ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (129) / 2009

Paweł Sołtysik,

PRAWDZIWE ŻYCIE ZACZYNA SIĘ PRZED TELEWIZOREM!

A A A
A gdybyś chciał się dowiedzieć, co dobre i złe
szukał prawdy zaiste - wspaniały to cel
nim zerkniesz w prawdy oblicze
(…)
nazywaj rzeczy po imieniu
a zmienią się w oka mgnieniu


(Raz, dwa, trzy, „Nazywaj rzeczy po imieniu”)

Najlepiej oglądać wyłączony telewizor. I oby to nie była plazma. Wyłączony odbiornik, a dokładniej jego szklany ekran, przypomina trochę lustro. Widzimy w nim niedoskonałe, ale jednak własne odbicie. Krzywizna ekranu zniekształca obraz. Zgaszona lampa kineskopowa pokazuje wszystko z szarzyźnie. Naciskamy „magiczny” czerwony przycisk. Włączona lampa kineskopowa pokazuje wszystko w kolorze. Telewizor – honorowy członek polskiej rodziny – od momentu włączenia próbuje bronić swojej zdobyczy, zachować właściwości lustra i odzwierciedlać oblicze telewidza. Rzecz staje się jednak jeszcze bardziej intrygująca. Telewizor musi być czymś więcej niż zwierciadłem, no bo niby jaka to przyjemność oglądać siebie? Wymagałoby to autorefleksji i choćby odrobiny dystansu, a już śmianie się z samego siebie graniczy z nieprzyzwoitością. Wobec tego zwierciadło ekranu musi zmienić się w szklaną kulę i pokazać nam nas, ale nie nas, czyli „takich jak my”, a najlepiej sąsiada.

Serial telewizyjny z kategorii „produkcyjniak” opiera się na dwóch elementach. Po pierwsze: chcemy podglądać! Podglądactwo leży u samych podstaw mentalności zagorzałego telewidza. Nie bez kozery telewizor nazywany jest czasem oknem na świat. Określenie to nie wiąże się jednak z emisją programów i filmów á la „National Geographic”. Telewizor jest raczej oknem na świat w PRL-owskim blokowisku. Tam zwykle okna wychodzą na inne okna. Zajrzeć w czyjąś prywatność to mała perwersja, którą podsycają w sobie miliony osób.

Po drugie: najlepiej podglądać sąsiada. Dlaczego? Bo jest nam bliski, bo może jest do nas podobny, wreszcie – bo jego życie toczy się pod naszymi nosami. Podglądając sąsiada lub kogoś „takiego jak my”, patrzymy na coś, co jest bliskie, a jednocześnie nie wywiera na nas żadnej presji. A jeśli nawet niektórzy taką presję odczuwają, zawsze pozostaje argument „ja to nie on” i „to tylko telewizja”. Coż, „życie, życie jest nowelą, której nigdy nie masz dosyć…”, jak śpiewa Ryszard Rynkowski w czołówce „Klanu”.

Tasiemiec uzbrojony

Pierwszą reprezentatywną grupę współczesnych polskich seriali tworzą produkcje na temat „rzeczywistości takiej jak nasza i ludzi takich jak my”. Ulubionego od lat ekranowego modelu Polski dostarcza widzom „Klan”. Pokrętne gałęzie drzewa genealogicznego rodziny Lubiczów ocieniają każdego Polaka: dorabiających na fuchach taksówkarzy, ledwo wiążące koniec z końcem rodziny, „bananową młodzież”, klasę dorobkiewiczowską i nawet pracowników naukowych. Słowem, cała Polska „jest” w „Klanie”, który można określić mianem tasiemca uzbrojonego, gdyż mocno wczepił się swymi „haczykami” w układ trawienny polskiego telewidza 22 września 1997 roku i od tamtego dnia urósł do blisko 1700 odcinków (proglotydów). A każdy odcinek rodzi kolejny i tak bez końca. Żywicielowi ostatecznemu tasiemca grozi między innymi anemia. Przypatrzmy się postawie statystycznego widza „Klanu”: tępe spojrzenie, brak reakcji, ociężałość ruchów, niedobór środków odżywiających korę mózgową… Objawy chyba się zgadzają.

Niemniej „Klan” położył wiele zasług w dziedzinie rozwoju i ogłady polskiego społeczeństwa. Poniekąd stał się oficjalnym serialem edukacyjnym. Władze TVP, zapytane o realizację tzw. misji programowej, zasłoniłyby się prawdopodobnie właśnie „Klanem”. Specjaliści w dziedzinie komunikacji społecznej już dawno odkryli, że serial ten jest medium silniejszym niż wieczorne wydanie „Wiadomości”, dlatego używają go w rożnych kampaniach, często zresztą bardzo pożytecznych. Na przykład kiedy Jurek Owsiak wraz z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy w 2000 roku zbierał pieniądze na cyklery, Maciuś z „Klanu” (niczym Zbyszko z Bogdańca, koślawo odnowiła się za sprawą tego serialu staropolska konstrukcja onomastyczna) „przypadkiem” zachorował i potrzebował dializ. Kiedy konstruowano pozytywny PR wokół tematu repatriacji Polaków z byłych republik sowieckich, na Sadybę do Lubiczów trafiła ciocia Stasia z Kazachstanu. Nie wspominając o używaniu „Klanu” do wychowywania Polaków na każdym kroku, obrazoburczo można stwierdzić, że serial ten jest naszą narodową telenowelą. Jedyna jego słabość to niedoreprezentowanie wsi, a Polska – jakkolwiek dwuznacznie to nie brzmi – statystycznie jest wiejska.

Przedstawianie wsi to rola „Złotopolskich”, „Plebani”, a ostatnio „Rancza”. Warto dodać, że „Plebania” i „Ojciec Mateusz” z jednej strony wprowadziły do telewizji ścianę wschodnią jako temat, a już marszałek Piłsudski mawiał, że Polska jak obwarzanek – najlepsza po brzegach, z drugiej zaś strony uderzyły w dziewiętnastowieczne określenie Polak-katolik. Ksiądz Antoni Wójtowicz z Tulczyna (Włodzimierz Matuszak) i ksiądz Leski (ks. Kazimierz Orzechowski) to w tym kontekście realne autorytety. Taki emancypacyjno-narodowy dobór tematów na poziomie leżącego na kanapie widza dowodzi słuszności tezy o wychowaniu przez serial. Co prawda e-learning u nas jeszcze się nie rozwinął, ale tele-learning stoi na całkiem satysfakcjonującym poziomie, czego bodaj najlepszym przykładem jest „Rodzina zastępcza”, która została nawet nagrodzona przez media katolickie za propagowanie odpowiedniego światopoglądu. Seriale tego typu to panaceum na problemy rzeczywistości. Za oknem kapitalizm, bezrobocie, kryzys ekonomiczny, transformacje społeczne, niedobra młodzież i inne niebezpieczeństwa, a w oknie telewizora „zastępcza” rodzina „jak z obrazka”, której każdy mógłby sobie życzyć.

Szklana pogoda?

Marshall McLuhan twierdził, że „telewizja zmieniła model percepcji zmysłowej i procesów myślowych. Sprawiła, że zasmakowaliśmy w głębokim odczuwaniu wszelkich doświadczeń” („Understanding Media”). Mozaikowość modelu percepcji, o której mówił autor, charakterystyczna dla telewizji jako medium, w pewnym sensie zwróciła się przeciwko niej. Polacy chyba nie dostrzegają mozaiki, tylko chaos drobnych piktogramów i oczekują, że ktoś im to wszystko uporządkuje. Po okresie „najweselszego baraku w sowieckim obozie” i ogólnie panującej szarzyzny w przeciągu kilkunastu lat wkroczyła tu rzeczywistość amerykańskiego pokolenia MTV. Szklana pogoda, rozsławiona przez piosenkę pod tym samym tytułem, polegała na tym, co wyjątkowo wdzięcznie uwidaczniały wspomniane wcześniej blokowiska: okna w ścianie domu migały jednakowymi światłami w tym samym rytmie, bo mieszkańcy oglądali to samo w telewizji. Wtedy do ich dyspozycji były trzy kanały i kilku- czy kilkunastogodzinna emisja w ciągu dnia. Teraz szklana pogoda to niespełnione marzenie działów promocji stacji telewizyjnych. Liczba kanałów ustukrotniła się, a emisja odbywa się często bez przerwy lub jedynie z przerwą techniczną.

W chaosie informacyjnym, ale też ideowym i estetycznym, nie wspominając już o postępie technicznym i medialnym, trudno się odnaleźć. Ludzie, którzy pamiętają dzieciństwo bez telewizora z wakacjami na wsi i opowieściami przy ognisku, teraz noszą w kieszeni iPod, posługują się telefonem komórkowym o większych możliwościach niż dawne komputery (o których będąc dziećmi co najwyżej słyszeli) i mają interaktywną telewizję, pozwalającą na samodzielne decydowanie o zawartości i czasie emisji. W związku z tym, że rzeczywistość telewizyjna zawładnęła wyobraźnią odbiorców (tak samo jak Internet uzależnia niektórych internautów), zamiast spójnej wizji świata proponując mozaikę trudną do ogarnięcia, widzowie szukają „tele-bożków”, czyli kogoś lub czegoś, co wskaże im pozorny ład w realnym chaosie. Na tym właśnie zjawisku bazują polskie seriale, produkując pożądane przez odbiorców wizje. I tak w Leśnej Górze lekarze są lepsi niż ci z „Ostrego dyżuru”, choć może dla pań Artur Żmijewski to nie to samo, co George Clooney. „Pensjonat pod Różą” jest enklawą szczerych uczuć i egzemplifikacją swojskich miejsc magicznych. „Samo życie” posiada najlepszą kadrę dziennikarzy itd.

Stanisław Barańczak w eseju „Zmieniony głos Settembriniego” pisał, że poezja „musi nazwać rzeczy po imieniu i opatrzyć je właściwymi znakami wartości. Odbudowa etyki w świecie, w którym Bóg umarł, nikt tego nie jest w stanie zrobić oprócz sztuki, poezji zwłaszcza…”. Natomiast w „Paru przypuszczeniach na temat poezji współczesnej” różnicował: „poezja zwraca się nie do biernego odbiorcy rozwalonego przed telewizorem lub przerzucającego stronice gazety, ale do człowieka, który pragnie myśleć…”. Idąc tropem Barańczaka, można stwierdzić, że publiczności seriali, której oczywiście o brak myślenia oskarżyć nie wolno (choć można w jej przypadku mówić o skłonności do myślenia nieraz niezrealizowanej), za książkę poetycką służy telewizor, za nowelę – telenowela. Niemniej potrzeba nadania rzeczom imion i ich wartościowania pozostaje u niej równie żywa jak u akademika. Serialową odpowiedzią na świat wartości po polsku jest „M jak miłość”. Grabina Mostowiaków to niemalże nowe Soplicowo. Niestety różnica jakości jest mniej więcej taka sama jak dystans społeczny dzielący dawną szlachtę i serialową rodzinę Witolda Pyrkosza. Nie przeszkadza to w budowaniu definicji ostensywnych: to jest matka, ojciec, babcia, dziadek, tak należy postępować w danej sytuacji, a tak nie, to jest miłość, a to odpowiedzialność. Odrębna grupa seriali dowodzi wyjątkowej emocjonalności Polaków. Przypatrzmy się samym tytułom: „M jak miłość”, „Pierwsza miłość”, „Tylko miłość”, „Apetyt na miłość”, „Barwy szczęścia”, „Czułość i kłamstwa”…

Mroczki przed oczami

Z wyrażaną dotychczas nie wprost tezą, że polskie seriale są poniekąd „narodowe” i oddają charakter społeczeństwa, koresponduje inna teza: seriale są narzędziem globalizacji. Celem dla scenarzysty jest refleksja (choć może za mocne to słowo) widza: „oni są tacy jak ja”. A przecież na telewizyjnym rynku znajdują się też seriale na licencji zagranicznej, których nadawanie ujednolica model odbiorcy, tak jakby Londyn czy Nowy Jork był taki sam jak Warszawa. Przykładem są „Lokatorzy”, będący odpowiednikiem brytyjskiego „Man about the House” z lat siedemdziesiątych czy serial „Niania”. W pierwszym przypadku podstarzałe małżeństwo, w którym ona chce czuć się kochana, a jemu nic się nie chce, wynajmuje mieszkanie trójce młodych ludzi (dwóm dziewczynom i chłopakowi). Rzeczywistość tutaj przedstawiona wydaje się tak jakby polska. Mimo że „Lokatorzy” to serial na licencji, można uznać, że mieści się on jeszcze w grupie tych, które mają spełniać funkcję szklanej kuli. Jednak „Niania” jest tylko wierną kopią amerykańskiego pierwowzoru i niestety przez tę wierność zdradza oczekiwania polskiego widza. Nawet obecność Adama Ferencego w roli kamerdynera i gra Tomasza Kota (Maks Skalski) nie ratują w żaden sposób tej taniej podróbki.

Serial „Niania” dał stałe zatrudnienie Agnieszce Dygant, która stała się rozpoznawalna po roli salowej w „Na dobre i na złe”. „Wielki krakowski talent”, Andrzej Grabowski, artysta stylu wysokiego, zaistniał w szerokim odbiorze jako Ferdek Kiepski w „Świecie według Kiepskich”, opartym na „Świecie według Bundych”. Cezary Żak za dobrą rolę Józka Sobolewicza – kuzyna ze wsi Grażynki Lubicz – został nagrodzony rolą w „Miodowych latach”. „M jak miłość” wypromowała kilku (pseudo)aktorów młodego pokolenia. Aktor oczywiście nie musi być dyplomowany, jak chciał tego niesławny projekt ustawy PSL-u jeszcze kilka miesięcy temu. Daniel Olbrychski studia aktorskie ukończył już jako praktyk i – jak sam wielokrotnie powtarzał – pod naciskiem opinii środowiska. Być może psychologia jest dobrym kierunkiem studiów dla potencjalnego aktora – o ile jeszcze sprawdza się to w przypadku Macieja Stuhra, to już na pewno nie wtedy, kiedy mowa o Marcinie i Rafale Mroczkach. „Przegląd” opublikował wywiad z Janem Nowickim o znamiennym tytule „Mroczna epoka Mroczków”, w którym artysta zastanawia się nad tym, co się stało z polskim środowiskiem aktorskim: „Tadeusz Łomnicki podobno po spektaklu przez 45 minut dochodził do siebie – to cena, którą się płaci za ten zawód i o której dziś 90% aktorów nie ma pojęcia. Nasz zawód jest w tej chwili w kompletnej defensywie, a nawet można powiedzieć, że jest w zaniku (…) Oglądałem w telewizji przeniesiony z Teatru Narodowego spektakl «Narty Ojca Świętego» w reżyserii Piotra Cieplaka. Patrzyłem na Janusza Gajosa i myślałem sobie: kurwa, czy ktoś widzi, jak on gra? Czy Mroczek, Cichopek i cała ta serialowa hałastra widzą, co ten facet robi ze swoją rolą? Przecież tego, co on pokazuje w ciągu minuty, oni nie zrobią w ciągu całego życia”. Cóż, serialowa publika ma mroczki przed oczami…

W związku z bardzo ograniczonym i słabym rynkiem produkcji filmowych oraz umowną konkurencją wśród aktorów, od niedawna najmłodsze pokolenie w tym zawodzie kształtuje się właśnie w telewizji. Wielu gra tylko w serialach i wychodzi na tym całkiem nieźle. 21 kwietnia „Dziennik Polska – Europa – Świat” informował, że Joanna Brodzik została podkupiona przez TVP, a jej dzień zdjęciowy to wydatek rzędu 5-8 tysięcy dla producenta. Komunikat ten został podany w tonie sensacji, jak przy transferach najlepszych piłkarzy na świecie. Oto przejście Brodzik z TVN do TVP zamiesza w serialowej kadzi. Dla uzmysłowienia skali wartości pieniężnej serialowego rynku dość powtórzyć za „Dziennikiem”, że tylko ostatnia seria polskiej kopii „Ally McBeal”, czyli „Magda M” z Brodzik w roli tytułowej, zarobiła dla TVN około szesnastu milionów złotych.

Polska serialem stoi. Żadna stacja telewizyjna nie może sobie pozwolić na ich brak w ofercie. Można już nawet mówić o poziomie metaserialowym – na przykład „Świat seriali”, gazeta która poświecona jest jedynie postaciom w większości pochodzącym z „produkcyjniaków”, ma zupełnie niezły nakład i jest pewnie bardziej dochodowa niż „Tygodnik Powszechny”. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, jak bardzo w masowego telewidza wpiły się seriale. Zaglądając do listu pani Barbary z jednego z ostatnich numerów „Tele Tygodnia” (nr 16, 17.04-27.04.09), czytamy: „Bardzo lubię polskie seriale, prawie wszystkie! To prawda, co czasami piszą w «Tele Tygodniu» czytelnicy, że nie mogą się równać z tymi amerykańskimi. (…) Najbardziej lubię «Klan» i «Plebanię». Podoba mi się, że dzieją się w czasie rzeczywistym, że jak ostatnio były Święta Wielkanocne, to na ekranie u bohaterów tak samo. Można wtedy poczuć, że to ludzie tacy sami jak my”. Dalej pani Barbara narzeka na rozbieżność niemożliwą do ogarnięcia rozumem i wyraża oburzenie, że w okresie wielkanocnym w „Brzyduli” (kopia „Ugly Betty” wyprodukowanej m.in. przez Salmę Hayek) i „Barwach szczęścia” było Boże Narodzenie! Wypowiedź ta nie jest tylko jakimś „listem do redakcji”. Dochodzą w niej do głosu opinie znacznej części widzów. Seriale dzieją się „w czasie rzeczywistym”… Dla widzów nie jest to już fikcja, ale rzeczywistość, czasem być może nawet bliższa niż ta, w której egzystują. Współczesną specjalistką od „polskiej duszy” jest scenarzystka Ilona Łepkowska, która ma na koncie: „Radio Romans”, „Klan”, „Na dobre i na złe”, „M jak miłość”, „Barwy szczęścia”. Gdyby zsumować odbiorców jej „tfu-rczości”, pewnie przekroczyłaby ona liczbę mieszkańców Polski.

Serial w kulturze obrazu wyparł swój odpowiednik w kulturze druku, którym były książki określane jako czytadła. Władza telewidza tkwi we wspomnianym na początku „magicznym” czerwonym przycisku. Z obawy przed jego użyciem i wyłączeniem telewizora drżą producenci, scenarzyści, aktorzy – cały serialowy kombinat. Oddziaływanie serialu opiera się na tym, że nie posiada on zwykle założonego końca dyktowanego fabułą, ale jest kręcony do oporu. Przy bierności, jaka cechuje statystycznego telewidza, szansa użycia czerwonego przycisku jest niewielka. A gdyby zawiesić na miesiąc seriale we wszystkich telewizjach…? Już bezpieczniejszy jest kryzys ekonomiczny – ten przeczekamy, podglądając, jak radzą sobie z nim bohaterowie „kultowych” seriali, do oglądania których absolutnie nie zapraszam.