ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (54) / 2006

Janusz Paliwoda, Michał Witkowski,

MÓJ PROGRAM LITERACKI NA DŁUGIE LATA

A A A
Fot. Kasia Kobel
Janusz Paliwoda: Ostatnio wszędzie jest Ciebie pełno. Zostałeś na przykład postacią roku miesięczników „Pani” i „Elle”. Można odnieść wrażenie, że jesteś najpopularniejszym pisarzem w tym kraju...

Michał Witkowski: Bardzo się cieszę, że odniosłeś takie wrażenie, ponieważ zawsze dążyłem do tego, żeby tak było. Jestem osobą, która lubi być medialna. Rozumiem te ohydne czasy, w których żyję, i wykorzystuję to cynicznie. Co mam robić? W końcu za coś na tę Kubę trzeba jeździć, nie? (śmiech).

J.P.: Dlaczego „Fototapeta” nie jest kontynuacją „Lubiewa”? Czytelnicy oczarowani Twoją poprzednią powieścią spodziewali się dalszego ciągu przygód Patrycji, Lukrecji i innych ciot. Są srodze zawiedzeni. Co Ty na to?

M.W.: Kontynuacje są z gruntu złe. Są złym pomysłem. Nie sprawdzają się w sztuce. Kontynuacje sprawdzają się jedyne w świecie takiej „komerchy” filmowej, jak „Gwiezdne wojny”, ale nikt o nich poważnie wtedy nie mówi jako o dziełach sztuki. O „Gwiezdnych wojnach IV” czy o „Psach 2”. Niestety. Można za to napisać coś innego w podobnym klimacie. Tak jak Almodovar robi różne filmy, które się jakoś tam kręcą wokół pewnych wątków. Nie są to kolejne odcinki tego samego serialu.

J.P.: Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej” zarzucił Ci, że ukazanie się „Fototapety” zawdzięczamy temu, że nie miałeś czasu na napisanie nowej książki. To prawda, że zrobiłeś porządek w szufladach i powyciągałeś stare opowiadania?

M.W.: To nie był zarzut, tylko stwierdzenie faktu. Ja sam, z własnej woli, dałem po opowiadaniach daty, inaczej nikt by mi nie udowodnił, że są „stare”. Te opowiadania powstawały przez lata i były przeznaczone do wydania jako książka. A że ta książka wyszła po „Lubiewie”, to już była sprawa marketingu. Uznaliśmy, że „Lubiewo”, jako taki mocny akcent, będzie lepsze na początek. Ostatnie teksty powstawały równocześnie z „Lubiewem”, pierwsze zaraz po „Copyright”, czyli na przestrzeni pięciu lat. Nigdy nie były przeznaczone do śmieci ani do szuflady, zawsze były przeznaczone do druku.

J.P.: W „Fototapecie” kontynuujesz wątki autobiograficzne, zapoczątkowane w „Copyright”. Znowu zabierasz czytelników do krainy dzieciństwa. Ten autobiograficzny rozdział jest już zamknięty, a może otworzysz go znowu w następnej książce?

M.W.: Każdy pisarz chętnie wraca do dzieciństwa. Pytanie: jak? Większość pisarzy wspomina dzieciństwo i podstawówkę szalenie sztampowo, stereotypowo: wagary, pierwsze papierosy, seksowna rusycystka, każdy to zna. Każdy miał jakąś tam nauczycielkę czy nauczyciela. Każdy chodził na wagary, ale to jeszcze nie jest powód, żeby pisać. Wydaje mi się, że z tego trzeba wyciągnąć coś bardziej indywidualnego i głębszego. Jeśli tak, to bardzo chętnie mogę do końca życia mieć jakieś wstawki z dzieciństwa. Kiedy się pisze powieść, to jest takie ciśnienie, takie chłonięcie tego tekstu, że właściwie całe życie pisarza, to jest pikuś, kilka stron. Tak ciągnie, że właściwie wszystko wciąga, jak odkurzacz. Obdarzyć swoim dzieciństwem bohatera, jeszcze kogoś... Wiadomo, że zawsze się coś takiego robi. Całe swoje doświadczenie się wkłada.

J.P.: W „Psim Polu” wyróżniają się dwaj bohaterowie: pan Roman i pan Kazio. Czy te postaci istniały naprawdę? Wzorowałeś się na kimś konkretnym?

M.W.: Tak. Pan Roman to był (już nie żyje) taki krytyk wrocławski. Bardzo szara eminencja i bardzo charyzmatyczna postać. Właściwie nikomu spoza Wrocławia nieznana. Bo ani nie publikował nigdzie w ogólnopolskiej prasie, ani nic. A jednak wszyscy czuli przed nim wielki respekt. I całe życie właściwie był animatorem kultury i siedział nad cudzymi wierszami i poprawiał, kłócił się godzinami o każde słowo. Był niezwykle rozkochany w tej poezji. A druga osoba jest zmyślona. Jest prototypem którejś z ciot z „Lubiewa”, na przykład jakiejś tam Patrycji, która siedzi na dyżurce i sobie różne rzeczy wyobraża. Ma swoją „fototapetę” (w tym wypadku operową) i żyje zmyśleniem.

J.P.: Jednym z najlepszych opowiadań w „Fototapecie” jest „Po sezonie”. Ma w sobie coś z horroru i tajemniczych, niesamowitych opowieści (chociażby wątek strasznego domu). Niewiele w nim dowcipnych sytuacji, raczej jest poważnie i mrocznie. Czy będziesz jeszcze pisał w tym stylu?

M.W.: Muszę przyznać, że bardzo mi się podobają różne moje style (śmiech). Wiem, czego w sobie nie lubię. Ale zarówno taki język rozchełstany i buńczuczny, jak w „Kolaboracji”, i groteska, jak i taki poważny, smutny „stasiukowaty”, styl z „Psiego Pola” czy z „Po sezonie” tak samo mi się podobają. Tak samo było w „Lubiewie”. Na początku śmieszne opisy, a później nagle poważne, wręcz brutalistyczne sceny, na przykład śmierci Dżesiki. Było to już językiem bardziej tradycyjnej narracji opisywane. Zdania były dłuższe, mniej to było skoczne, do rymu i do taktu. I właściwie jeśli obie stylistyki się nie gryzą, to można używać i tego, i tego. Ale jakieś takie nastroje „horrowate”, to bardzo chętnie. I też zabójstwo bym chciał troszkę pomęczyć w nowych książkach.

J.P.: Masz wprawę w czytaniu „Lubiewa”, które znalazło się na CD booku. Czy jest szansa, że również fragmenty najnowszej książki ukażą się na kompakcie?

M.W.: Raczej nie, ponieważ z CD bookiem są w tej chwili duże problemy. Po pierwsze dlatego, że jest bardzo trudny kolportaż. Ludzie nie są przyzwyczajeni do kupowania literatury na kompaktach. Księgarze nie wiedzą, gdzie to wystawiać. Czy w książkach, czy w muzyce. Nie ma takiej szufladki, takiej półki. W związku z tym nie ma go właściwie poza Internetem i kilkoma EMPiK-ami do kupienia. Nie sprzedaje się z tego powodu, jak łatwo się domyślić. Wątpię czy ktoś jeszcze zaryzykuje. Poza tym „Lubiewo” jest lepsze do czytania. I bardziej stawiam na „Lubiewo” na scenie. Przygotowujemy teraz z warszawskim Teatrem Rozmaitości sceniczną wersję „Lubiewa”. Na razie piszemy z Piotrem Gruszczyńskim scenariusz. Bardzo chciałbym w tym grać, żeby było śmieszniej. Takie możliwości są, ale to wszystko jest na później, bo w tej chwili musi powstać scenariusz. Jak na razie scenariusz zapowiada się bardzo ciekawie!

J.P.: Niedawno rozdano „Paszporty Polityki”. Czy kiedy usłyszałeś werdykt, powiedziałeś sobie: cholera, co się dzieje w tym kraju, w literaturze...

M.W.: No, znałem ten werdykt dużo wcześniej, dlatego wysłuchiwałem go z przylepioną na stałe obojętną miną. I wszystkie kamery, które chciały zobaczyć moje łzy, były zawiedzione, bo cały czas miałem przylepiony ten sam wyraz, z góry przygotowany. Nie prosiłem o tę nagrodę, ani nie prosiłem o tę nominację. To nie jest mój problem. Fakt, że jedna książka dostaje „Paszport”, a druga nie, nie znaczy, że jedna jest gorsza, a druga lepsza. To nie są sprawy wartościowania, lecz tego, jak „Polityka” sama chce siebie określić. To jest zawsze wybór, a wybór nas określa. Dlatego tak fajnie jest kupować. Bo ja wybieram sobie. I przez to coś mówię o sobie, takie budowanie tożsamości. No i „Polityka” woli powieść mieszczańską. Z dołożeniem „Lubiewa” do „Polityki” byłyby chyba problemy?

J.P.: Niektórzy ciągle postrzegają Cię jako skandalistę i osobę kontrowersyjną. Oszołomów i radykałów wszelkiej maści w narodzie nie brakuje. Czy spotkałeś się z nietolerancją i agresją z ich strony?

M.W.: Nie. To zadziwiające, ale chyba jednak „oszołomy w narodzie” nie czytają książek.

J.P.: Najbardziej antymieszczańskim opowiadaniem w najnowszym zbiorze jest „Kamera”. Ale jest ono strasznie krótkie. Nie korciło Cię, aby napisać coś dłuższego na ten temat?

M.W.: Takich książek powstało już bardzo dużo. Była taka książka „Amerykańskie apetyty” i film „American Beauty”. Wszystkie właściwie mówią to samo, że mieszczaństwo separuje się w tych swoich różnych domkach od całej tej sfery brudu, patologii. I to wszystko uznaje za margines, za jakieś zboczenie, negacje. Oni chcą mieć czysto, zdrowo, pracować, wydawać, grillować i do widzenia. I to jest ich życie. No i niestety jest to dla mnie za mało, ponieważ cała sfera przez nich wykluczona, wykluczona tradycyjnie przez całą kulturę amerykańską i europejską, to jest najciekawsza sprawa świata, tam jest najfajniej. W tym syfie, w tym, co jest określane przez kulturę jako Trzeci Świat, jako syf, brud, narkomani, zboczeńcy. Margines. Śmierć. Brud. Zboczenie. Choroba. Szaleństwo. Rozpad. To mój program literacki na długie lata.

J.P.: W „Fototapecie” pojawiają się nazwiska pisarzy i poetów: Krzysztofa Vargi, Nataszy Goerke, Marty Podgórnik. Dlaczego akurat te, a nie inne?

M.W.: Martę Podgórnik bardzo, bardzo cenię i lubię, jako postać i jako poetkę. To, co ona pisze, bardzo do mnie trafia. Jest taka fraza z jej wiersza: „Wyratuj mnie z powodzi tandetnych poruszeń”, ona nic innego swoją poezją nie robi, jak właśnie ratuje się z powodzi tandetnych poruszeń codzienności. Bardzo mi tutaj pasowała. Jeśli chodzi o Vargę, też lubię jego prozę, zresztą nie raz dawałem temu wyraz, jeszcze na łamach „Wyborczej”, jak pisałem z niego recenzje.

Proza Nataszy Goerke potrzebna mi była jako przykład hermetycznej literatury. Mówienie w nocy w telewizji o prozie, która jest hermetyczna i nikogo nie obchodzi. Ja także nikogo nie obchodzę, jako mówiący w tym wypadku. Mówić o książce Papieża to jeszcze... Ma się jakiś kontekst społeczny (śmiech), ale mówienie o prozie Nataszy Goerke w telewizji, w nocy, jest bardzo mało atrakcyjnym tematem. Jakakolwiek by nie była proza Nataszy Goerke. Może dla specjalistów jest to bardzo atrakcyjna rzecz i ślinią się na jej widok, jak na widok pornola, ale dla innych nie.

J.P.: Jakie pytania zadawali Ci najczęściej uczestnicy warsztatów prozatorskich w Srebrnej Górze, które prowadziłeś wspólnie ze Shutym i Kuczokiem w sierpniu ubiegłego roku?

M.W.: Mnóstwo pytań, o wszystko. Usiłowałem na wszystkie odpowiadać. Oczywiście głównie chcieli się dowiedzieć, czy z nich coś wyrośnie, ale o to akurat nie pytali wprost.

J.P.: Co dają uczestnikom takie warsztaty? Bo chyba następców Stasiuka czy Pilcha wśród nich się nie znajdzie?

M.W.: Stasiuk czy Pilch to są jednostki. Ile mamy milionów Polaków? Kilkadziesiąt. A takich pisarzy jest może pięciu w tym kraju. Myślę, że ani młody Stasiuk, ani Pilch nie poszliby na takie warsztaty. To, żeby ktoś im mówił, co i jak mają robić, chyba nie mieści się w ich głowach. Ale ja, gdy byłem mały, chodziłem na takie spotkania. Zależy, na kogo się wtedy trafi. Można trafić na wybitnego krytyka, redaktora, który będzie pracował na tekście i pomoże. Miałem takiego mistrza, już nieżyjącego. Opisałem go w „Psim Polu”, które weszło do tomu „Fototapeta”.

J.P.: Dla mnie, heteryka, „Lubiewo” jest olśnieniem z innego powodu. Odsłoniło przede mną świat, którego zupełnie nie znałem: cioty, pikiety, luje... Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Twoja książka ma ogromną wartość poznawczą?

M.W.: Pewnie, że ma wartość poznawczą.

J.P.: Dlaczego „Lubiewo” stało się tak popularne w Niemczech”?

M.W.: Bo jest „z ducha niemieckie”… Trudno mi dokładnie wyjaśnić, co to oznacza, ale coś w tym jest. Zobaczymy recenzje, gdy wyjdzie.

J.P.: W wielu wywiadach odwołujesz do Gombrowicza. Od kiedy trwa Twoje zauroczenie twórczością autora „Ferdydurke”?

M.W.: Od podstawówki.

J.P.: Co sądzisz o Marszach Równości? Homoseksualiści powinni na ulicach domagać się swoich praw?

M.W.: Tak, powinni.

J.P.: Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 24 stycznia 2006