ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (129) / 2009

Felicitas Hoppe,

PIKNIK FRYZJERÓW

A A A
fragment tytułowy
Każdego roku w maju przyjeżdżają fryzjerzy. Chcielibyśmy machać chorągiewkami jak oni i nosić białe fartuchy z taką samą dumą. Podziwiamy ich długie, zręczne palce i pożądliwymi spojrzeniami śledzimy wielkie kosze wiszące im obiecująco u rąk, wypełnione białymi królikami i jajkami, winem i ciastem.

Nigdy nie pada, kiedy przyjeżdżają fryzjerzy. Nie muszą patrzeć w górę, żeby wiedzieć, że niebo jest błękitne, a słońce odbija się w ich wypolerowanych głowach. Zarzucają miękkie koce jak sieci, tuż przy jeziorze, pod cienistymi drzewami w parku miejskim. Nigdy się nie spieszą, niczym studenci na wakacjach leżą w trawie z półprzymkniętymi powiekami i rękami pod głową. Nie wiemy, co dzieje się w ich głowach, nie otwierają książek, nie zostawiają notatek w koszach na śmieci. Czatujemy, leżąc rozpłaszczeni w krzakach, wsłuchując się w ich niewinne oddechy, aż w końcu jeden się podnosi, żeby zarżnąć pierwszego królika.

Do zadań fryzjera należy mycie, strzyżenie, układanie, czesanie, rozjaśnianie, farbowanie, kolorowanie, pielęgnacja, ondulowanie, wygładzanie zmierzwionych od wiatru włosów, golenie, manicure, pedicure, wyrób peruk i tresek. To odczytuje królik z bezwłosej ręki fryzjera, to wiemy i my, drżący szpiedzy w majowych zaroślach, ale kiedy błysną nożyce, zamykamy oczy, przyciskamy ręce do uszu i głów, jakbyśmy jeszcze nie pojęli, że wszystko odrasta. Wtedy fryzjer się śmieje, macha do nas i rozbija jajko na patelni.

My jesteśmy inni. Posilanie się z łysą głową nie przynosi szczęścia, mawiała babka, marszcząc nos, jakby nieszczęście wisiało w powietrzu. Strzygła nam włosy na własny sposób, tępymi nożyczkami, wzdłuż i wszerz, kto chciałby być piękny przy takiej pogodzie. Zasuwała ciężkie zasłony w oknach, kiedy przechodzili fryzjerzy, i zabijała deskami drzwi. Ale wymykaliśmy się przez piwnicę, jej jazgot gonił nas, kiedy pędziliśmy w dół ulicy. Nie chcieliśmy czekać, chcieliśmy być piękni, siedzieć na miękkich kocach i jeść z nimi przy prawdziwym stole nakrytym białym obrusem bez plam i resztek, bo fryzjerzy błyszczącymi wargami wysysają mięso z kości, aż skrzą się jak wypolerowane zęby. Potem szerokim łukiem wrzucają je przez ramię do jeziora. Więc nie tracąc czasu, wstąpiliśmy do nich na służbę.

Kiedy nadszedł wieczór, ostatni raz, niosąc z dumą kosze pełne pustych butelek i lekko się kołysząc, przeszliśmy obok babczynego domu z zabitymi drzwiami i zasłoniętymi oknami, ale widzieliśmy ją wyraźnie, stała za zasłoną, zaciskając pięści na pożegnanie.

Nauczyliśmy się fachu dogłębnie i szybko. Przez lato praliśmy fartuchy i prasowali je ciężkimi żelazkami aż do ostatniej fałdki. Kiedy opadły liście, zaczęliśmy strzyc i czesać, farbować i rozjaśniać, i trwało to tak długo, aż straciliśmy włosy na rękach, stały się miękkie i zręczne jak ręce mistrzów. Rano szukaliśmy na nich śladów pracy, bo tylko czysta ręka gwarantuje sukces w interesie.

Z nastaniem zimy zaczęły nam marznąć głowy. Podnosiliśmy wzrok znad pracy i widzieliśmy w lustrze, jak błyszczą niczym nowiutkie kule armatnie nad bladymi twarzami klientów. Nie mogąc rozgrzać się wieczorem między kocami, opowiadaliśmy sobie historie o niekończących się letnich miesiącach nad jeziorem, historie za długie na nasze noce, bo już o świtaniu klienci stawiali się pod zakładem. Walili pięściami w zamarznięte szyby, wytapiając w nich dziurki niecierpliwymi oddechami. Potem tłoczyli się w drzwiach, zrzucali się z krzeseł, jakby nie starczało miejsca dla wszystkich. Woda parowała w kotłach nie dość szybko, pociliśmy się i marzli między umywalkami, kręciliśmy na gorąco lok za lokiem, wywijali grzebieniami, szczotkami i lusterkami: patrzcie, jak pięknie was załatwiliśmy, święta tuż tuż! Nocami zdyszani zamiataliśmy kafelki, w wiadrach znosiliśmy do piwnicy włosy, żeby tkać peruki jak zimowe czapki. Kiedy nikt nie patrzył, zakładaliśmy je na głowy i śmiali się do rozpuku z widoku w lustrze, ale nigdy nie udawało nam się rozgrzać.

Z Nowym Rokiem nadszedł czas golenia. Wreszcie ujęliśmy w dłonie brzytwy i z giętkimi stalowymi ostrzami przy gardłach namydlaliśmy brudne brody. Twarze klientów były zmęczone. Ospale gapili się w lustra, nie pytając, gdzie się podziały włosy. Na koniec ochlapywaliśmy ich twarze orzeźwiającą wodą i wygładzaliśmy rękami. Wyrywaliśmy pęsetą ostatnie włoski z karków. Kiedy zdejmowaliśmy z ich piersi białe pelerynki, byli piękni niczym do złożenia na marach. Wchodzili w nowy rok jak świeżo wykąpane dzieci, które wierzą, że wiosna wróci. Wróciła, a my znieśliśmy do piwnicy fartuchy na spalenie. Zasypialiśmy ukradkiem obok wielkich pieców, śniąc o dalekich podróżach do cieplejszych krajów, przytuleni do siebie gładkimi policzkami.

Ale w maju wmaszerowaliśmy do miasta, plecak wypchany królikami i kurczakami, i wszystkim, co da się złapać po drodze. Niebo jest błękitne, dziewczyny machają kolorowymi chorągiewkami. W parku rozbijamy namioty, pozwalamy dziewczynom ściągnąć nam z nóg wysokie buty. Wtulamy się w ich ramiona, pożądliwie ciągniemy za warkocze, ale kiedy chcemy je pocałować, odskakują w zarośla i kładą się na czatach. Dopiero gdy między drzewami rozejdzie się dobrze znana woń, nie wytrzymują. Nadbiegają, dają się karmić i śmieją się, i obcierają nam warkoczami tłuste wargi. Długo walczymy, turlamy się po trawie, jakbyśmy nie pojęli, że nic nie odrasta.
Tłum. Elżbieta Kalinowska