ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (128) / 2009

Juliusz Gabryel,

WIERSZE

A A A
Organiczny monokl

słodki miąższ pod skórą ociekającą sokiem.
dojrzałe i gnijące, poddane woli rozkładu.
robaczywe a już przejrzyste. patrzę przez ciebie
.

w lustrach. w szybach. w światłach
przelewanych pomiędzy. próbuje podnieść
zdtrętwiałą wargę i nie wie czy już.
trzeba rozmasować mięsień plastikowej lalki.
chwycić za nóżki, żeby świat wisiał głową w dół,
aż otworzy oczy. patrzy przez ciebie.

cudowne nerwy, impulsy, zegary na dotyk.

na dwa złote zęby przyniósł piekarz twardy chleb.

warga i zęby jak lala.
zamienił się,

i zdechł.



Lou połyka własne usta

Noc powraca jak zaciśnięta pięść. Noc zwraca mnie, podsuwa
pierwszej z brzegu. Imituję drzewo. Czekam, aż wąż przypełznie
i owinie się wokół serca. Codziennie podsuwam mu świeżą mysz.
Otwieram je delikatnymi palcami pianisty. Otwieram je rękami
zranionej Matki i wpuszczam do ich ciepłych wnętrz
wściekłą twarz Ojca.

Sajgon Sajgon „Wszystkie dzieci mojego id”


Lou połyka własne usta. Film stukrotnie przyspieszył.
Umiejscowił się za drzwiami i w każdym oknie.
Podpalony stoi na baczność. Kwiat zniszczył kwiaty.
Zamordowano lustra. Kwiat jest wszystkimi kwiatami

po kolei. Przejrzystość zabija przejrzystość.
Lou gromadzi światło.Lou połyka strumień światła.
Poeta rozpuszcza się w słońcu.
W obliczu słońca Lou pozostaje

światłem.




Wiersz dla Sajgona Sajgona

Idziemy krętymi schodami do góry po kawałkach zielonego szkła
wykrztuszonego z gardła starca. Kiedyś stał tam dębowy stół
wśród nadgniłych tapet, a na nim wazon w kształcie buta ze sztucznymi kwiatami.
Nic więcej nie pamiętam. Być może dlatego, że potem zawsze schodziłem
na dół i godzinami wpatrywałem się w wystawę sklepu z zabawkami.

Sajgon Sajgon „Strumień stłumień”


Twoja Matka jest najbardziej cicha
gdy śpi w ogromnej szafie z nagimi wieszakami

Twoja Matka jest najbardziej ranna
Wie o tym każda milcząca sowa

Twoja Matka jest najbardziej ranna
Wie o tym świt i głębokość cięcia

Trzy różne wiewiórki udają wiewiórki



Lcfr

jestem mundurem z popiołu tego kim byłem, a krawiec szyje mi brodatą twarz.
popiołem mówię, popiołem, niczym trwałym nie potrafię powiedzieć.
przypominam sobie, grzebię w lustrach. odnajduję wielu tych, którymi byłem.
napuszczają wody do wanny, zapadają w letarg, otwierają okna, gdzie istnieję jako dom.
wyskakują jak węże ze skóry. uczyłem ich zaciskać pięści, rzucać kośćmi do gry.
jako dzieci zawsze marzyli, żeby zobaczyć kręgielnię, teraz wystarczy skóra.

wchodzę do chłodni. rozgrzewam ścięte białka ich oczu, żeby przejrzeli,
i oni przeglądają się w lustrach, otwierają tam więcej okien. krztuszę się,
słyszy mnie wszechświat, anteny satelitarne koncernów farmaceutycznych,
to nic, mówię, macham ręką i anteny zmieniają położenie, to nic, mówię,
to tylko ość, bo podzieliłem ich jak ryby.

uderzam nożem o widelec, błogosławi mnie papież błyskawic.