ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (119) / 2008

Piotr Bogalecki,

LEKKO-MYŚLNIK I ZERO-KROPKA

A A A
Książkę „Między anegdotą a doświadczeniem” otwiera motto z Gombrowicza: „Wodziński jest stanowczo przereklamowany”. Powie ktoś, że to ci dopiero reklama, ale równie dobrze sądzić można, że przywołanie autora „Kosmosu” nie ogranicza się do efektownego ornamentu. W „Dzienniku” natrafić możemy na lapidarny zapis, w którym Witold kupuje sobie buty, po czym wraca i – nie wiedzieć czemu – wymienia je na dokładnie takie same. Wodziński opowiada podobną historię: o sobie samym z okresu pierwszego zagranicznego stypendium, kiedy to nie znał dobrze niemieckiego – poza tym heideggerowskim – i zdarzało mu się z tego powodu wychodzić ze sklepu z czymś, czego zupełnie nie potrzebował (jak autoironicznie wspomina, koledzy pytali go wówczas po powrocie: „Co, mydła nie ma w Sein und Zeit?”). W pisarstwie Gombrowicza i Wodzińskiego chodzi o to samo: o trudny związek rzeczywistości i języka, którym otacza się ona tak szczelnie, że bez zalecania się do słowa – i wiązania się z nim – nie sposób dotknąć jej samej. Zaiste frapująca to para! Nic dziwnego więc, że „Między anegdotą a doświadczeniem” opowiada przede wszystkim o niebezpiecznym związku tytułowych pojęć, czyli problemie wartym długoletniego, nieśpiesznego namysłu. Nic dziwnego też, że to do tej kwestii najczęściej powraca Wodziński – nie spekulatywnie jednak, ale zawsze, niczym w dzienniku, na drodze wytyczonej przez własne przeżycia. Na drodze anegdoty.

Skoro to anegdoty wyznaczać mają drogę myśli, tylko cieszyć się, że Wodziński zna ich aż tyle! Zawsze wyrastają one z jego bogatych życiowych doświadczeń: czy to z licznych spotkań z Tischnerem, czy to z filozoficznych konferencji pod żaglami, czy w końcu – z nieustannych podróży. Mamy więc Wodzińskiego prowadzącego wykład dla bułgarskich gimnazjalistów, Wodzińskiego na Wyspie Pustelnika oraz Wodzińskiego utyskującego (incognito, rzecz jasna) na zawiły styl swych własnych książek w rozmowie z nieznaną mu „młodą damą” czytającą właśnie jedną z nich w pociągu. Czasem bywa jednak nieco mniej zabawnie, gdyż rzucane tu i ówdzie ziarna anegdoty dość niespodziewanie wydają plony z rodzaju polemos, które niczym rosiczki przebiegle unieruchamiają wszelkie ofiary bezmyślności. Choć autor „Świętego Idioty” nie oszczędza nawet Kołakowskiego (mając mu za złe upraszczający stosunek do filozofii Nietzschego), najmocniej szydzi z marksizujących przedstawicieli polskiego środowiska filozoficznego, dość zdecydowanie domagając się przy tym ich „merytorycznego rozliczenia” i usunięcia z bibliotek ich książek. Oczywiście, od razu wskazuje na zmienników, hojnie dzieli się z czytelnikiem swoimi lekturowymi fascynacjami, pokornie przyznaje się do zaciągniętych myślowych długów. Każdemu z ważniejszych dłużników – dla których akurat nigdy nie zabraknie miejsca pod dachem jakiejkolwiek alma mater – poświęcone zostanie zresztą należne im miejsce: jest więc i Nietszsche, i Heidegger, i Szestow, i oczywiście Platon z Sokratesem – do pary.

A wszystko to opowiedziane jest, rzecz jasna, językiem żywym i mięsistym, który jak ognia strzeże się banału i pustosłowia. Mimo owej treściowej „mięsistości” wahałbym się jednak określić książkę Wodzińskiego mianem pełno-słownej. To właśnie dzięki temu, że słowa jest tu niepełno, że znajduje się miejsce dla pustki niewiedzy i poszukiwań domysłu – lektura może uwolnić się od anegdoty (zasłyszanej, a więc jednak cudzej), by przeistoczyć się w doświadczenie (z definicji własne, osobiste). Chociaż autor – jak wiadomo, stylista pierwszorzędny – co chwila pokazuje nam język, robi to jednak dziwnie… gościnnie, zapraszając zawsze do współmyślenia. Nie-pełno-słowność mowy Wodzińskiego nie ma więc absolutnie nic wspólnego z niepełnowartościowością czy niepełnosprawnością (spróbowałby ktoś wysyłać Wodzińskiego do logopedy!), ale już całkiem po drodze jej do niepełnoletniości. Dialogicznemu otwarciu nie towarzyszy tu bowiem tak charakterystyczna dla współczesnej humanistyki – letniość. Jeżeli mowa Wodzińskiego miałaby być „letnia”, to tylko z powodu ostrego światła myśli, nad którymi letnie słońce unosi się nieustannie i ani myśli zachodzić. Wiecznie młode i niepełnoletnie sprzyja myśli niesfornej, o smaku pierwszego piwa, papierosa, pocałunku. Myśli, którą sam filozof nazywa w pewnym momencie (mówiąc o transgresyjności refleksji Tischnera) – „lekko-myślną” (dodając na wszelki wypadek: „koniecznie z myślnikiem w środku”), a która ze względu na swą otwartość i niedokończoność mogłaby równie dobrze nazywać się „zero-kropką”. Jeśliby wszyscy filozofowie myśleli w taki, po gombrowiczowsku młody, sposób, rozmowy takie jak w Ubliku – wolne od przeklętego „ducha ciężkości” i przymusu stawiania kropki nad i – mogłyby zdarzać się wszędzie.

Wypadło nam jednak chwycić się za słowo, do czego namawia zresztą sam filozof, przestrzegając przed momentami, w których język zbyt łatwo bierze nas w posiadanie – i gada za nas. Otóż, chwilami może wydawać się, że rozmowy Wodzińskiego toczą się w taki właśnie, nieco zbyt potoczysty sposób. I jeśli już, to właśnie tu wysunąć można jedyne zastrzeżenie do „Między anegdotą a doświadczeniem” (czy jednak aby na pewno? Wszak Wodziński przyznaje w pewnym momencie, że mówi żargonem „w pełni rozmyślnie”…) – w owych momentach tytułowa para wiąże się ze sobą jakby zbyt łatwo i bezproblemowo, niczym (aż strach powiedzieć) w uwieńczonej happy endem komedii romantycznej. Tak jakby jej główni bohaterowie – Lekko-myślnik i Zero-kropka – zapomnieli, że występują w dramacie – i to „życiowym”. Kiedy więc nad Ublikiem zachodzi słońce, a Wodziński kończy ostatnią anegdotę, dopala ostatniego papierosa, po czym wraz z uszczęśliwionymi uczniami (czytelnikami) rozchodzi się w pokoju – coś powinno zacząć nas niepokoić. Po co bowiem – temu urodzonemu żeglarzowi, którego myśl ani myśli spocząć choć na chwilę – pokój? Do… nicz… Nietzschego?

Chwilę wcześniej jeden z rozmówców dał się sprowokować opinii filozofa o Tischnerze („pozwalał wodzić się i uwodzić samemu językowi, a język odpłacał mu pięknym za nadobne”) i podejmując grę z nazwiskiem swego interlokutora, nazwał go (nawiązując do Sokratesa) U-Wodzińskim. Niby pięknie i podobnie – a jednak trop z-mylił i dał się z-wieść: Z-Wodzińskiemu. Wodząc nas za nos, filozof co rusz zwodzi nas z drogi, co do której właściwości jeszcze przed chwilą mieliśmy pewność. Jeśli uwodzi się po to, by wprowadzać na (właściwą) drogę, to zwodzi się zawsze z – drogi na manowce, a to przecież tam, poza utartymi szlakami uczęszczanych dyskursów zaczyna się myślenie. Czyż na tak rozumianym z-wodzeniu nie opiera się filozofa, o której autor mówi chętnie i po nietzscheańsku właśnie jako o filo-logii, przyjaźni z językiem? Wszak zdać się na język, dać się mu zwieść i prze-języczyć, a przy tym przyczynić się do zwiedzenia (sic!) innych – to wcale niemało. Pedagogikę taką zalecał wszak Zaratustra, żegnający swoich uczniów słowami: „Idźcie precz ode mnie i brońcie się przeciw Zaratustrze! Lub lepiej jeszcze: wstydźcie się go! […] Jeszcze samych siebie nie szukaliście: a oto juże mnie znaleźliście”.

Jeżeli prawdą jest, że „źle się wywdzięcza mistrzowi ten, kto zawsze tylko jego uczniem zostaje” – powinienem po raz wtóry ugryźć się w język i zakończyć to cokolwiek imitatorskie omówienie inaczej niż planowałem. Jeżeli chcecie sięgnąć po książkę U-Wodzińskiego – niech was ręka boska broni! Stanowczo przereklamowany, lepiej rozejrzeć się za czymś innym. Mnie na przykład wpadła ostatnio w ręce rzecz niejakiego Z-Wodzińskiego… Znacie?
Cezary Wodziński: „Między anegdotą a doświadczeniem. Rozmowy w Ubliku z udziałem Piotra Augustyniaka, Justyny Góreckiej, Kuby Mikurdy i Marcina Rychtera”. Wydawnictwo słowo/ obraz terytoria. Gdańsk 2007