PRÓBA SAMOSCALENIA
A
A
A
spadając uprawiamy nasze ogrody
spadając wychowujemy dzieci
spadając czytamy klasyków
spadając skreślamy przymiotniki
T. Różewicz: „Spadanie…” (1968)
Gdy przejrzymy dzisiaj materiały, które ukazywały się w amerykańskich mass mediach bezpośrednio po zamachach z 11 września 2001 roku, z niemałym zdumieniem zauważymy, że częściowo zwiastują one dalszy rozwój wydarzeń. Można by tu przytoczyć na pewno wiele „perełek”, ale skupmy się na dwóch przykładach. Oto w środę 12 września w magazynie „Time” ukazuje się felieton zasłużonego dziennikarza Lance’a Morrowa pod wiele mówiącym tytułem „The Case for Rage and Retribution”. Tekst ten jest właściwie – odpowiednio językowo wysubtelnionym – moralnym przyzwoleniem na poszukiwanie przez Amerykanów „zemsty” (słowo retribution stanowi tu tylko dyplomatyczny eufemizm). Właśnie w tym apokaliptycznym momencie – zdaje się mówić Morrow – nastąpić powinien karnawał naszej narodowej jedności. „Szukanie ukojenia byłoby teraz niewłaściwe, a nawet niebezpieczne. Później będzie czas na łzy żalu (…). Wpadnijmy w furię [Let’s have rage].”
Dwa dni później na gruzach World Trade Center (zwanych od tamtej pory Ground Zero) przemawiał będzie prezydent George W. Bush. Otoczony tłumem strażaków, z megafonem w dłoni, stara się wypowiedzieć parę prostych, motywujących do działania zdań. Jest jednak słabo słyszalny. Przemowę kończy więc skierowanymi do tłumu słowami: „Ale ja Was słyszę dobrze! Słyszę Was, naród Was słyszy, a ludzie, którzy zburzyli te budynki – na pewno niedługo też o Nas usłyszą!”. Kowbojski kalambur wzbudza ogólny zachwyt oraz męskie, gardłowe skandowanie: „USA! USA!”. Scena ta przypominana dziś ma w sobie coś złowieszczego, choć na ów czas komentowana była przez dziennikarzy jako memorable. Przy okazji wydania w Polsce najnowszej powieści Dona DeLillo zatytułowanej „Spadając”, warto po raz kolejny przyjrzeć się sposobowi, w jaki tamte wydarzenia „ocala od zapomnienia” nietuzinkowy powieściopisarz.
Ktoś powierzchowny mógłby nazwać autora „Libry” Olivierem Stonem literatury. Podejmuje on (DeLillo) bowiem często bardzo nośne publicystycznie tematy, jak zabójstwo prezydenta Kennedy’ego, terroryzm („Podziemia”), czy niebezpieczeństwa, które niesie ludzkości wilczy kapitalizm („Gracze”, „Cosmopolis”). Autor „Białego szumu” nie rzucił się jednak na interesujący nas tutaj temat tak pochopnie, jak np. francuski grafoman Beidbeger. Jego „Spadając” plasowałoby się gdzieś pomiędzy ostatnimi książkami Johna Updike’a („Terrorysta”), a – jak zwykle stylistycznie wycyzelowaną – powieścią Iana McEwana pod tytułem „Sobota”. O książce autora „Pokuty” warto powiedzieć na tym miejscu więcej, gdyż stanowi precyzyjne studium psychiki obserwatora zamachu. Powieść DeLillo to z kolei próba rekonstrukcji przeżyć niedoszłej ofiary. Nie tak łatwo więc tę książkę streścić, opowiedzieć – można co najwyżej dać wyobrażenie o jej specyficznej literackiej materii. U McEwana dostajemy dynamiczną analizę własnych emocji, której dokonuje neurochirurg na widok płonącego samolotu: „Wśród przerażonych pasażerów wielu mogło się modlić (kolejny problem referencji) do swego boga. I jeśli zginą, ten sam bóg, przez którego zginęli, będzie błagany na pogrzebie o pociechę. Perowne [ów neurochirurg – przyp. K.W.] uważa to za rzecz zdumiewającą, komplikację ludzkiej natury, przekraczającą reguły moralności. Najlepiej dla samolotu byłoby, gdyby ucierpiał w wyniku zwyczajnej świeckiej, mechanicznej awarii”. Don DeLillo funduje nam natomiast w swojej powieści sytuację zawieszenia pomiędzy przeszłością a przyszłością. Symboliczny jest dla „Spadając” jeden z dialogów pomiędzy parą głównych bohaterów (małżonków Keitha i Lianne). Mężczyzna, który cudem uciekł z płonącego budynku, konstatuje po jakimś czasie: „Ten pierwszy wygląda jak katastrofa lotnicza (…). Nawet patrząc z takiego dystansu, już spoza tego, tyle dni później, stoję tutaj i myślę, że to katastrofa. (…) – Ale tylko pierwszy (…). Gdy jest ten drugi – rzekł – gdy ten drugi samolot się pojawia, wszyscy już jesteśmy trochę starsi i mądrzejsi”. Polska wersja tytułu powieści jest więc bardzo adekwatna – odwołuje się do „spadania” jako nietzscheańskiej figury losu człowieka nowoczesnego.
W tytule oryginalnym („Falling man”) znajdujemy za to aluzję do ostatniej z trzech części powieści. Owym „spadającym człowiekiem” jest artysta-performer o swojskim nazwisku Janiak, który obscenicznie skupia na sobie uwagę mieszkańców Nowego Jorku. Za pomocą specjalnych lin i uprzęży zawisa on w różnych newralgicznych punktach miasta, naśladując swoją pozycją przedśmiertne ruchy znanych z drastycznych scen nieszczęśników (vide „Fotografia z 11 września” Wisławy Szymborskiej). Kim jest? Psychopatą? Amerykańskim odpowiednikiem Zbigniewa Libery? Jeśli już musimy jego popisy jakoś interpretować, to nazwijmy go „kozłem ofiarnym” – kimś, kto całą tę „furię” pragnie wziąć na siebie. Pozostałe dwie części to „Bill Lawton” i „Ernst Hechinger”. Pierwsze z nazwisk to bełkotliwy, konspiracyjnie mruczany przez nowojorskie dzieciaki pseudonim nieuchwytnego terrorysty, a drugie zdradza prawdziwą tożsamość byłego niemieckiego lewicowego radykała. Kodą każdej z wymienionych części jest – opowiedziana w sposób bardzo wyrywkowy – historia Hammada, czyli jednego z zamachowców. Taka konstrukcja powieści sprawia, że można zacząć ją czytać od początku dokładnie po jej skończeniu. Podporządkowana jest bowiem logice apokatastazy, a więc cyklicznie następującej Zagłady, będącej zawsze nowym początkiem. Gdy Hammad rozbija się wraz z Boeingiem o pierwszą z zaatakowanych wież, poznajemy Keitha Neudeckera i jego roztrzaskany w drobne kawałki świat, który będzie się od niego domagał ponownego scalenia.
Rzeczywistość ta składa się przede wszystkim z żony i syna. Lianne, która jest najpełniej odmalowaną w powieści postacią, prowadzi terapię grupową dla osób chorych na Alzheimera. Poczucie stabilizacji daje jej pacjentom – jakżeby inaczej! – regularne spisywanie swoich przeżyć. Żona Keitha charakteryzowana jest jednakowoż najlepiej poprzez swoje rozmowy z matką-intelektualistką. Odbywają się one w klimacie libertyńsko-lewicowym, a w ich cieniu przemyka Ernst Hechinger, czyli podstarzały kochanek matki. Synek Justin jest oczywiście jednym z tych przestraszonych postacią Billa Lawtona dzieci. Poznajemy kolejne szczegóły z biografii bohaterów: zamiłowanie do hazardu Keitha oraz męczącą Lianne pamięć o samobójczej śmierci ojca. Nic w nowej powieści DeLillo nie zmierza do pokrzepiającego happy endu, nic nie zostanie wyjaśnione. Bohaterów nawiedzają niejasne metafizyczne przeczucia: „Bóg to głos, który mówi: »Mnie tu nie ma«. Sprzeczała się ze sobą, lecz to nie była sprzeczka, tylko szum, który powoduje mózg”. Do wszystkiego tego została przez autora dobrana literacka forma, rzekłbym, odpowiednia. Powieść rozpoczyna się bowiem krótką próbą narracji strumienia świadomości. Następnie wątki, sytuacje i myśli zostaną na przestrzeni prawie dwustu stron powoli rozsupłane, co nie zmienia faktu, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mieszać się tu będą do końca. DeLillo napisał zatem książkę w przedziwny sposób niepokojącą, raczej minimalistyczną niż epicką. „Spadając” nie jest może arcydziełem, ale na półce z napisem „11 września” umieścić tę powieść należy na jednym z pierwszych miejsc. Po latach będzie stanowiła dokument „szoku” pierwszych lat XXI wieku i trudności z jego przezwyciężeniem.
Dwa dni później na gruzach World Trade Center (zwanych od tamtej pory Ground Zero) przemawiał będzie prezydent George W. Bush. Otoczony tłumem strażaków, z megafonem w dłoni, stara się wypowiedzieć parę prostych, motywujących do działania zdań. Jest jednak słabo słyszalny. Przemowę kończy więc skierowanymi do tłumu słowami: „Ale ja Was słyszę dobrze! Słyszę Was, naród Was słyszy, a ludzie, którzy zburzyli te budynki – na pewno niedługo też o Nas usłyszą!”. Kowbojski kalambur wzbudza ogólny zachwyt oraz męskie, gardłowe skandowanie: „USA! USA!”. Scena ta przypominana dziś ma w sobie coś złowieszczego, choć na ów czas komentowana była przez dziennikarzy jako memorable. Przy okazji wydania w Polsce najnowszej powieści Dona DeLillo zatytułowanej „Spadając”, warto po raz kolejny przyjrzeć się sposobowi, w jaki tamte wydarzenia „ocala od zapomnienia” nietuzinkowy powieściopisarz.
Ktoś powierzchowny mógłby nazwać autora „Libry” Olivierem Stonem literatury. Podejmuje on (DeLillo) bowiem często bardzo nośne publicystycznie tematy, jak zabójstwo prezydenta Kennedy’ego, terroryzm („Podziemia”), czy niebezpieczeństwa, które niesie ludzkości wilczy kapitalizm („Gracze”, „Cosmopolis”). Autor „Białego szumu” nie rzucił się jednak na interesujący nas tutaj temat tak pochopnie, jak np. francuski grafoman Beidbeger. Jego „Spadając” plasowałoby się gdzieś pomiędzy ostatnimi książkami Johna Updike’a („Terrorysta”), a – jak zwykle stylistycznie wycyzelowaną – powieścią Iana McEwana pod tytułem „Sobota”. O książce autora „Pokuty” warto powiedzieć na tym miejscu więcej, gdyż stanowi precyzyjne studium psychiki obserwatora zamachu. Powieść DeLillo to z kolei próba rekonstrukcji przeżyć niedoszłej ofiary. Nie tak łatwo więc tę książkę streścić, opowiedzieć – można co najwyżej dać wyobrażenie o jej specyficznej literackiej materii. U McEwana dostajemy dynamiczną analizę własnych emocji, której dokonuje neurochirurg na widok płonącego samolotu: „Wśród przerażonych pasażerów wielu mogło się modlić (kolejny problem referencji) do swego boga. I jeśli zginą, ten sam bóg, przez którego zginęli, będzie błagany na pogrzebie o pociechę. Perowne [ów neurochirurg – przyp. K.W.] uważa to za rzecz zdumiewającą, komplikację ludzkiej natury, przekraczającą reguły moralności. Najlepiej dla samolotu byłoby, gdyby ucierpiał w wyniku zwyczajnej świeckiej, mechanicznej awarii”. Don DeLillo funduje nam natomiast w swojej powieści sytuację zawieszenia pomiędzy przeszłością a przyszłością. Symboliczny jest dla „Spadając” jeden z dialogów pomiędzy parą głównych bohaterów (małżonków Keitha i Lianne). Mężczyzna, który cudem uciekł z płonącego budynku, konstatuje po jakimś czasie: „Ten pierwszy wygląda jak katastrofa lotnicza (…). Nawet patrząc z takiego dystansu, już spoza tego, tyle dni później, stoję tutaj i myślę, że to katastrofa. (…) – Ale tylko pierwszy (…). Gdy jest ten drugi – rzekł – gdy ten drugi samolot się pojawia, wszyscy już jesteśmy trochę starsi i mądrzejsi”. Polska wersja tytułu powieści jest więc bardzo adekwatna – odwołuje się do „spadania” jako nietzscheańskiej figury losu człowieka nowoczesnego.
W tytule oryginalnym („Falling man”) znajdujemy za to aluzję do ostatniej z trzech części powieści. Owym „spadającym człowiekiem” jest artysta-performer o swojskim nazwisku Janiak, który obscenicznie skupia na sobie uwagę mieszkańców Nowego Jorku. Za pomocą specjalnych lin i uprzęży zawisa on w różnych newralgicznych punktach miasta, naśladując swoją pozycją przedśmiertne ruchy znanych z drastycznych scen nieszczęśników (vide „Fotografia z 11 września” Wisławy Szymborskiej). Kim jest? Psychopatą? Amerykańskim odpowiednikiem Zbigniewa Libery? Jeśli już musimy jego popisy jakoś interpretować, to nazwijmy go „kozłem ofiarnym” – kimś, kto całą tę „furię” pragnie wziąć na siebie. Pozostałe dwie części to „Bill Lawton” i „Ernst Hechinger”. Pierwsze z nazwisk to bełkotliwy, konspiracyjnie mruczany przez nowojorskie dzieciaki pseudonim nieuchwytnego terrorysty, a drugie zdradza prawdziwą tożsamość byłego niemieckiego lewicowego radykała. Kodą każdej z wymienionych części jest – opowiedziana w sposób bardzo wyrywkowy – historia Hammada, czyli jednego z zamachowców. Taka konstrukcja powieści sprawia, że można zacząć ją czytać od początku dokładnie po jej skończeniu. Podporządkowana jest bowiem logice apokatastazy, a więc cyklicznie następującej Zagłady, będącej zawsze nowym początkiem. Gdy Hammad rozbija się wraz z Boeingiem o pierwszą z zaatakowanych wież, poznajemy Keitha Neudeckera i jego roztrzaskany w drobne kawałki świat, który będzie się od niego domagał ponownego scalenia.
Rzeczywistość ta składa się przede wszystkim z żony i syna. Lianne, która jest najpełniej odmalowaną w powieści postacią, prowadzi terapię grupową dla osób chorych na Alzheimera. Poczucie stabilizacji daje jej pacjentom – jakżeby inaczej! – regularne spisywanie swoich przeżyć. Żona Keitha charakteryzowana jest jednakowoż najlepiej poprzez swoje rozmowy z matką-intelektualistką. Odbywają się one w klimacie libertyńsko-lewicowym, a w ich cieniu przemyka Ernst Hechinger, czyli podstarzały kochanek matki. Synek Justin jest oczywiście jednym z tych przestraszonych postacią Billa Lawtona dzieci. Poznajemy kolejne szczegóły z biografii bohaterów: zamiłowanie do hazardu Keitha oraz męczącą Lianne pamięć o samobójczej śmierci ojca. Nic w nowej powieści DeLillo nie zmierza do pokrzepiającego happy endu, nic nie zostanie wyjaśnione. Bohaterów nawiedzają niejasne metafizyczne przeczucia: „Bóg to głos, który mówi: »Mnie tu nie ma«. Sprzeczała się ze sobą, lecz to nie była sprzeczka, tylko szum, który powoduje mózg”. Do wszystkiego tego została przez autora dobrana literacka forma, rzekłbym, odpowiednia. Powieść rozpoczyna się bowiem krótką próbą narracji strumienia świadomości. Następnie wątki, sytuacje i myśli zostaną na przestrzeni prawie dwustu stron powoli rozsupłane, co nie zmienia faktu, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mieszać się tu będą do końca. DeLillo napisał zatem książkę w przedziwny sposób niepokojącą, raczej minimalistyczną niż epicką. „Spadając” nie jest może arcydziełem, ale na półce z napisem „11 września” umieścić tę powieść należy na jednym z pierwszych miejsc. Po latach będzie stanowiła dokument „szoku” pierwszych lat XXI wieku i trudności z jego przezwyciężeniem.
Don DeLillo: „Spadając”. Przeł. Robert Sudół. Noir Sur Blanc. Warszawa 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |