ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (119) / 2008

Maciej Woźniak,

ANOREKTYCZNA LEKKOŚĆ MITU

A A A
„Hollywood, Mon Amour”, The Perfect Kiss 2008.
„Mimozami jesień się zaczyna, złotawa, krucha i miła” powiada Tuwim, a przeróbki hollywoodzkich standardów wydane tej jesieni wydają się właśnie takie: nieco mimozowate w swej delikatności, ale przecież złotawe i miłe. Projekt zainicjowali artyści związani z grupą Nouvelle Vague, która zdobyła popularność zmajstrowanymi według podobnej recepty wersjami klasyków punka i nowej fali. Zamiast agresywnego tuningu – coś wręcz przeciwnego: łagodna jak rozbieranie do snu dekonstrukcja przebojów aż po akustyczny szkielet. Anorektyczne piosenki o dziecięcych twarzach zastępują na czerwonym dywanie swoje biuściaste pierwowzory.

Warto zwrócić uwagę na zbieżność dat: przy punkowych i nowofalowych hitach odświeżonych przez Nouvelle Vague dorastało to samo pokolenie, które wychowało się na filmach z pierwszej połowy lat 80. Kto usłyszał w dzieciństwie o samobójstwie Iana Curtisa z Joy Division, ten dwa lata później oglądał, jak Sylvester Stallone boksuje w „Rockym”, kto miał w gimnazjum plakat The Clash, ten widział także starzejącego się Rogera Moore’a w jego ostatnich Bondach, kto tańczył przy wczesnych przebojach Depeche Mode, ten był świadkiem, jak Tom Cruise poderwał Kelly McGillis w „Top Gun”. Na „Hollywood, Mon Amour” śpiewają m.in. Nadeah Miranda z Nouvelle Vague, wokalistka Morcheeby – Skye Edwards, wschodząca gwiazdka z Izraela – Yael Naim, brazylijska wokalistka Cibelle, a także popularna aktorka Juliette Lewis. Oczywiście, wszystkie urodzone w latach 70.

Co się stanie, kiedy z robionych pod Hollywood kawałków Giorgio Morodera, Burta Bacharacha, Johna Barry’ego czy Ennio Morricone zmyjemy grubaśne makijaże i odpompujemy nadmiar botoksu? Ano wyłonią się spod nich całkiem zgrabne melodie, których zmysłowość pogłębiają eteryczne dziewczęce wokale. Rytmicznie większość aranżacji skłania się ku reggae i new bossa-novie (to jak zmiana wysokich obcasów na trampki), zaś pośród instrumentów dominują miękkobrzmiące akustyczne (najbardziej cieszą ucho wibrafon, akordeon i banjo). Faworytem okazał się Moroder, bo na płytę trafiło aż pięć jego kompozycji, a otwierająca zestaw (napisana wspólnie z Debbie Harry) „Call Me” to jeden z najjaśniejszych punktów albumu. Muzycy nie zawahali się przed sięgnięciem po utwory napisane przez Prince’a („When Doves Cry”), Davida Bowiego („Cat People”) czy Bowiego na spółkę z Patem Methenym („This Is Not America”), choć ten ostatni numer – pobrzmiewający triphopowo i opatrzony surowym, trochę histerycznym wokalem Juliette Lewis – może budzić nieufność. Całkiem nieźle zrobiło spuszczenie powietrza z tematów do dwóch Bondów, czyli z „For Your Eyes Only” i „A View To A Kill” (choć ten drugi i w oryginale Duran Duran nadal brzmi rasowo i z nerwem).

Bodaj najśmielej potraktowana została piosenka „Forbidden Colours”, napisana przez Davida Sylviana z Ryuchim Sakamoto (a wykorzystana z filmie „Wesołych Świąt, pułkowniku Lawrence”), która z nastrojowej ballady raptem przyspiesza w sambę. Później utwór trafił na wyrafinowany, dekadencki album Sylviana „Secrets Of Beehive” i można było mieć obawy, czy młodzież nie zrobi mu krzywdy. Tymczasem nie dość, że nowa wersja nie zatraca siły wyrazu oryginału, to okazuje się (głównie przez kontrast między rytmem i melodią) najbardziej przejmującym kawałkiem na płycie. Nawet jeśli Kim Basinger i Mickey Rourke już nie patrzą z okładki tak zadziornie, jak patrzyli z tego samego zdjęcia 20 lat temu.