ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (121) / 2009

Inga Iwasiów,

ŻYWICIELE MIASTA

A A A
Między różnymi sposobami istnienia miasta – a jest ich bez liku i w dodatku chyba przeżywamy modę na ich opisywanie – jest i ten, znany organizatorom życia kulturalnego różnych odmian i szczebli. Miasto, pisane nie tylko na początku zdania wielką literą, stanowi byt tajemniczy, wielofunkcyjny, obdarzony władzą. Miasto planuje, wydatkuje, gani, chwali, przydziela i odbiera. Miasto, choć często strupiałe, zdaje się być żywe.

Taka, dajmy na to, redaktorka naczelna pisma kulturalnego jak ja z Miastem ma do czynienia na co dzień, niezależnie od tego, czy kultywuje którąś z miejskich religii. Prędzej czy później musi napisać pismo do magistratu, kierowane teoretycznie do odnośnego urzędnika, który odpowie tylko do pewnego stopnia w swoim imieniu, zasłoni się autorytetem organizmu posiadającego swój znak firmowy i papier firmowy, plan strategiczny oraz budżet, mającego wobec nas, mieszkańców, swoje zamiary.

Kult miasta, w znanej dziś postaci, ma początki w XIX wieku, jednak po 1989 roku uległ swoistemu wzmocnieniu i przemieszczeniu. Kiedy rozprawialiśmy o decentralizacji i regionalizacji, mieliśmy w istocie w sercach i przed oczami konkretne miejsca, które rzadko bywały wioseczkami. Szło o to, żeby odebrać centrum z centrum, odjąć stołeczność od stolicy, pokazać, gdzie mieszkamy, a nie gdzie mieszczą się siedziby urzędów. W tym zwrocie ku lokalności mieliśmy, zdawało się, naturalnych sojuszników w osobach wybieranych na nasze prowincjonalne urzędy, zainteresowanych jak i my krzewieniem kultury wielopostaciowej wspólnoty. Gdzieniegdzie te chytre plany zostały zrealizowane. Gdzie indziej jest beznadziejnie.

Pomysł, że Miasto (powtórzę: pisane wielką literą) ma wspierać własną kulturę, wydaje się „naturalny”. Jednak Miasto, depersonalizując decyzje personalne i stając na pozycjach symbolicznego autorytetu, ulega rozdarciu. Rozdzieramy je strumieniem sprzecznych zapotrzebowań, oczekiwań, afektów.

Przed świętami czytałam informację na temat logo Białegostoku podobnego do znaku firmowego organizacji gay-lesbian. Niedawno w Szczecinie dyskutowaliśmy o wyprodukowanym za niezłe pieniądze logotypie i kampanii wizerunkowej. Takie dyskusje wydają się wielu osobom ważne, a ja próbuję sobie przypomnieć, czy o jakiejkolwiek miejscowości myślałam kiedykolwiek, wizualizując jakkolwiek jakiś znak. Otóż na tę całą serię „jakkolwiek” odpowiedź brzmi: nie. Nie interesuje mnie, jaki znak (młodzi mówią o tym „logos”, niezłe jaja) służy jakiej kampanii reklamowej, jakie hasło „promuje” pobyty weekendowe w której stolicy. Z różnych miejsc pamiętam nastroje, minuty, rozmowy, zachwyty, dziwne zbiegi okoliczności i obrazy przed oczami, powieści napisane tam i o tym, fotografie. Zupełnie nie interesuje mnie, jak ktoś próbuje ten towar opakować i sprzedać. Ba, pakowanie i handlowanie, całe to, matko droga!, „promowanie” jest drogą na skróty do mirażu Miasta, któremu trzeba najpierw dać szansę istnienia. Tak, jestem anachroniczna, przynajmniej w tej sprawie. Wierzę w byt, ale i w tekst, tylko nie w ten powstający w agencji reklamowej.

Urzędnicy miejscy wierzą w spójność „projektów”, bo dziś wszystko tak nazywamy. Kupują wizje, znaki graficzne, zabiegają o „pieniądze z Unii” – jeszcze jedno pojęcie magiczne, pojęciowy fetysz ostatnich sezonów. Kierujemy do nich podania o wsparcie bazujące na starych pojęciach. Oznajmiamy zamiar staroświeckiego pisania wierszy, recenzowania powieści, spotykania się w kilkoro w celu pogadania. Oni nam odpowiadają jako Miasto potrzebujące nowocześniejszych koncepcji, bardziej transgranicznych, multimedialnych, higienicznych i po linii. Oni już nie mogą tych naszych marudzeń o wysokiej kulturze, bo przecież nikt nas nie czyta, nie da się na nas sprowadzić tłumu, skręcić setki nawet się tym z telewizora na podstawie naszych podrygiwań nie uda.

Miasto potrzebuje zamachu i rozmachu, Miasto konkuruje z telewizją i internetem, Miasto ma swoje hipermarkety i obwodnice, gdzie nam do tego!

Wszystko to, po serii burz mózgów, zamkną w ładnych logosach (??) firmy zewnętrzne, będziemy mieć prawdziwie wizyjną nowoczesność i na wskroś nowoczesną wizję, dla paru dinozaurów zostawimy filharmonię, jeśli nie zadowolą się piosenkami Budki Suflera, reszta, ta zasadnicza, do dwudziestego piątego roku życia potrzebuje zrozumiałych komunikatów. Prawdę mówiąc – powinniśmy się cieszyć, że to (lub tamto) Miasto jeszcze w ogóle nas toleruje.

Wśród różnych symbolizacji miasta tę jedną, zarażoną uzurpacją, nazwę doświadczeniem powszednim entuzjastów lokalności pracujących na rzecz kultury. Miasto to urząd, chcący mieć taką kulturę, która wydaje się być oczekiwana przez wyborców. Często musimy wpychać się do przedsionków tegoż urzędu, w celu podtrzymania bytu tego, co sami nazywamy Miastem. Naszego tamto zwykle nie chce, a jednak będziemy je podtrzymywać przy życiu, na czym skorzysta i tamto Miasto, mające być sojusznikiem, lecz niekoniecznie będące. Kto tu więc, pytam, kogo – w dodatku bez zlecenia i kasy – produkuje i żywi? Kto ma prawo nazywać się Miasto?