
DŹWIĘKI WSZECHŚWIATA
A
A
A
Depeche Mode 23 maja wystąpi na Stadionie Gwardii. Czasy depeszomani w Polsce minęły kilkanaście lat temu, ale zespół niezmiennie utrzymuje się u nas w czołówce twórców alternatywnego popu. Ostatnia płyta „Sounds of the Universe” różnie jest oceniana, jednak o frekwencję na koncercie jestem spokojny. Miejmy nadzieję, że muzykom dopisze forma (planowany na 12 maja show w Atenach został odwołany z powodu zasłabnięcia Dave'a Gahana).
Depeche Mode od 2,5 dekady ma u nas szczególny status. W drugiej połowie lat 80. fani zespołu stanowili osobną, szalenie wierną i zdyscyplinowaną subkulturę, która na dobre wpisała się w pejzaż tamtej epoki. Koniec lat 90. przyniósł kolejną falę zainteresowania brytyjską formacją. Odkryto ją na nowo, a ogromna popularność została poparta niemal bałwochwalczym szacunkiem krytyków. Pojawiła się nowa publiczność, wyrastająca poza kontekst zgoła sekciarskiego fanklubu Depeszów. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że sama grupa przeszła znaczącą metamorfozę – od szeroko pojętego synth-popu, przez rock'n'rollowe wyskoki (w wymiarze zarówno muzycznym, jak i wizerunkowym) w okresie „Songs of Faith and Devotion” (1993), po coraz śmielsze poszukiwania w czasach „Ultry” (1997). O Depeche Mode zaczęto mówić jako o jednym z najbardziej wpływowych zjawisk szeroko pojętej popowej i rockowej alternatywy. O poważaniu środowiska muzycznego najlepiej świadczyły liczne „tributy”, z których najgłośniejszy to wydany w 1998 roku album „For The Masses", a w Polsce rok młodsza płyta „Master of Celebration”.
Niejeden estradowy wyjadacz na tym etapie kariery poczułby się zwolniony z obowiązku twórczego rozwoju. Wszak to idealna sytuacja dla zblazowanych, starzejących się gwiazd chcących odcinać kupony: w spokoju zarządzać przedsiębiorstwem pod nazwą zespół, raz na jakiś czas odbywać służbową delegację w postaci trasy i odwalać nudne zlecenie w formie płyty. Szczęśliwie w przypadku Depeche Mode taki układ stał się katalizatorem dalszej ewolucji – wszystkie nagrane w bieżącej dekadzie albumy należą do najbardziej eksperymentalnych w dorobku zespołu. Jednocześnie, jak pokazał poprzedni krążek – „Playing the Angel”, zespół dowiódł, że wciąż potrafi pisać prawdziwe hity. Choć wydawać się mogło, że panowie zrobili wiele, by osłabić jego komercyjny potencjał (szorstkie, najeżone brudnymi, niekiedy mocno psychodelicznymi efektami brzmienie raczej rozmijające się z radiowymi standardami), wielu uznało go za jeden z najlepszych w dorobku Depeche Mode. Stąd oczekiwania wobec następnego albumu były niemałe.
Na kolejny zespół kazał czekać aż cztery lata. W międzyczasie dostaliśmy „Hourglass” – solowy krążek Gahana, który od kilku lat coraz pewniej czuje się jako autor, czego owoce słychać także na „Sounds of the Universe”. Płyta, podobnie jak poprzedniczka wyprodukowana została przez Bena Hilliera. To jednak nieco inny album. Bardziej ciemny w tonacji, bazujący na szerokiej gamie brzmień (często wiekowych) syntezatorów i znów mocniej poszukujący – tym samym mniej przystępny. Czy to dobry kierunek w przypadku zespołu, którego najsilniejszą stroną była zawsze umiejętność pisania niezawodnych, ponadczasowych przebojów; który wszelkie brzmieniowe czy formalne zabiegi (jak na wspomnianym „Playing the Angel” czy wcześniejszym, przemycającym ślady inspiracji awangardą Einstürzende Neubauten krążku „Construction Time Again”) potrafił podporządkować popowej wrażliwości? Twierdzę, że grupa wychodzi tu obronną ręką. Nie sposób zgodzić się z pojawiającymi się na licznych forach głosami, że jej eksperymenty są jałowe albo służą pokryciu braków kompozytorskich. Przecież na „Sounds of the Universe” nie brak potencjalnych przebojów, choćby „In Chains”, „Feed to Hole”, dynamicznego singlowego „Wrong”, niesionego nostalgią rodem z „Ultry” – „Fragile Tension” czy najbardziej lirycznego, jedynego zaśpiewanego przez Gore'a utworu „Jezebel”. To prawda, że mniej mamy wgryzających się w pamięć melodii, nawet zapowiadające się chwytliwie tematy niekiedy rozwijają się zwodniczo, brak im łatwego, oczywistego domknięcia. Klasyczna, nieraz dość archaiczna synth-popowa nośność napotyka tu na przeszkody w postaci surowych, mrocznych przestrzeni i wszelkiego typu sonicznych wybojów wygenerowanych m.in. za pomocą najróżniejszych osobliwych sampli. Jednocześnie momentami pobrzmiewa tu bluesowa a czasem soulowa czy wręcz gospelowa nuta (czemu sprzyja będący w doskonałej wokalnej dyspozycji Gahan). Dla mnie – umiarkowanego, obserwującego poczynania grupy raczej z dystansu, ale życzliwego fana – wszystko to dowodzi, ze Depeche Mode nie osiadł na laurach. Wciąż potrafi nagrywać solidne albumy, łączące zapewne obiektywnie nie nowatorskie, ale odświeżające w kontekście własnego dorobku muzyczne rozwiązania z jakże charakterystycznym dla swej twórczości klimatem.
Depeche Mode od 2,5 dekady ma u nas szczególny status. W drugiej połowie lat 80. fani zespołu stanowili osobną, szalenie wierną i zdyscyplinowaną subkulturę, która na dobre wpisała się w pejzaż tamtej epoki. Koniec lat 90. przyniósł kolejną falę zainteresowania brytyjską formacją. Odkryto ją na nowo, a ogromna popularność została poparta niemal bałwochwalczym szacunkiem krytyków. Pojawiła się nowa publiczność, wyrastająca poza kontekst zgoła sekciarskiego fanklubu Depeszów. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że sama grupa przeszła znaczącą metamorfozę – od szeroko pojętego synth-popu, przez rock'n'rollowe wyskoki (w wymiarze zarówno muzycznym, jak i wizerunkowym) w okresie „Songs of Faith and Devotion” (1993), po coraz śmielsze poszukiwania w czasach „Ultry” (1997). O Depeche Mode zaczęto mówić jako o jednym z najbardziej wpływowych zjawisk szeroko pojętej popowej i rockowej alternatywy. O poważaniu środowiska muzycznego najlepiej świadczyły liczne „tributy”, z których najgłośniejszy to wydany w 1998 roku album „For The Masses", a w Polsce rok młodsza płyta „Master of Celebration”.
Niejeden estradowy wyjadacz na tym etapie kariery poczułby się zwolniony z obowiązku twórczego rozwoju. Wszak to idealna sytuacja dla zblazowanych, starzejących się gwiazd chcących odcinać kupony: w spokoju zarządzać przedsiębiorstwem pod nazwą zespół, raz na jakiś czas odbywać służbową delegację w postaci trasy i odwalać nudne zlecenie w formie płyty. Szczęśliwie w przypadku Depeche Mode taki układ stał się katalizatorem dalszej ewolucji – wszystkie nagrane w bieżącej dekadzie albumy należą do najbardziej eksperymentalnych w dorobku zespołu. Jednocześnie, jak pokazał poprzedni krążek – „Playing the Angel”, zespół dowiódł, że wciąż potrafi pisać prawdziwe hity. Choć wydawać się mogło, że panowie zrobili wiele, by osłabić jego komercyjny potencjał (szorstkie, najeżone brudnymi, niekiedy mocno psychodelicznymi efektami brzmienie raczej rozmijające się z radiowymi standardami), wielu uznało go za jeden z najlepszych w dorobku Depeche Mode. Stąd oczekiwania wobec następnego albumu były niemałe.
Na kolejny zespół kazał czekać aż cztery lata. W międzyczasie dostaliśmy „Hourglass” – solowy krążek Gahana, który od kilku lat coraz pewniej czuje się jako autor, czego owoce słychać także na „Sounds of the Universe”. Płyta, podobnie jak poprzedniczka wyprodukowana została przez Bena Hilliera. To jednak nieco inny album. Bardziej ciemny w tonacji, bazujący na szerokiej gamie brzmień (często wiekowych) syntezatorów i znów mocniej poszukujący – tym samym mniej przystępny. Czy to dobry kierunek w przypadku zespołu, którego najsilniejszą stroną była zawsze umiejętność pisania niezawodnych, ponadczasowych przebojów; który wszelkie brzmieniowe czy formalne zabiegi (jak na wspomnianym „Playing the Angel” czy wcześniejszym, przemycającym ślady inspiracji awangardą Einstürzende Neubauten krążku „Construction Time Again”) potrafił podporządkować popowej wrażliwości? Twierdzę, że grupa wychodzi tu obronną ręką. Nie sposób zgodzić się z pojawiającymi się na licznych forach głosami, że jej eksperymenty są jałowe albo służą pokryciu braków kompozytorskich. Przecież na „Sounds of the Universe” nie brak potencjalnych przebojów, choćby „In Chains”, „Feed to Hole”, dynamicznego singlowego „Wrong”, niesionego nostalgią rodem z „Ultry” – „Fragile Tension” czy najbardziej lirycznego, jedynego zaśpiewanego przez Gore'a utworu „Jezebel”. To prawda, że mniej mamy wgryzających się w pamięć melodii, nawet zapowiadające się chwytliwie tematy niekiedy rozwijają się zwodniczo, brak im łatwego, oczywistego domknięcia. Klasyczna, nieraz dość archaiczna synth-popowa nośność napotyka tu na przeszkody w postaci surowych, mrocznych przestrzeni i wszelkiego typu sonicznych wybojów wygenerowanych m.in. za pomocą najróżniejszych osobliwych sampli. Jednocześnie momentami pobrzmiewa tu bluesowa a czasem soulowa czy wręcz gospelowa nuta (czemu sprzyja będący w doskonałej wokalnej dyspozycji Gahan). Dla mnie – umiarkowanego, obserwującego poczynania grupy raczej z dystansu, ale życzliwego fana – wszystko to dowodzi, ze Depeche Mode nie osiadł na laurach. Wciąż potrafi nagrywać solidne albumy, łączące zapewne obiektywnie nie nowatorskie, ale odświeżające w kontekście własnego dorobku muzyczne rozwiązania z jakże charakterystycznym dla swej twórczości klimatem.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |