
CICHE ŚWIATŁO, WIELKA CISZA
A
A
A
Dziwnym zrządzeniem losu dwaj twórcy odpowiadający za współczesny filmowy wizerunek Meksyku – Robert Rodriguez i Carlos Reygadas – reprezentują skrajnie odmienne zapatrywania na naturę i rolę filmu. Pierwszy z twórców, powszechnie znany autor dzieł takich jak „El Mariachi” (1992), „Desperado” (1995) czy „Pewnego razu w Meksyku” (2003), wpisuje się w nurt postmodernistycznego, epatującego przemocą, wzbogaconego o elementy gry z cytatami i konwencjami kina w duchu Quentina Tarantino (z którym zresztą Rodriguez współpracował na planach „Czterech pokoi”, „Sin City” i dylogii „Grindhouse”). W dziełach dwujęzycznego Teksańczyka Meksyk jest krainą wielkich namiętności i jeszcze większych zbrodni, fascynująco pięknych kobiet i samotnych mścicieli noszących broń w futerałach na gitarę, krainą, w której żyje się intensywnie, ale zwykle krótko.
Trudno chyba znaleźć dla tego typu produkcji obrazy bardziej kontrastowe niż kontemplacyjne filmy tylko o trzy lata młodszego od Rodrigueza Carlosa Reygadasa, z pewnością nie tak sławnego, realizującego filmy w znacznie wolniejszym tempie, ale uznanego w światku artystycznym Meksykanina. Odwołując się do tradycji klasyfikowania reżyserów ze względu na to, czy wierzą w rzeczywistość czy w obraz, można byłoby stwierdzić, że Reygadas należy po trosze do obu kategorii – jest zdecydowanie twórcą wierzącym w moc obrazu (i tu tkwią zapewne źródła wysmakowanej strony wizualnej jego dzieł), lecz obraz ten nie jest celem sam dla siebie – stanowi raczej narzędzie docierania do prawdy o rzeczywistości, a zwłaszcza o miejscu, jakie zajmuje w niej człowiek. Rzeczywistości, warto dodać, nie tylko tej widzialnej i materialnej – także rzeczywistości duchowej. Dlatego też wyłaniający się z filmów twórcy wizerunek Meksyku jest odmienny od prezentowanego przez Rodrigueza. Meksyk Raygadasa to nie tylko kraina ludzi szarych, mało atrakcyjnych i – co tu dużo mówić – zwykle nudnych. To także kraina pięknych scenerii, umiejętnie fotografowanych pustkowi, wschodów i zachodów słońca, pól pokrytych nieskazitelnie białym śniegiem. To Meksyk, w którym jest miejsce na kontemplację i podziwianie wspaniałości istnienia. A także, od czasu do czasu, niezwykłości śmierci.
„Ciche światło” (2007), które pojawiło się w programie tegorocznej edycji Camerimage, jest dowodem konsekwencji artystycznej Reygadasa. I nie chodzi tutaj tylko o specyficzną poetykę jego dzieł, na którą składają się piękne zdjęcia, długie, kontemplacyjne ujęcia i wolny (niekiedy wręcz irytująco wolny) rozwój fabuły. Przed pięcioma laty polscy widzowie mogli oglądać na ekranach kin jedno z wcześniejszych dzieł twórcy. „Japón” – opowieść o malarzu w średnim wieku udającym się na prowincję w celu znalezienia dogodnego miejsca do popełnienia samobójstwa – zdaje się z „Cichym światłem”, pomimo odmiennej tematyki i profilu psychologicznego bohaterów, łączyć bardzo wiele. W obu tych dziełach mamy do czynienia z sytuacją graniczną, z jakimś „być albo nie być”. W wypadku bohatera „Japón” szekspirowska fraza może być rozumiana dosłownie – wszak Fernando (Fernando Benitez) całkiem poważnie myśli o śmierci. Johan (Cornelio Wall) w „Cichym świetle” jest w innej sytuacji. Jego „być albo nie być” odnosi się zarówno do sfery czysto egzystencjalnej (być albo nie być wiernym mężem i ojcem) jak i (przede wszystkim?) do sfery religijnej (być albo nie być posłusznym boskim prawom).
Johan jest mennonitą. Mieszka wraz z żoną Esther (Miriam Toews) i gromadką dzieci w prowincjonalnej wiosce na północy Meksyku. Stara się być człowiekiem uczciwym w rozumieniu charakterystycznym dla wyznawanej przez siebie wiary – ciężko pracuje, pamięta o codziennej modlitwie, dba o dobro dzieci, żyje skromnie. Harmonię jego istnienia burzy niespodziewana miłość do Marianne (Maria Pankratz) – miłość na tyle wielka, że pomimo surowych nakazów moralnych, para bohaterów nie jest w stanie się jej oprzeć. Sytuacja, w jakiej znajduje się Johan, jest niezwykle skomplikowana: wie, że zranił kochającą go i cierpliwą żonę i że prędzej czy później będzie musiał wybrać. Jeśli zdecyduje się na pozostanie z Esther, będzie musiał żyć bez miłości; jeśli wybierze Marianne – w imię miłości sprzeniewierzy się boskiemu prawu.
Z krótkiego przytoczenia wątku stanowiącego oś fabularną filmu można byłoby wywnioskować, że „Ciche światło” jest melodramatem, love story rozgrywającą się w pięknych sceneriach meksykańskiej północy. Nie jest to jednak opowieść miłosna sensu stricto. Reygadas nie pokazuje nam jej zawiązania, a i jej finał nie wydaje się ostatecznym postawieniem „kropki nad i”. Uczucie łączące Johana i Marianne interesuje reżysera przede wszystkim w odniesieniu do pewnych uniwersalnych kategorii. Dla pary kochanków są to oczywiście kategorie religijne. Dla samego reżysera zaś – kategorie bliskie pytaniom esencjonalnym, dotyczącym sensu życia, źródeł i natury miłości, poczucia obowiązku, poszukiwaniu prawdy.
W jednej ze scen Johan wyznaje swojemu ojcu-pastorowi, że nie jest pewien, czy jego uczucie do Marianne jest sprawką szatana czy Boga. Gdyby wiedział, być może łatwiej byłoby mu wybrać. Miłość, która zrodziła się w nim, gdy osiągnął średni wiek, wydaje się zbyt piękna i dobra, by stać się narzędziem potępienia. Mimo to w oczach mennonitów jest miłością występną. I tu właśnie tkwi źródło osobistego dramatu Johana: do czasu spotkania Marianne wszystko było proste – dobro i zło były rozgraniczone niczym dzień i noc; teraz jednak nic nie jest jednoznaczne, nic nie jest pewne.
Być może w celu podkreślenia tej niejednoznaczności utrudniającej bohaterowi dokonanie wyboru, reżyser ujmuje fabułę filmu w swego typu klamrę: „Ciche światło” rozpoczyna bardzo długie, nakręcone techniką zdjęć poklatkowych ujęcie wschodu słońca, kończy zaś zrealizowana na podobnych zasadach sekwencja zachodu słońca. Dwa momenty przełamywania się dnia i nocy zdają się przypominać, że oprócz pory ciemności i pory światła mamy na co dzień do czynienia z porami „pośrednimi” – świt i zmierzch nie znajdują się jednoznacznie ani po stronie światła, ani po stronie ciemności, są chwilami przenikania się dwóch porządków, zacierania granic – symbolizować mogą zatem sytuację, w jakiej znalazł się Johan. Jego późna miłość do Marianne zrodziła się niejako w porządku zmierzchu lub świtu, jest z pewnością piękna, ale nie sposób stwierdzić, czy przynależy jednoznacznie do sfery światła (dobra) czy ciemności (zła).
Otwierające i zamykające film ujęcia zdają się symbolizować jednak coś jeszcze. Z pewnością wpisują się one w obecną w dziele sferę odwołań religijnych. Kiedy w pierwszej sekwencji Reygadas ukazuje rozgwieżdżone niebo, które stopniowo rozjaśnia się po wschodniej stronie, zdaje się nawiązywać do biblijnego obrazu stworzenia świata, a zwłaszcza tego momentu, w którym Bóg oddziela światło od ciemności. W (bardzo długą) chwilę potem reżyser portretuje rodzinę Johana zasiadającą przy stole w chwili porannej modlitwy przed rozpoczęciem śniadania. Pierwszym słowem, jakie pada z ekranu (a pada ich tu stosunkowo niewiele jak na trwający dwie i pół godziny film), jest „Amen” – biblijne „Niech się tak stanie” (w domyśle: tak, jak chce tego Bóg).
Otwierająca film scena oddzielenia ciemności od światła stanowi równocześnie sygnał dominanty estetycznej najnowszego dzieła Reygadasa. Zgodnie bowiem z obietnicą zawartą w tytule, jednym z bohaterów filmu jest „ciche światło” – to, które w sposób bezgłośny i niemal metafizyczny odmienia wizerunek świata. Często dzieje się to w obrębie jednego ujęcia – zmieniając ogniskową i eksperymentując z możliwościami kamery, a także wykorzystując naturalne zmiany oświetlenia (chmury przesłaniające słońce itd.), Reygadas i operator Alexis Zabe osiągają kilkakrotnie ciekawy efekt: wydaje się, że światło i ciemność toczą tutaj nieustanną bezgłośną walkę w obrębie ujęcia. Światło (lub jego brak) zmienia wszystko: to, jakie elementy świata i na ile wyraźnie są widoczne, a także to, jaki jest ogólny nastrój obrazu.
Tradycyjnie uznaje się, że w kinie dźwiękowym nastrój poszczególnych ujęć współtworzy muzyka. Reygadas rezygnuje z niej całkowicie, jej rolę przejmuje w jego dziele zmieniające się światło, to, które w subtelny sposób kreuje i unicestwia znaczenia. Widoczne jest to na przykład w scenie, w której reżyser ukazuje nagły blask łez Johana jadącego ciemną nocą samochodem; nieco później kamera obserwuje wiotki, pogrążający się w mroku polny kwiat. To, co najbardziej istotne, rozgrywa się tutaj w ciszy przerywanej od czasu do czasu dźwiękiem szumiących traw albo śpiewających ptaków. I jest to na swój sposób „wielka cisza” – trochę taka jak ta, o której opowiadał Philip Gröning w swoim doskonałym dokumencie o Wielkiej Kartuzji. Cisza, która staje się imieniem Boga, przez którą przebija transcendencja.
Dostrzeżenie tych subtelności wymaga oczywiście spojrzenia kontemplacyjnego. Dlatego Reygadas nie spieszy się z rozwojem fabuły. Nie próbuje też oczarowywać czy uwodzić widza. Zdjęcia w „Cichym świetle” są oczywiście piękne i dopracowane, ale również wymagające i męczące. Średnia długość trwania ujęcia znacznie wykracza poza standardy współczesnego kina, tak chętnie posiłkującego się estetyką teledyskową i agresywnym, ciętym montażem. Podobnie jak w „Japón”, główne role w swym najnowszym dziele powierzył Reygadas tzw. naturszczykom, co także nie ułatwia widzowi identyfikacji z problemami bohaterów. Innymi słowy, „Ciche światło” jest filmem przeznaczonym dla widzów cierpliwych i skłonnych do kontemplacji, mówiąc wprost – dla osób, które potrafią odnaleźć głębię w całkowicie pozbawionych akcji, długich ujęciach. Ba! Żeby te ujęcia były długie! W filmie Reygadasa ciągną się one niemiłosiernie. Dlatego pomimo ich estetycznych walorów, ich oglądaniu nie towarzyszy szczególna przyjemność. Większości widzów – jestem skłonna w to uwierzyć – może za to towarzyszyć senność. I piszę to z całym szacunkiem dla zamysłu reżysera i jego odważnych prób wypracowania własnego stylu.
Poetyka filmów Reygadasa z pewnością nie idzie w parze z gustami szerokiej widowni. Reżyser nie boi się jednak radykalnych rozwiązań. W „Japón” szedł na przekór utrwalonym przez filmowe konwencje sposobom mówienia o ciele, ukazując śmiałą scenę erotyczną z udziałem mężczyzny w średnim wieku i starej Indianki. W „Cichym świetle” opowiada historię miłości, w której mało jest filmowego melodramatyzmu, a słowa „kocham cię” – „ja ciebie też” wypowiadane są w teatralnych, wielosekundowych odstępach przez postaci o niezbyt atrakcyjnych, kamiennych twarzach. Nie o to bowiem chodzi, by wpisać się w jakiś model mówienia o miłości, ciele czy namiętności, lecz o to, by odzierając dane zagadnienie z konwencji, w jakie obrosło, spróbować poddać je głębokiej i trudnej refleksji.
Trudno chyba znaleźć dla tego typu produkcji obrazy bardziej kontrastowe niż kontemplacyjne filmy tylko o trzy lata młodszego od Rodrigueza Carlosa Reygadasa, z pewnością nie tak sławnego, realizującego filmy w znacznie wolniejszym tempie, ale uznanego w światku artystycznym Meksykanina. Odwołując się do tradycji klasyfikowania reżyserów ze względu na to, czy wierzą w rzeczywistość czy w obraz, można byłoby stwierdzić, że Reygadas należy po trosze do obu kategorii – jest zdecydowanie twórcą wierzącym w moc obrazu (i tu tkwią zapewne źródła wysmakowanej strony wizualnej jego dzieł), lecz obraz ten nie jest celem sam dla siebie – stanowi raczej narzędzie docierania do prawdy o rzeczywistości, a zwłaszcza o miejscu, jakie zajmuje w niej człowiek. Rzeczywistości, warto dodać, nie tylko tej widzialnej i materialnej – także rzeczywistości duchowej. Dlatego też wyłaniający się z filmów twórcy wizerunek Meksyku jest odmienny od prezentowanego przez Rodrigueza. Meksyk Raygadasa to nie tylko kraina ludzi szarych, mało atrakcyjnych i – co tu dużo mówić – zwykle nudnych. To także kraina pięknych scenerii, umiejętnie fotografowanych pustkowi, wschodów i zachodów słońca, pól pokrytych nieskazitelnie białym śniegiem. To Meksyk, w którym jest miejsce na kontemplację i podziwianie wspaniałości istnienia. A także, od czasu do czasu, niezwykłości śmierci.
„Ciche światło” (2007), które pojawiło się w programie tegorocznej edycji Camerimage, jest dowodem konsekwencji artystycznej Reygadasa. I nie chodzi tutaj tylko o specyficzną poetykę jego dzieł, na którą składają się piękne zdjęcia, długie, kontemplacyjne ujęcia i wolny (niekiedy wręcz irytująco wolny) rozwój fabuły. Przed pięcioma laty polscy widzowie mogli oglądać na ekranach kin jedno z wcześniejszych dzieł twórcy. „Japón” – opowieść o malarzu w średnim wieku udającym się na prowincję w celu znalezienia dogodnego miejsca do popełnienia samobójstwa – zdaje się z „Cichym światłem”, pomimo odmiennej tematyki i profilu psychologicznego bohaterów, łączyć bardzo wiele. W obu tych dziełach mamy do czynienia z sytuacją graniczną, z jakimś „być albo nie być”. W wypadku bohatera „Japón” szekspirowska fraza może być rozumiana dosłownie – wszak Fernando (Fernando Benitez) całkiem poważnie myśli o śmierci. Johan (Cornelio Wall) w „Cichym świetle” jest w innej sytuacji. Jego „być albo nie być” odnosi się zarówno do sfery czysto egzystencjalnej (być albo nie być wiernym mężem i ojcem) jak i (przede wszystkim?) do sfery religijnej (być albo nie być posłusznym boskim prawom).
Johan jest mennonitą. Mieszka wraz z żoną Esther (Miriam Toews) i gromadką dzieci w prowincjonalnej wiosce na północy Meksyku. Stara się być człowiekiem uczciwym w rozumieniu charakterystycznym dla wyznawanej przez siebie wiary – ciężko pracuje, pamięta o codziennej modlitwie, dba o dobro dzieci, żyje skromnie. Harmonię jego istnienia burzy niespodziewana miłość do Marianne (Maria Pankratz) – miłość na tyle wielka, że pomimo surowych nakazów moralnych, para bohaterów nie jest w stanie się jej oprzeć. Sytuacja, w jakiej znajduje się Johan, jest niezwykle skomplikowana: wie, że zranił kochającą go i cierpliwą żonę i że prędzej czy później będzie musiał wybrać. Jeśli zdecyduje się na pozostanie z Esther, będzie musiał żyć bez miłości; jeśli wybierze Marianne – w imię miłości sprzeniewierzy się boskiemu prawu.
Z krótkiego przytoczenia wątku stanowiącego oś fabularną filmu można byłoby wywnioskować, że „Ciche światło” jest melodramatem, love story rozgrywającą się w pięknych sceneriach meksykańskiej północy. Nie jest to jednak opowieść miłosna sensu stricto. Reygadas nie pokazuje nam jej zawiązania, a i jej finał nie wydaje się ostatecznym postawieniem „kropki nad i”. Uczucie łączące Johana i Marianne interesuje reżysera przede wszystkim w odniesieniu do pewnych uniwersalnych kategorii. Dla pary kochanków są to oczywiście kategorie religijne. Dla samego reżysera zaś – kategorie bliskie pytaniom esencjonalnym, dotyczącym sensu życia, źródeł i natury miłości, poczucia obowiązku, poszukiwaniu prawdy.
W jednej ze scen Johan wyznaje swojemu ojcu-pastorowi, że nie jest pewien, czy jego uczucie do Marianne jest sprawką szatana czy Boga. Gdyby wiedział, być może łatwiej byłoby mu wybrać. Miłość, która zrodziła się w nim, gdy osiągnął średni wiek, wydaje się zbyt piękna i dobra, by stać się narzędziem potępienia. Mimo to w oczach mennonitów jest miłością występną. I tu właśnie tkwi źródło osobistego dramatu Johana: do czasu spotkania Marianne wszystko było proste – dobro i zło były rozgraniczone niczym dzień i noc; teraz jednak nic nie jest jednoznaczne, nic nie jest pewne.
Być może w celu podkreślenia tej niejednoznaczności utrudniającej bohaterowi dokonanie wyboru, reżyser ujmuje fabułę filmu w swego typu klamrę: „Ciche światło” rozpoczyna bardzo długie, nakręcone techniką zdjęć poklatkowych ujęcie wschodu słońca, kończy zaś zrealizowana na podobnych zasadach sekwencja zachodu słońca. Dwa momenty przełamywania się dnia i nocy zdają się przypominać, że oprócz pory ciemności i pory światła mamy na co dzień do czynienia z porami „pośrednimi” – świt i zmierzch nie znajdują się jednoznacznie ani po stronie światła, ani po stronie ciemności, są chwilami przenikania się dwóch porządków, zacierania granic – symbolizować mogą zatem sytuację, w jakiej znalazł się Johan. Jego późna miłość do Marianne zrodziła się niejako w porządku zmierzchu lub świtu, jest z pewnością piękna, ale nie sposób stwierdzić, czy przynależy jednoznacznie do sfery światła (dobra) czy ciemności (zła).
Otwierające i zamykające film ujęcia zdają się symbolizować jednak coś jeszcze. Z pewnością wpisują się one w obecną w dziele sferę odwołań religijnych. Kiedy w pierwszej sekwencji Reygadas ukazuje rozgwieżdżone niebo, które stopniowo rozjaśnia się po wschodniej stronie, zdaje się nawiązywać do biblijnego obrazu stworzenia świata, a zwłaszcza tego momentu, w którym Bóg oddziela światło od ciemności. W (bardzo długą) chwilę potem reżyser portretuje rodzinę Johana zasiadającą przy stole w chwili porannej modlitwy przed rozpoczęciem śniadania. Pierwszym słowem, jakie pada z ekranu (a pada ich tu stosunkowo niewiele jak na trwający dwie i pół godziny film), jest „Amen” – biblijne „Niech się tak stanie” (w domyśle: tak, jak chce tego Bóg).
Otwierająca film scena oddzielenia ciemności od światła stanowi równocześnie sygnał dominanty estetycznej najnowszego dzieła Reygadasa. Zgodnie bowiem z obietnicą zawartą w tytule, jednym z bohaterów filmu jest „ciche światło” – to, które w sposób bezgłośny i niemal metafizyczny odmienia wizerunek świata. Często dzieje się to w obrębie jednego ujęcia – zmieniając ogniskową i eksperymentując z możliwościami kamery, a także wykorzystując naturalne zmiany oświetlenia (chmury przesłaniające słońce itd.), Reygadas i operator Alexis Zabe osiągają kilkakrotnie ciekawy efekt: wydaje się, że światło i ciemność toczą tutaj nieustanną bezgłośną walkę w obrębie ujęcia. Światło (lub jego brak) zmienia wszystko: to, jakie elementy świata i na ile wyraźnie są widoczne, a także to, jaki jest ogólny nastrój obrazu.
Tradycyjnie uznaje się, że w kinie dźwiękowym nastrój poszczególnych ujęć współtworzy muzyka. Reygadas rezygnuje z niej całkowicie, jej rolę przejmuje w jego dziele zmieniające się światło, to, które w subtelny sposób kreuje i unicestwia znaczenia. Widoczne jest to na przykład w scenie, w której reżyser ukazuje nagły blask łez Johana jadącego ciemną nocą samochodem; nieco później kamera obserwuje wiotki, pogrążający się w mroku polny kwiat. To, co najbardziej istotne, rozgrywa się tutaj w ciszy przerywanej od czasu do czasu dźwiękiem szumiących traw albo śpiewających ptaków. I jest to na swój sposób „wielka cisza” – trochę taka jak ta, o której opowiadał Philip Gröning w swoim doskonałym dokumencie o Wielkiej Kartuzji. Cisza, która staje się imieniem Boga, przez którą przebija transcendencja.
Dostrzeżenie tych subtelności wymaga oczywiście spojrzenia kontemplacyjnego. Dlatego Reygadas nie spieszy się z rozwojem fabuły. Nie próbuje też oczarowywać czy uwodzić widza. Zdjęcia w „Cichym świetle” są oczywiście piękne i dopracowane, ale również wymagające i męczące. Średnia długość trwania ujęcia znacznie wykracza poza standardy współczesnego kina, tak chętnie posiłkującego się estetyką teledyskową i agresywnym, ciętym montażem. Podobnie jak w „Japón”, główne role w swym najnowszym dziele powierzył Reygadas tzw. naturszczykom, co także nie ułatwia widzowi identyfikacji z problemami bohaterów. Innymi słowy, „Ciche światło” jest filmem przeznaczonym dla widzów cierpliwych i skłonnych do kontemplacji, mówiąc wprost – dla osób, które potrafią odnaleźć głębię w całkowicie pozbawionych akcji, długich ujęciach. Ba! Żeby te ujęcia były długie! W filmie Reygadasa ciągną się one niemiłosiernie. Dlatego pomimo ich estetycznych walorów, ich oglądaniu nie towarzyszy szczególna przyjemność. Większości widzów – jestem skłonna w to uwierzyć – może za to towarzyszyć senność. I piszę to z całym szacunkiem dla zamysłu reżysera i jego odważnych prób wypracowania własnego stylu.
Poetyka filmów Reygadasa z pewnością nie idzie w parze z gustami szerokiej widowni. Reżyser nie boi się jednak radykalnych rozwiązań. W „Japón” szedł na przekór utrwalonym przez filmowe konwencje sposobom mówienia o ciele, ukazując śmiałą scenę erotyczną z udziałem mężczyzny w średnim wieku i starej Indianki. W „Cichym świetle” opowiada historię miłości, w której mało jest filmowego melodramatyzmu, a słowa „kocham cię” – „ja ciebie też” wypowiadane są w teatralnych, wielosekundowych odstępach przez postaci o niezbyt atrakcyjnych, kamiennych twarzach. Nie o to bowiem chodzi, by wpisać się w jakiś model mówienia o miłości, ciele czy namiętności, lecz o to, by odzierając dane zagadnienie z konwencji, w jakie obrosło, spróbować poddać je głębokiej i trudnej refleksji.
„Ciche światło” („Stellet Licht”). Scen. i reż.: Carlos Reygadas. Obsada: Cornelio Wall, Maria Pankratz, Miriam Toews. Gatunek: dramat. Francja / Holandia / Meksyk / Niemcy 2007, 142 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |