ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (122) / 2009

Ornela Vorpsi,

RĘKA, KTÓREJ NIE KĄSASZ

A A A
(fragment)
W Sarajewie jest bardzo zimno. Twarze starych ludzi w krajach bałkańskich wyglądają jak na płótnach Bruegla, noszą w sobie ból średniowiecza. Słońce spaliło im rysy, skóra jest ziemista i popękana, zupełnie jak wyschnięta gleba. Ciąży nad nimi jakieś fatum, które sprawia, że są zbyt pokorni, zbyt ulegli. Kiedy się śmieją, odsłaniają dziąsła, czasami widać pojedynczy ząb zapomniany przez życie. Również ich marynarki, ich spodnie podlegają fatum, na które oni godzą się ze zgasłym uśmiechem. Większość jest wspaniałomyślna, starość wypleniła z ich duszy trującą roślinę, której używali chytrze przeciwko innym i przeciwko sobie samym.

Marynarka jest zawsze za duża w stosunku do ciała, które okrywa. Ramiona opadają asymetrycznie. Popiół przysypuje wszystko: buty, włosy, dostaje się pod paznokcie, przenika do oddechu. To są ludzie będący bardzo blisko ziemi. Niekiedy zapach ich potu i wódki przebija się (u młodych) przez woń najmodniejszych perfum: Calvina Kleina lub Armaniego. Perfumy i ubrania z Włoch albo z Francji przenoszą ich do Europy. Oni chcą Europy, potrzebują jej, ale bardzo często kryją się z tym, bo są dumni. Mówią, że mogą się bez niej obyć; mogą się obyć bez wszystkiego i bez wszystkich. Takie właśnie zaprzeczanie tkwi u źródeł czegoś, co ośmieliłabym się nazwać syndromem Bałkanów – poczucia, że jest się w centrum świata, że jest się centrum świata.

Albańczycy zapewnią cię, że zanim Stany Zjednoczone wykonają najmniejszy nawet ruch, zawsze pytają o radę Albanię, lecz fakt ten trzymany jest w tajemnicy. Serbowie opowiadają, że Serbia istniała od zarania dziejów, jeszcze przed powstaniem świata: dzisiejszy świat nie jest zatem niczym innym jak byłą Serbią.



W Tiranie, Sarajewie, na Krecie boli cię widok zwierząt, z których została tylko skóra i kości i których brzuchy przykleiły się do kręgosłupa. Krwiste plamy pokrywają sierść. Wydaje się, że patrzymy na mapę nieznanego kraju, krwawą mapę, która się porusza. Nie zbliżają się do nikogo. Do perfekcji opanowały strach.

Ludzie w tamtych stronach nie mają czasu dla zwierząt. Wykreślili je ze swojego życia. W Tiranie obrzucają jeszcze psy kamieniami i obowiązuje tam prawo pozwalające strzelać do nich z rewolweru. Takie prawo istniało już w komunistycznej Albanii, gdzie nocną ciszę przerywało strzelanie do psów. Tam nie potrzeba wiernych stworzeń. Tam potrzeba pieniędzy. I to natychmiast.



Kiedy zapada wieczór, idę na proszoną kolację. Mirsad obiecał mi, że przyjdzie, ponieważ zorganizowano ją dla niego, miał się zatem stawić mimo pięciu miesięcy klauzury. „Jeśli odwiedzisz mnie w Sarajewie – obiecał przez telefon – wyjdę z domu, nie zostawię cię przecież w towarzystwie nieznajomych. Milica przygotowuje kolację, jak Bóg przykazał, nie pożałujesz. Zapomniałaś na pewno, jak się u nas jada!”. Potem w ostatniej chwili postanowił nie przychodzić. Zmienił zdanie. „Nie czuję się na siłach” – powiedział ciotce, która powtarza nam jego słowa. Mirsad bardzo żałuje, że nie przyjdzie, ale nie czuje się na siłach. Zobaczy się ze mną jutro, lepiej, abym przyszła do niego sama, ponieważ myśl, że znajdzie się w tak licznym gronie, przeraża go. Nie jest jeszcze gotów wyjść z domu.

Tak więc okazało się, że siedzę koło faceta z tego samego miasta, z pewnością przyjaciela Mirsada, dobrze zbudowanego, wysokiego młodzieńca, ma wargi i oczy dokładnie takie, jak trzeba w tym kraju, zabiera głos, aby wyliczyć zalety wody w Sarajewie. Ahmed, tak nazywa się mój sąsiad przy stole, chwali Albańczyków za ich rakiję, Greków za ich oliwę i odległego już w czasie Sokratesa. Wytrzeszczając oczy bardziej niż zwykle, opowiedział mi o odkryciu poczynionym przez niemieckich lekarzy, którzy twierdzą, że nasz „narodowy” alkohol ma niezwykłe właściwości. Jak powszechnie wiadomo, rakija jest wódką produkowaną w wielu krajach dokładnie w taki sam sposób jak w Albanii: winogrona dojrzewają, potem się je zbiera, wytłacza, depcząc bosymi stopami, przynajmniej w Albanii, we Francji natomiast i we Włoszech używa się do tego jakichś maszyn albo jeszcze czegoś innego, następnie doprowadza się powstałą masę do wrzenia, para zostaje schłodzona i skroplona, i w końcu powstaje cenny płyn, który przyprawia nas o śmiech i łzy, każe nam bić się i strzelać w powietrze podczas naszych przyjęć weselnych.

Albańska wódka jednak, kontynuowała tamtego popołudnia moja przyjaciółka Dhurata, potrafi wyleczyć ze wszystkich chorób. T-a-k m-ó-w-i-ą N-i-e-m-c-y! Po tej uroczystej deklaracji musi chwilę pomilczeć, aby odpowiednio uczcić wiekopomne odkrycie. Daje w ten sposób do zrozumienia, że „to zawsze inni pojmują, jacy jesteśmy nadzwyczajni!”. Bez wątpienia, Albania jest centrum świata, lecz na razie niestety wiedzą o tym jedynie Albańczycy.

Jeśli wy, przedstawiciele innych narodów, będziecie gasić pragnienie albańską rakiją, wyleczycie się ze wszystkich chorób: depresji, wrzodów żołądka, dolegliwości serca, lęków, globalizacji i czego tylko chcecie.

Ja wiem, co to jest lęk, ale nie wierzę za bardzo w zalety albańskiej wódki, może dlatego, że opuściłam Albanię (owieczkę, która opuszcza stado, pożera wilk): to prawda – na drodze, po której oddalałam się od stada, zdybał mnie wilk i częściowo pożarł. Idę dalej, pożarta.


Teraz jestem zupełną cudzoziemką. Kiedy jest się tak bardzo cudzoziemką, patrzy się na wszystko inaczej niż ktoś, kto pozostaje wewnątrz. Czasami fakt, że jesteśmy skazani na patrzenie z zewnątrz, napełnia nas wielką melancholią. To tak, jak pójść na rodzinną kolację i nie móc w niej uczestniczyć; oddziela nas od reszty lodowata szyba. Z grubego szkła, kuloodpornego, kontaktoodpornego: oni przyglądają ci się, rozpoznają cię, dają znaki, abyś wszedł i dołączył do nich, ty też ich widzisz i odpowiadasz za pomocą takich samych gestów, lecz kolacja mija, mija w taki właśnie sposób. Wkrótce przestają cię zapraszać, zmęczyli się, pieczony kurczak uśmiecha się do nich – wyjęty we właściwym momencie z pieca kurczak jest prawdziwym pocieszeniem. Ich słów nie słychać. Ich ciepło cię nie ogrzeje. Pozostajesz widzem.



Piję wodę z Sarajewa i zaczynam czuć się dobrze, naprawdę dobrze. Ludzie są serdeczni i cieszę się, że tu przyjechałam. Podróż czasami nam służy. Później spotkam się z Mirsadem. Milica krąży między stolikami, rozmawia z gośćmi, pyta, czy dobrze się bawię, czy czegoś mi nie brakuje. Następnie znika w restauracyjnej kuchni, po chwili wraca, niosąc talerze i sztućce. Jest kobietą około pięćdziesiątki, kolorowo ubraną, widać, że życie ciężko ją doświadczyło. Cień goryczy nie znika z jej twarzy nawet wtedy, kiedy próbuje być wesoła. Wesołość nie należy już do jej świata. Oczywiście, dobrze pamięta, jak wywołać na swej twarzy uśmiech, lecz kiedy sięuśmiecha, jest gdzie indziej. Wygląda na to, że nie ma rodziny, widać jednak, że była kiedyś matką: miała męża i pewnie również dzieci, dzisiaj jednak otacza ją samotność.

– Dobrze się czujesz na Zachodzie? – spytała mnie w pewnym momencie. W jej pytaniu kryło się coś w rodzaju wyzwania. Następnie dodała: – Kiedy kamień znajdzie się na swoim miejscu, ciąży!

Kładzie serwetki, daje mi klucz do pokoju i odchodzi, aby dalej zajmować się gośćmi.



Mój przyjaciel Dušan odwiedza mnie, kiedy tylko może. Jesteśmy w Paryżu. Bałkany są daleko.

Spotkaliśmy się w powietrzu, w samolocie. To on podszedł do mnie i powiedział coś po serbsku. Przyglądałam mu się przez chwilę. Był piękny. Po angielsku oznajmiłam, że nie znam serbskiego.

– Skąd jesteś? – spytał, tym razem także po angielsku.
– Z Albanii – odpowiedziałam zakłopotana, ponieważ nosić Albanię na plecach nie jest łatwo, często trzeba wyjaśniać mnóstwo rzeczy: „Jakim językiem mówi się w Albanii? Musi być chyba bardzo podobny do włoskiego, skoro wy wszyscy, Albańczycy, mówicie po włosku? Jak się nazywał ten wasz dyktator, nie mogę sobie przypomnieć… Jesteście narodem słowiańskim, prawda? Jak teraz wygląda życie w Albanii? Albanki są takie jak ty? Równie wysokie? Straszni ci Albańczycy! Cóż za okrutny naród! Wysłać swoje siostry na ulicę!”.

Zdziwienie ogarnia również Dušana:
– A więc jesteś Albanką.

Siada obok mnie i rozmawiamy przez resztę podróży.



Patrzyłam z uwagą na jego twarz, „patrzyłam” to, muszę przyznać, mało powiedziane; wpatrywałam się, obserwowałam, wyczytywałam, kontemplowałam, podziwiałam, spoglądałam, śledziłam, pożerałam wzrokiem: jasna cera, kasztanowe włosy, ciemne oczy o nieobecnym spojrzeniu, prosty, subtelnie zarysowany nos nadający się do wdychania eleganckich woni, wargi, które chciało się gryźć, cera, mówiłam już, że jasna. Powiem więcej: jego cera pozbawiona jest kropli krwi, blada jak moja. Jego dłonie, które nigdy nie pracowały, są idealnie zadbane. Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem, był wysoki i umięśniony.



Piękny, och, piękny, a w dodatku pachniał mężczyzną. Słuchałam go, a jednocześnie myślałam: No tak, masz przed sobą jednego z tych, którzy rozprują ci brzuch bagnetem, a ich spojrzenie pozostanie tak czy owak nieobecne – on jest jednym z tych, którzy zgwałcą cię na oczach twojej rodziny, aby rozwalić ci potem głowę o ścianę domu.

Dušan jest jedną z najłagodniejszych istot, jakie poznałam, ale tyle historii o wojnach i okrucieństwach między Serbami i Chorwatami, Serbami i Bośniakami, Serbami i Albańczykami z Kosowa kołacze mi się po głowie, podczas gdy on wyznaje, że chce zostać fotografem mody. Dušan przygląda mi się w taki sam sposób, w jaki ja przyglądam się jemu. Zapominamy, że jesteśmy pojedynczymi jednostkami, przez chwilę ciągniemy za sobą nasze narody niczym smugę czarnego dymu. Później dla żartu miał mi powiedzieć: „Sziptarko jedan”. To pogardliwe serbskie wyrażenie znaczy „albańskie chuchro”. Dušan żartuje w dobrej wierze. Potrzebuje podobnych żartów, potrzebuje ich niemal fizjologicznie. Żarty w tym stylu bardzo go rozśmieszały. Och, jak bardzo go rozśmieszały! Śmiech koił nawet cierpienia emigranta i bezsenność, skracał mu długie zachodnie noce: Dušan powracał na chwilę do swojej ukochanej Serbii. W ramiona babci! Z jego śmiechu wyłaniało się zranione zwierzę. Im głośniej się śmiał, tym mocniej go obejmowałam, błagałam, aby nie rozpaczał, bo przecież tak bardzo go kocham! W gruncie rzeczy Serbia nie leży aż tak daleko! Serbia jest niemal tuż za progiem!

I wtedy ja z kolei opowiadałam mu, jak bardzo chcę zostać fotografką mody.

W Dušanie gnieździła się ogromna siła, przenikała go na wskroś. Żył opętany przez swoje demony i swoją Serbię. Często nosił aksamitny czarny płaszcz, długi aż do kostek. Jego nieobecne spojrzenie zdradzało, że w jego wnętrzu kryje się koncentrat czystej furii. Jak w wypadku istot, które pożera wściekłość. Moje przeczucia co do osobowości Dušana muszą być jednak mylne, bo on pozostaje miły i łagodny.



Po latach, poznawszy go lepiej, zauważyłam, że jego „ciemna moc” niszczy go bezlitośnie. W ciągu zaledwie pół roku jego atletyczna sylwetka (Dušan spędzał długie godziny na siłowni, postanowił, że jego ciało musi upodobnić się do jego duszy: ma być silne, męskie, gibkie, wymodelowane, serbskie) przemieniła się w górę sadła, kiedy zaś minęło następne pół roku, pozostał z niej szkielet, który mówił jego głosem i z trudem utrzymywał się na nogach. Trzy miesiące później jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej nieobecne. Za tęczówką kryła się pustka. Pełna złości wesołość towarzyszyła jego ruchom, jego słowom, jemu całemu. Spał w dzień i czuwał w nocy. Jego jedynym nocnym zajęciem było oglądanie telewizji, jednego programu po drugim, jednego filmu po drugim, prawdziwy maraton wbrew własnej inteligencji i wrażliwości.

Odkrył, że smakują mu banany z miodem. W jego pokoju o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych w XVI arrondissement leżały porozkładane prawosławne ikony, kawałki mirry, albumy fotograficzne, banany i miód. Paryż i Wschód przyprawiały go o jednakowe cierpienie. Zwlekał jeszcze trochę z wyciągnięciem wniosków. Z nikim się już nie widywał. Byłam jedyną osobą, z którą postanowił zachować kontakt.

Lepa ženo! – wołał, kiedy tylko otworzyłam drzwi.
Lepa žena” znaczy po serbsku „piękna kobieta”. Brał mnie w ramiona, podnosił, ściskał tak mocno, że nie mogłam złapać tchu.
– Ach, lepa ženo! Tylko tutaj, u ciebie, dobrze się czuję! Czuję się zupełnie tak jak wtedy, kiedy byłem mały i szedłem w odwiedziny do babki, która kochała mnie nad wszystko w świecie. Czułem się bezpiecznie, było mi ciepło, nie umierałem, nie nudziłem się, byłem wieczny. U ciebie w domu, chociaż jesteśmy w Paryżu, jest coś z atmosfery Belgradu.
Lepa ženo! – powtarzał i jego szczęście rosło – ja i ty musimy zrobić dziecko! Natychmiast! Będziesz miała w brzuchu małego Serba – mówiąc to, dotykał mojego brzucha dłońmi. – Musimy zrobić je jako symbol pokoju między Serbami i Albańczykami.

Uśmiechał się zachwycony tym pomysłem.
– Chłopczyk pół Albańczyk i pół Serb, ale nazwiemy go Slobodan!

Śmiał się bezwstydnie, jego twarz wykrzywiała się, nie było w niej nic ludzkiego. Kiedy zdołał się opanować, mówił dalej:

– Muszę opowiedzieć ci najnowszy dowcip z Belgradu. Serbowie łapią trzydziestu Albańczyków. Biorą pierwszą dziesiątkę i pytają ich: „Chcecie zostać Serbami?”, „Nie” – odpowiadają dumnie Albańczycy. „Zabijcie ich!” – brzmi rozkaz. Strzały z karabinów powalają na ziemię pierwszy rząd Albańczyków. Serbscy żołnierze biorą następną dziesiątkę. „Chcecie zostać Serbami?” – pada to samo pytanie. „No cóż, zastano…”. „Zabić ich!” – brzmi znowu rozkaz. Drugi rząd Albańczyków pada na ziemię i przestaje oddychać. Pozostaje trzecia i ostatnia dziesiątka. „No więcchcecie zostać Serbami?”. „Tak! – odpowiadają jednogłośnie Albańczycy – TAK!”. „Zabić ich!”. „Ale dlaczego? – pytają zaskoczeni Albańczycy. – Dlaczego? Zostaliśmy przecież Serbami. JESTEŚMY SERBAMI!”. „Bo również po stronie Serbów zdarzają się straty!”.



Muszę szybko podać szklankę wody mojemu przyjacielowi Dušanowi, zanim straci przytomność, ponieważ tak się śmiał, że aż posiniał. Biegnę po wodę, napełniam szklankę (kupiłam bardzo tanie szklanki, ciężkie, z zielonego szkła, bo wyglądały identycznie jak szklanki w Tiranie; próbuję w ten sposób odbudować moją nieobecną przeszłość w moim dzisiejszym mieszkaniu).

Kiedy już przestał się śmiać z powodu dziecka, które zrobimy razem, i z rozstrzelania Albańczyków przez Serbów, Dušan prosi mnie o filiżankę salepu.

Salep to gorący i bardzo słodki napój pochodzący z Turcji. Na Bałkanach rozpowszechnił się w czasach imperium osmańskiego.

Pewnego dnia, chodząc po sklepikach na rue du Faubourg Saint-Denis, gdzie wśród Polaków, Żydów, Turków i Hindusów szukam w powietrzu zapachu Albanii (szukam i niekiedy znajduję), natrafiłam na salep, o którego istnieniu zdążyłam już zapomnieć. Z nostalgią i czułością przypomniałam sobie, że napar z tego proszku ma rozkoszny zapach, godny „Księgi tysiąca i jednej nocy”.

Dušan ściska w dłoni filiżankę z wrzącym salepem, podnoszącym go na duchu, i pyta:

Lepa ženo, podobał ci się mój dowcip, co? – A potem dodaje: – Ostatnim razem na ulicach Belgradu widziałem napisy, wiesz, kolorowe graffiti na murach. Jedno ze zdań głosiło triumfalnie: „Wielka Serbia aż do Tokio!”.

Bałkany są pasjonujące.
Przeł. z włoskiego Joanna Ugniewska.