ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (125) / 2009

Agnieszka Nęcka,

LISTA (NIE)OBECNOŚCI

A A A
Co może łączyć Ernesta Hemingwaya, Trumana Capote’a, Alberta Camusa, Iwana Turgieniewa, André Malrauxa, Aleksandra Błoka i Jarosława Iwaszkiewicza poza tym, że wszyscy oni parali się literaturą? Punktem łączącym wyżej wymienionych pisarzy jest czytelnik – Eustachy Rylski, na którego życie ich dzieła wywarły, jak stara się – z mniejszym lub większym powodzeniem – przekonać nas sam pisarz, niebagatelny wpływ. „Każdy z przedstawionych autorów był lub jest nadal ważnym dla mnie człowiekiem jak Malraux, ważnym człowiekiem i pisarzem jak Turgieniew i Camus, wyłącznie pisarzem albo poetą jak Iwaszkiewicz i Błok, wielkim idolem mojej młodości jak Hemingway lub – jak Capote – twórcą postaci, bez których moja młodość niewarta by była wspomnień, a starość uwagi. Pisarze, jak wszystko, przychodzą i odchodzą. Niektórych zatrzymujemy na chwilę, innych na całe życie”.

Nasze wybory czytelnicze wiele mówią o nas samych: powiedz, co i jak czytasz, a powiem ci kim jesteś. Fascynacje literackie z czasem się zmieniają, kształtując naszą osobowość i nierzadko wywierając spory wpływ na nasze życiowe decyzje. „Zawód czytelnik” jest bowiem – niejako ex definitione – wpisany w człowieczy biogram. Mocniej zdaje się on być ugruntowany w przypadku pisarza, który przecież – jak konstatował Dariusz Nowacki – „bez względu na to, o czym rozprawia – pisze o sobie, a nade wszystko sobą”. Nie inaczej jest w przypadku Eustachego Rylskiego, który swoistą potrzebę spisania tzw. dzienniczka lektur, stworzenia swojego prywatnego kanonu pisarzy uczynił podstawą wydanego właśnie zbioru esejów. „Po śniadaniu” – bo o nim mowa – przynosi siedem eseistycznych szkiców zogniskowanych wokół książek, które towarzyszyły autorowi „Warunku” od lat jego młodości. „Zapiski myśliwego” Turgieniewa, „Dwunastu” i „Scyci” Błoka albo „Dżuma” Camusa stały się tu jednak swego rodzaju „punktem wyjścia” do snucia refleksji autotematycznych i autobiograficznych. Rylski nie opowiada jedynie o tych książkach, które niezmiennie ceni, ale rozprawia także o tych dziełach, które utraciwszy dla niego z rozmaitych powodów swój urok, stały się źródłem jego rozczarowań. Rylski powraca tedy do historii Ariny Timofiejewnej, z którą odczuwał mentalną łączność, czy do Kat’ki Błoka, która na długi czas mocno zapadła mu w pamięć, lub do doktora Rieux, którego heroicznie moralna postawa wzbudzała w nim niekwestionowany szacunek. Zaś o prozie Hemingwaya Rylski rozprawia w kontekście spotkanego niegdyś inżyniera Jana, starego partyzanta z bazy samochodowej w Sobieszowie, z którym pisarz pracował, dla którego literatura nie była zajęciem godnym dżentelmena. Świat Hemingwaya, „prosty świat twardych mężczyzn, podszyty seksownym tragizmem”, w odczuciu Rylskiego okazał się powabną złudą. Podobnie zresztą jak powieść Capote’a – „Śniadanie u Tiffany’ego” – która okazała się być „jak kobiety, które nas opuściły, bośmy spowszednieli, zbrzydli, zestarzeli się, przygnębiająco zmądrzeli. Nie jesteśmy przez to gorsi, a one lepsze, ale to one odchodzą”. Proza Capote’a budzi u dzisiejszego Rylskiego żal wywoływany odejściem żywej, entuzjastycznie smakującej życie młodości, w miejsce której pojawiła się chłodna dojrzałość. Stąd, jak sądzę, autor „Człowieka w cieniu” – przywołując choćby „Brzezinę” – doszukuje się u Iwaszkiewicza czułości oraz pogańskiej niezgody na przemijanie. Zbiór „Po śniadaniu” bowiem da się swobodnie czytać jako wyraz tęsknoty za przeszłością. W odautorskim wprowadzeniu do zbiorku Rylski wyznaje, że „jak ognia” unikał przywoływania w swoich utworach miejsc, ludzi, pejzaży, z którymi był związany. Co zatem sprawiło, że zmienił strategię o całe sto osiemdziesiąt stopni? Może właśnie ma to być wyraz owego pogańskiego buntu przeciwko przemijaniu, zarówno temu pojmowanemu w perspektywie indywidualnej, jak i uniwersalnej? Niezgodę na utratę siebie sprzed lat Rylski wyraził wszakże explicite: „U schyłku życia wróciłem do opowiadania [„Śniadania u Tiffaniego” – A.N.]. Każda postać i każda rzecz są w niej takie, jakimi je pozostawiłem 45 lat temu, tyle że beze mnie. Nie znalazłem w nim siebie ani żadnej ze swoich przyjemności”.

Rylski, szukając po wielu latach potwierdzeń swoich lekturowych fascynacji, znajduje – bo znaleźć musi – gorzkie rozczarowanie. Zmienił się nie tylko świat, jaki opisywał Hemingway czy Capote, ale naturalnej metamorfozie uległ sam autor „Wyspy”. Wszak Rylski z 1963 roku, który był zachwycony panną Holly Golightly, nie jest, bo być po prostu nie może – co oczywiste – tym samym Rylskim z 2008 czy też z 2009 roku. „Miałem wtedy osiemnaście lat i nie wiem, skąd brał się we mnie pogląd, że czeka mnie dobre życie. Nie wdając się w szczegóły, przeciwko takiej opinii o sobie samym przemawiała cała otaczająca mnie rzeczywistość, a za nią marzenia, którym oddawałem się bez miary, i utracona z latami umiejętność cieszenia się zmysłową, więc nic niekosztującą stroną życia”. W tym kontekście nieco nazbyt aroganckie stwierdzenie Rylskiego o tym, iż uważa się za „nie byle jakiego czytelnika” nabiera wymiaru tragicznego. Wprawdzie eseje zamieszczone w „Po śniadaniu” zostały napisane lekkim, dowcipnym stylem, jednak – co w tym przypadku aż nazbyt łatwo wytłumaczalne – nie zostały pozbawione nuty nostalgii i rozgoryczenia. Nic dziwnego, skoro „Bywają wspaniali pisarze, których mogłoby nie być, i tacy, których absencja nie jest możliwa. Gdyby Czechow się nie urodził, to by go Rosjanie wymyślili, kto by tam wymyślał Turgieniewa”. Można posunąć się dalej i zapytać, czy najnowszego eseistycznego tomu Rylskiego nie należałoby czytać jako swoistej autoterapii? Jeśli bowiem miejsce pisarza nie jest raz na zawsze ugruntowane w osobistych hierarchiach czytelników, to jaką gwarancję pozostania „poczytnymi pieszczochami” mają nawet ci, którzy dziś lokują się na szczytach list bestsellerów? Odpowiedź, jakiej udziela Rylski, jest prosta: żadnej. A skoro tak, to „po co pisać o małżeńskiej niewierności po »Annie Kareninie«? Jaki to ma sens? Co da się powiedzieć o miłości po Iwanie Buninie? Cóż straszniejszego można przedstawić nad immanentne zło natury ludzkiej, niż zrobił to Dostojewski? I co zabawniejszego lub tragikomiczniejszego nad Gogola? Co nowego powiedzieć można o zaświatach, byśmy się do nich przywiązali, po »Mistrzu i Małgorzacie«? Nic zapewne, lecz słowo zapewne zapewnia nas, że rzecz nie jest przesądzona. Jest tu jeszcze szpara, widzimy szczelinę, można się w nią wcisnąć, mało prawdopodobne, ale niewykluczone, z czymś lepszym”. Mimo wszystko zatem należy próbować, trzeba poszukiwać owych „szczelin” i pogodzić się z tym, że literatura – o czym wiemy aż nazbyt dobrze – utraciła współcześnie swą pozycję. Stając się „literaturką”, straciła możliwość kształtowania intelektualnych potrzeb, a tym samym przestała formować ludzkie charaktery, pozostawiając tym samym pisarzy – w silniejszym niż niegdyś stopniu – na pastwę aktualnie dominujących koniunktur i zmiennych fascynacji odbiorców.

„Po śniadaniu” trudno byłoby zaliczyć w poczet książek stricte teoretyczno- czy krytycznoliterackich. Na próżno szukać w niej erudycyjnych popisów lub naukowych rozpraw. Formułowane na marginesie twórczości owych siedmiu pisarzy komentarze nie zatrzymują się na poziomie interpretacyjno-analitycznym, ale stanowiąc swoiste podsumowanie własnych czytelniczych oczekiwań, są (auto)diagnozą samego siebie. Rylski – jak w przypadku „Dżumy” Camusa – nie wykracza poza obiegowe interpretacje. Spisuje swe przemyślenia w „luźniejszej” formie, dzięki czemu mocniej akcentuje związki życia i literatury oraz ich wzajemnych zależności: „życie staje się materiałem dla literatury, a (...) literaturze zdarza się podpowiedzieć coś życiu”. Żadne to jednak novum, że pisarz wówczas staje się dla nas pisarzem ważnym, gdy patrzymy na świat przez pryzmat jego tekstów, gdy aktualizujemy i przenosimy zdarzenia czy też konstrukcje składniowo-myślowe z przestrzeni fikcji do świata realnego.

Rylski momentami wzrusza, innym razem bawi. Nigdy jednak nie zbacza z raz obranego kursu, za który uznać można by właśnie odsłonięcie swojego pisarskiego „ja” i wytłumaczenie się niejako – w pewnym przynajmniej sensie – ze swoich twórczych wyborów, które uwarunkowane zostały właśnie takim, a nie innym „dzienniczkiem lektur”. Mówiąc o dziełach Camusa, Capote’a, Iwaszkiewicza czy Błoka, autor szuka powinowactw z pisarzami światowej sławy i konstruuje przy okazji swoją definicję literatury. Zaznacza jednak wyjątkowość swoich wyborów. Pragnie własnych i jedynie dla siebie znamiennych lektur. Fascynacje bowiem, które trzeba dzielić z innymi, przestają go pociągać. Książki takie, stając się jednymi z wielu, zostają przez niego omijane „jak (...) dom narzeczonej, którą, jak doniesiono nam po latach, dzieliliśmy z innymi”. Ale czy tak wysokie lokowanie w swoim prywatnym kanonie choćby „Dżumy” Camusa nie jest oznaką niekonsekwencji? Wszak powieść ta cieszy się uznaniem wielu zauroczonych nią wielbicieli...
Eustachy Rylski: „Po śniadaniu”. Wydawnictwo Świat Książki. Warszawa 2009.