ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (130) / 2009

Mariusz Sieniewicz,

JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA, PÓKI JEST SCHABOSZCZAK

A A A
Felieton
Wprawdzie do sezonu ogórkowego pozostało jeszcze trochę czasu, warto jednak napisać coś o ogórkach, a dokładniej – o mizerii. O mizerii naszej kuchni ojczystej, zarówno codziennej, jak i odświętnej, która jest – co tu kryć – odgrzewanym kotletem sztuki kulinarnej, z jakiej ponoć słynęła szlachecka kultura konsumpcji sprzed wieków.

A wywołuję temat nie dlatego, żebym był szczególnie głodny, lecz ze względu na literacką okoliczność. Kilka tygodni temu uczestniczyłem bowiem w kolejnej odsłonie festiwalu POPLIT. Jego leitmotivem było właśnie jedzenie i sublimacje jedzenia w literaturze. W zacnym towarzystwie Agnieszki Drotkiewicz i Przemysława Czaplińśkiego nagadaliśmy się do syta, publiczność także coś przekąsiła drobną refleksją, uwagą, pytaniem. Naszą rozmowę sprowokowało zjawisko fastfoodyzacji.

Fastoodyzacja w literaturze może mieć przynajmniej trzy znaczenia. Jedno dosłowne, gdy w obręb świata przedstawionego wdzierają się nowe smaki, zapachy, przekąski i dania główne, gdy McDonald’s lub KFC stanową naturalną scenerię narracji, a sam narrator – zamiast na niedzielny obiad do matki albo też do mlecznego baru – prowadzi swojego bohatera do bram świątynnych pizzy, hamburgera lub panierowanych udek kurczaka. Literatura najnowsza-najmłodsza uczyniła dość szybko z fastfoodów oczywisty i znaturalizowany element świata przedstawionego.

Drugie znaczenie ociera się semantycznie o metafizykę i ma wagę symbolu. Już w latach 90. Marcin Świetlicki pisał: „Czasami jestem hamburgerem”. Fastfoofyzacja stała się mechanizmem opisującym dzieło wewnętrznej przemiany człowieka, procesem unifikacji, który czyni z jednostki zwierzę pochłaniające kulturę i przez kulturę pochłaniane, trawiące i wydalające sensy, kody kultury i przez te sensy czy kody trawione i wydalane. Fizjologia okazała się elementem stygmatyzującym ludzką tożsamość. Zaczęła definiować człowieka poprzez jednorazowość i jednoczesną powtarzalność gestów, rytuałów, zachowań, poprzez ustawiczne wytwarzanie konsumpcyjnych bodźców i poszukiwanie wręcz metafizycznej ekstazy, którą Bauman nazwał „transcendencją uziemioną”.

Trzecia interpretacja fastfoodyzacji ma walor metaliteracki – mówi o samej literaturze i jej kondycji. Od dłuższego czasu wszystkich uczestników książkowego świata trapi uciążliwa zgaga, połączona z czkawką – literatura staje się tekstem szybkiej obsługi, nowość goni nowość, nazwisko – nazwisko, co sezon galopują literackie gwiazdy i co sezon znikają, mocno zdyszane, zajeżdżone przez media i własne poczucie sukcesu. Powstają doraźne interpretacje i szybko przemijają, fabułami rządzi sprawdzony schemat, gotowa matryca i nikt nie ryzykuje nowych sposobów pisania. Jak w „Rejsie” – książki poczytne to takie, które napisane są w sposób, który dobrze znamy. Oczywiście uogólniam. Mam jednak na myśli gust powszechny, niejako dominujący dyskurs smakowy.

Z czego bierze się masz problem fastfoodyzacji, nasza uległość wobec łatwości, z jaką hamburger zawojował kulinarną wyobraźnię? Ano z problemu tożsamości. Pisana zawsze z wielkiej litery, nieodmiennie poważna, Konradowska, wchodząca w pyskówkę z Bogiem, straciła z oczu tożsamość zwyczajną, codzienną jak chleb powszedni i pierwsze śniadanie. Gdy odzyskaliśmy wolność, gdy już nie trzeba zaciekle bronić narodowej sprawy, okazało się, że straciliśmy niepodległość kubków smakowych. Czuć to i widać nadto wyraźnie w konfrontacji z innymi narodami. Bo jakąż ripostę mamy na czeskie knedliczki lub piwo? Ano wódę – polską, niby najlepszą, the best of the best. Czym można zaskoczyć Francuza z jego umiłowaniem do ślimaków i cammembertów? Znów wódą – polską, specialite de la mason. Owszem, ktoś zaraz zagrzmi, że schabowy nie w kij dmuchał, że schabowy to nasz as w rękawie! No tak, ale na schabowym ciąży podejrzenie agenturalnej przeszłości, kolaboracji z systemem, do spółki z ziemniakami i kapustą. Schabowy to nasza pyrrusowa odpowiedź na dziedzictwa kulinarne innych narodów. Przez całe wieki wbijano nam do głów, że wolność, niepodległość, tożsamość, naród, wspólnota to są wyrazy wielkie, że rzeczy trzeba dać odpowiednie słowo, a dzisiaj czujemy się mocno oszukani. Prawdziwa tożsamość to umiłowanie rzeczy małych, zwyczajnych, codziennych, mających moc integrującą. Taka tożsamość nie grozi antagonizmami, nie wywołuje wojen, ksenofobicznych zachowań, a jeśli już, to tylko wojny na tle smakowym. Te mogą okazać się nawet ciekawe. Wystarczy tylko wyobrazić sobie starcie czeskich knedliczków z francuskim cammembertami na wzgórzach języka. Wielką bitwę win reńskich z korpusem rakiji w dolinie podniebienia, albo sałatki greckiej z armią niemieckich wurstów. O takie wojny powinniśmy zabiegać.

Nasza armia kuchenna w swej przeważającej liczbie złożona jest z najemników, a przynajmniej mają oni obcokrajowe dystynkcje i barwy. Owszem, są pierogi, choć ruskie, do boju staje barszcz, ale ukraiński, wysyłamy na pierwszą linię frontu fasolkę, ale – było nie było – po bretońsku i rybą przeprowadzany atak, jednak po grecku. Piszę o menu głównym narodu, o kwiecie rycerstwa smakowego. Co jeszcze mamy w odwodzie? Bigos, kiszkę ziemniaczaną, tyle że ich rola podobna jest jak udział wojsk księcia Witolda w Bitwie pod Grunwaldem.

Wątpię, aby istniała potrawa, za którą dalibyśmy głowę, stawiając ją na równi z Wielką Improwizacją. A Czesi, Francuzi, Włosi, narody Bałkańskie daliby się zabić za swoje specjały, ponieważ w nich widzą swoją odrębność, swój suwerenny akt istnienia. Nawet Mickiewicz, gdy w „Panu Tadeuszu” przywoływał dawne potrawy, gdy rozsmakowywał czytelników i czynił niebo w gębie, to raczej odprawiał czary nad światem minionym, przeszłym – sytość była czymś nostalgicznym, podlanym melancholijnym sosem. No i umówmy się – zazwyczaj były to ciężkostrawne potrawy, wywołujące rodzaj spleenu w przemianie materii.

Może dlatego tak łatwo wywieliśmy białą flagę w oknach naszych kuchni i nikt nie pomyślał o obronie Częstochowy przed fastfoodowym potopem. To jeszcze jedna spuścizna po komunie. Oprócz „Zniewolonego umysłu” Miłosza powinien powstać „Zniewolony smak” zbiorowego autora, pochylonego nad nieśmiertelnym śledzikiem w śmietanie i wódeczką. Ba!, nawet wódeczka jest coraz częściej skandalicznie nie-polska. Znam wielu Polaków, którzy na tym polu dopuszczają się narodowej zdrady – wybierają „Finlandię”.