ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (125) / 2009

Elżbieta Okupska, Magdalena Widuch,

TO, CO KOCHAM NAJBARDZIEJ

A A A
Z Elżbietą Okupską rozmawia Magdalena Widuch.
Magdalena Widuch: W sierpniu 2008 roku świętowała Pani 30-lecie pracy artystycznej. Od września teoretycznie jest pani na emeryturze. Myśli Pani, że to odpowiedni czas, by coś w swoich życiu podsumować?

Elżbieta Okupska: Podsumuje nas kostucha (śmiech). Niczego nie podsumowuję, co więcej, myślę, że wszystko jeszcze przede mną. Zaczynam kolejny etap w swoim życiu – etap młodnienia, który – zdaniem wielu – dobrze mi wychodzi.

M.W.: Nie pochodzi Pani ze Śląska, ale to w chorzowskim Teatrze Rozrywki spędziła Pani większość swego zawodowego życia. Co takiego miał w sobie, i czy ciągle jeszcze ma, ten teatr, że nigdy Pani z niego nie odeszła?

E.O.: Pytanie z serii podchwytliwych. Do Rozrywki przyszłam z Pomorza i od 22 lat jestem jej wierna. O moim przyjeździe tutaj zadecydował fakt, że był to teatr musicalowy. A ja za młodu, oglądając w telewizji music hall, zamarzyłam, by kiedyś w teatrze muzycznym wystąpić. Widać, było mi to pisane, bo pewnego dnia zadzwonił do mnie dyrektor Miłkowski z propozycją pracy w Chorzowie. Ten teatr był i nadal jest ewenementem – panuje tutaj nieteatralny wręcz klimat przyjaźni, ten zespół to grupa sympatycznych koleżanek i kolegów…

M.W.: …naprawdę nie ma między wami żadnej rywalizacji, dogryzania sobie?

E.O.: Jestem w Rozrywce osobą o najdłuższym stażu i wiem, że to, co przeżyłam jako adeptka w teatrze dramatycznym, tu się nie zdarza. Staramy się utrzymywać tradycję koleżeństwa. Oczywiście, czasami ktoś wyrywa się przed szereg, ale szybko sprowadzamy go na ziemię. Jesteśmy spójną grupą, która tworzy ten teatr i to jest jego siłą. Mówi się, że dwór kreuje króla. W wielu teatrach jest tak, że dwór swoim zachowaniem na scenie króla zabija, bo każdy stara się przeskoczyć, przyćmić swoją grą główną postać. Tutaj tego nie ma, bo potrafimy pracować jako zespół. Dlatego tyle lat tu jestem i myślę, że już tutaj zostanę.

M.W.: Jonathan Caroll powiedział, że teatr jest w dużej mierze po prostu terapią grupową z udziałem publiczności. Pamięta Pani taki spektakl, który zarówno na aktorach, jak i na publiczności wywarł bardzo duże wrażenie, pozostawiając ich zmęczonych nadmiarem emocji?

E.O.: Każdy z aktorów przeżywa spektakle na swój sposób. Mówiąc o własnych doświadczeniach mogę wspomnieć o monodramie „Madame Therese”. Po każdym spektaklu potrzebowałam około 40 minut, by dojść do siebie. Jeżeli chcę, by widza coś do głębi poruszyło, wstrząsnęło, to nie może być mowy o „opieprzaniu się” na scenie. To nas kosztuje wiele wysiłku, emocji i energii. Dwie godziny na scenie porównuje się do sześciogodzinnej pracy w kopalni. W monodramie grałam dwa razy i za każdym razem mówiłam sobie, że to już ostatni, bo wiem, czym to pachnie. Okazuje się jednak, że wkrótce zetknę się z nim po raz kolejny. W „Madame Therese” grałam aktorkę, co sprawiało, że ocierałam się o ekshibicjonizm. Ale przecież tak naprawdę na tym właśnie nasz zawód polega. Obnażamy nasze słabości, wychodzimy do ludzi z naszymi wątpliwościami, radościami czy smutkami. Nie mogę udawać, nie dać czegoś z siebie, bo ludzie mi po prostu nie uwierzą.

M.W.: Podobno istnieją trzy rodzaje reżyserów: mądrzy, pomysłowi i większość. Pamięta Pani takich, którzy nie należeli do tej trzeciej kategorii?

E.O.: Praca z Józefem Szajną przy „Śladach” była wielkim przeżyciem, zarówno dla mnie, jak i dla całego zespołu. Jeździłam przecież na jego spektakle do Warszawy, a tu nagle on przyjeżdża, by zrobić z nami spektakl. Wyjątkowym reżyserem był też niewątpliwie nieżyjący już Marcel Kochańczyk – kochał teatr i kochał aktorów. Znał nas dobrze i szanował. To ważne, by człowiek był doceniany za to, co robi. Aktor to też człowiek i czasami potrzebuje pogłaskania po głowie, a nie ciągłego kopania i krzyczenia, że coś robi źle. Marcel potrafił być niemiły, ale zależało mu na tym, by zmobilizować nas do pracy, bo wiedział, że stać nas na więcej.

M.W.: Ma Pani swój ulubiony spektakl, który mile Pani wspomina? Albo taki, w którym grania Pani żałuje?

E.O.: Jednym z moich ukochanych spektakli był „Cabaret”, gdzie grałam Freulein Schneider, bardzo lubiłam „Ubu Króla” i swoją Ubicę. Mile wspominam też „Łotrzyce” – na jednym ze spektakli obecna była Agnieszka Osiecka, autorka. Szepnęła mi potem, że była to najlepsza Waleria Ciągiewicz, jaką widziała. Usłyszeć taką pochwałę z ust samej Osieckiej, w dodatku w dzień moich urodzin – to dla mnie wiele znaczyło. Chciała napisać dla mnie sztukę, ale już nie zdążyła.

Zdarzają się spektakle lepsze i gorsze, ale nie żałuję grania w żadnym z nich. Nie przepadam z kolei za graniem w przedstawieniach, w których mam mało do powiedzenia. Nie dlatego, że zawsze muszę grać główne role, ale po prostu wypowiedzenie jednej kwestii jest dla mnie bardziej stresujące, niż bycie na scenie cały czas. Muszę się bardziej postarać, by w jednej krótkiej chwili zaistnieć w świadomości widzów. Jasne, że, jak każdy aktor, wolę większe role, ale umiejętność zagrania tak, by widzowie po dwóch godzinach spektaklu pamiętali o moich trzech minutach, to też jest sztuka.

M.W.: Nie sądzi Pani, że długoletnia praca w jednym teatrze, z tymi samymi ludźmi, ma na dłuższą metę więcej minusów niż plusów? Powiew świeżości, wymiana doświadczeń z nowymi ludźmi, ciągłe poszukiwania – czy nie tego potrzebuje aktor?

E.O.: Oczywiście, że potrzebuje. Siedzenie w jednym miejscu przez całe zawodowe życie to dla aktora śmierć. Dlatego pracuję jeszcze w katowickim Teatrze Korez czy Gliwickim Teatrze Muzycznym, mam też film. Poza tym, coraz częściej Teatr Rozrywki zatrudnia do spektakli aktorów gościnnych. W ten sposób bez potrzeby ruszania się z miejsca stykamy się z czymś nowym, innym rodzajem grania czy odmiennym spojrzeniem na pewne sprawy. W teatrze wszyscy dobrze się znamy i wiemy, czego się po sobie spodziewać. Dla mnie zawsze wielkim zaskoczeniem jest, gdy aktor zaproponuje coś nowego – kreatywność jest bardzo istotna w tym zawodzie. Im więcej nowych aktorów na mojej drodze, tym więcej od siebie wymagam, by nie pozostać w tyle.

M.W.: Jak Pani to robi, że ludzie tak Panią kochają? Za samo wystawienie nogi zza kulis zbiera Pani olbrzymie brawa…

E.O.: Może dlatego, że ja też ich kocham i ludzie to po prostu czują. To musi działać w obie strony. Widzom należy się szacunek. Nie znoszę aktorów, którzy swoich widzów nie szanują. Mam kilka przykrych doświadczeń z gościnnymi występami teatrów warszawskich w Chorzowie. Byłam na kilku spektaklach, w których grali aktorzy znani głównie z seriali telewizyjnych i myślę sobie, że gdyby dyrektor Miłkowski zobaczył coś takiego w naszym wykonaniu, to nie wypuściłby nas na scenę. Natomiast „Warszawka” ma odwagę i czelność przyjeżdżać tutaj z chałturą – nie boję się użyć tego słowa – bo myśli, że ludzie kupią wszystko w wykonaniu znanych i lubianych twarzy. I rzeczywiście, tłumy widzów przychodzą podziwiać gwiazdy ze stolicy, i to jest przykre. Oczywiście, nie mówię o wszystkich warszawskich spektaklach, ale myślę, że coś w tym jest. Publiczność trzeba kochać, a wtedy ona to po prostu oddaje.

M.W.: A wyobraża sobie Pani, że mogłaby nie zostać aktorką, tylko pozostać w swoim zawodzie ślusarza?

E.O.: Nie. Choć gdyby nie pewne zbiegi okoliczności, które w moim życiu zaistniały, pewnie byłabym do dziś ślusarzem-tokarzem. Ale teraz nie wyobrażam sobie innego życia. Oczywiście, gdyby w pewnym momencie zabrakło mi zdrowia, mogłabym żyć bez aktorstwa, ale na razie nie zamierzam niczego zmieniać.

M.W.: Wspomniała Pani o nowym monodramie, pojawi się też Pani w najbliższej chorzowskiej premierze „Oliver”, w reżyserii Magdy Piekorz. Emerytura emeryturą, ale nie spoczywa Pani na laurach.

E.O.: W „Oliverze” zagram wredną babę, opiekunkę sierocińca. Postać niesympatyczną, choć potraktowaną komediowo. Niewiele więcej mogę powiedzieć, bo próby dopiero przed nami. Z kolei o monodramie wolałabym nie mówić, by nie zapeszyć. Może poza tym, że zrobię go w Korezie a opiekę reżyserską sprawował będzie Mirek Neinert.

M.W.: Czyli nie czuje się Pani aktorka spełnioną?

E.O.: Gdy jakiś aktor powie, że czuje się spełniony, to nie pozostaje mu nic innego, jak odejście z tego zawodu. Młodej dziewczyny już nie zagram, ale to nie znaczy, że nie ma dla mnie ról, które chciałabym i mogłabym zagrać. Prę do przodu, by ciągle robić to, co kocham najbardziej.

M.W.: Dziękuję za rozmowę.