ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (118) / 2008

Mariusz Sieniewicz,

WIELORYBY NAGROBNE

A A A
Felieton
Dubravka Ugresić swoje „Muzeum bezwarunkowej kapitulacji” rozpoczyna historią słonia morskiego, który rozsmakował się w wielu wynalazkach ludzkiej kultury. Jego żołądek przechował w niestrawionej, wdzięcznej pamięci między innymi: zapalniczkę, patyczki do lodów, dziecięcą zabawkę, okulary przeciwsłoneczne oraz inne cuda, dalekie od akwatycznej proweniencji. Dla Ugresić historia słonia morskiego, a dokładniej zawartość słoniowego brzucha, stała się idealnym początkiem jej „albumowej” opowieści.

Niezbadana jest potęga asocjacji. O morskim łakomczuchu przypomniałem sobie w Dzień Wszystkich Świętych, podczas zbiorowego (bo obowiązkowego), rytualnego (bo rodzinnego), nostalgicznego (bo wspominkowego) palenia zniczy. Cmentarze nastrajają mnie czasem dość perwersyjnie… Nie, nie chodzi o jakieś praktyki w stylu grilowania kotów i ćwiczenia na nagrobkach ciosów karate z okrzykiem „Ave Satanas!”. To raczej kwestia funeralnych konfabulacji. Wyobraziłem sobie własny pogrzeb. Podejrzewam, że każdy człowiek przynajmniej raz w życiu uśmiercił się z rozkoszą w wyobraźni, patrząc – nie wiedzieć czemu? – z góry, jak świat i najbliżsi reagują na tak ogromną i niepowetowaną stratę. Wtedy to właśnie, gdy trumna z moimi zwłokami zaczęła znikać pod grudami ziemi, zasypywanej chyżymi łopatami grabarzy, pojawiło się wspomnienie morskiego słonia z książki Ugresić.

I pomyślałem sobie: gdyby tak ekshumowano mnie za sto lub dwieście lat, gdyby jakimś cudem przez te sto lub dwieście lat przetrwał mój mózg w ramach pilotażowego projektu: „non omnis moriar”, to co by wyczytał z niego futurystyczny ultrasonograf? Jakie myśli, jakie duchowe przejawy mej egzystencji znalazłby zastygłe w zwojach mózgowych? W pierwszym rzędzie chyba kilka modlitw i „Mazurek Dąbrowskiego”, ponieważ śmierć lepiej przyjąć będąc wierzącym i patriotą. (Widziałem zbyt wiele konwersji, aby zarzekać się, że mnie to nie dotknie). Na pewno kilka ważnych dzieł literackich, garść efektownych cytatów, bon motów i retorycznych figur, które wyciągały mnie z wielu intelektualnych opresji. Niewątpliwie i przeczytany tuż przed śmiercią artykuł w „Wyborczej” o „Czterech nocach z Anną”. Do tego posegregowane fragmenty wierszy – trochę Rimbauda, trochę Baudelaire’a, z polskiej poezji: chyba coś bardziej z Herberta niż Miłosza. Kilka fraz Mickiewicza, Kochanowskiego, Brunona Schulza. Z prozy obcej: Dostojewski, Gogol, Houellebecq, Jelinek, Bernhard. Wszystko to wzbogacone obrazami niderlandzkiego malarstwa i francuskich impresjonistów. Wszystko to zanurzone w muzycznych przestrzeniach Mozarta, Bacha, Bethoveena, nawet Pendereckiego. A gdyby ekshumujący mnie lekarz miał jeszcze jakieś wątpliwości co do mojego statusu jako reprezentanta i konsumenta kultury wysokiej, z łatwością odnalazłby wiele grzecznościowych zwrotów, savoir vivre wyssany z mlekiem matki. No i na koniec – a jakże! – tytuły moich własnych książek. Ha! – na końcu zawsze zostawia się… najlepsze. Wspomniano o tym przed wiekami na pewnym ślubie w Kanie Galilejskiej.

Tu wyobraźnia trochę przygasła i usłyszałem w sobie złośliwy głos pesymisty: chociaż nad grobem mógłby pokusić się o szczerość. Czy aby nie koloryzuję swojej ogłady, kultury, inteligencji? Czy nie zanadto wchodzę w buty Jacka Dehnela? Te buty zbyt eleganckie dla mnie, zbyt duże. Bo w prześwietlanym mózgu zachowają się inne, zgoła odmienne gadżety ducha, zbyt prozaiczne i trywialne „kwiatki”.

Dobrze, niech będzie szczerość: gdzieś głębiej lekarz dogrzebie się mnóstwa przekleństw, określeń grubiańskich i karczemnych. Oprócz wierszy, w jego uszach zadźwięczy wiele idiotyzmów z internetowych forów, z zasłyszanych rozmów w autobusie, które nijak nie chciały wywietrzeć z głowy. Niezwykle ważne miejsce, analogiczne do prozy obcej, przypadnie punktom o zakupach, uregulowaniu rachunków za gaz i telefon, o przyswojeniu instrukcji obsługi pralki kupionej na raty oraz o większym reżimie w oszczędzaniu pieniędzy, które ulatniają się zaraz po wypłacie jak kamfora. Pomiędzy frazami Herberta i Baudeilare’a ukrywać się będą „Flupy…” Sajnóga i leady z „Super Expressu”, że ktoś uciekł, że ktoś zamordował, że ktoś macał kury, a celebrytą został jakiś stolarz spod Poznania. Zapewne bez cienia uśmiechu, pochylony nade mną lekarz znajdzie sprośne kawały z brodą, w tym kilka o babie, co przychodzi do lekarza. Z Mozartem, Bachem i Bethoveenem (nie wspominając Pendereckiego) też bardziej skomplikowana sprawa. Ich melodie zagłuszać będzie i Doda, i Feel i Gosia Andrzejewicz, i śpiew Szczepanika na prezydenckim wypasie z okazji Dnia Niepodległości.

Łatwo się mówi: oddzielaj ziarno od plew, trywialne trzymaj z dala od subtelnego. Upodabniam się mentalnie do morskiego słonia, połykam wszystko, jak leci, często z tych „łupów” nie mając żadnego pożytku. Połykam automatycznie, bezwiednie. Czasem dla zwykłej zasady poznawczej, czasem ze znudzenia, pozbawionego jakiejkolwiek refleksji.

Stąd też lekarz, odtwarzający ostatni ruch moich myśli, stwierdzi jednoznacznie: burdel na kółkach, stajnia Augiasza! I nawet nie chodzi tutaj o przysłowiowy szum informacyjny, którego codziennie byłem ofiarą. Myślę, że przeistaczamy się w słonie morskie sensów, że stajemy się wielorybami semantycznego nadmiaru. Przepuszczamy ten nadmiar przez siebie niczym wodę z drobinami planktonu, nie zauważając, jak wiele zaskakujących zbędnych słów, obrazów i dźwięków zostaje nam w głowie. Nierzadko też takich, o których lepiej głośno nie mówić nikomu.

Idąc dalej, tropem futurologicznej projekcji, cywilizacyjny postęp zmieni cmentarze w muzea ludzkich osobliwości. Nie związanych z anatomicznym defektem, nie dotyczących patologii ciał. Za przeszklonymi nagrobkami, zanurzone w formalinie, pływać będą wieloryby o ludzkich twarzach. A obok na specjalnych tablicach znajdzie się mało logiczny spis myśli, które odkryto w umysłach ssaków, a których nie strawił czas. Jeśli znajdzie się śmiałek, najpewniej jakiś surrealista, zbuduje spisu zwartą narrację. Stworzy bestseller. Ale to raczej kwestia dalekiej przyszłości. W mojej głowie tryumfuje „zawsze fragment” – królestwo drobin, okruchów zdarzeń, magiel kultury wysokiej z kulturą pop.