźny wymiar polityczny i edukacyjny, dzięki czemu wydawał się idealnym przykładem pragmatycznej formy sztuki, która łączy w sobie to, co poznawcze, praktyczne, polityczne i estetyczne” (s. 21). I jak wiemy, czarny rap przyniósł mu sławę. Same analizy (przynajmniej te z „O sztuce i życiu”) oceniałbym jako kiepskie; to bardziej omówienia niż pogłębione interpretacje. Co więcej, w kilku miejscach Shusterman wypisuje zwyczajne głupstwa, zwłaszcza gdy zajmuje się problematyką przemocy. Wygląda to tak, jak gdyby filozof oczekiwał od gangsta rapera, by ten najpierw nawrócił się na „mentalny wegetarianizm” (zamiast atakować innych, spróbuj samokontroli, wzmocnij wolę Ja, zabij przemoc), a potem zapisał się do chórku gospel. Najważniejsze jest bowiem to, by „mury nienawiści” runęły. Innymi słowy, jeśli kiedykolwiek istniała jakaś esencja rapu, to Shusterman, przez swoje pragmatyczne zaślepienie, nigdy się do niej nie zbliżył.

„O sztuce i życiu” to książka nieudana. Człowieka mdli już przy pierwszym kontakcie – tak koszmarnie została wydana. Zawartość też nie zachwyca. Tworzące ją eseje pozbawione są teoretycznej gęstości, dlatego są w miarę lekkie, ale powierzchowne i bez polotu. Shustermanowi brakuje przenikliwości i dowcipu, którymi mógłby uwieść czytelnika. Cóż, widać taka dola filozofii spod znaku „postmodernistycznego pragmatyzmu”.
R. Shusterman: „O sztuce i życiu. Od poetyki hip-hopu do filozofii somatycznej". Wybór, oprac. i tłum. W. Małecki. Wydawnictwo Atla 2, Wrocław 2007.