ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (131) / 2009

Mikołaj Marcela,

CLEAN NEW WORLD

A A A
W artykule „Katie Holmes dezynfekuje plac zabaw” serwis Kozaczek.pl przytacza niezwykłą historię z udziałem żony Toma Cruise'a, która doskonale pokazuje, jak przerażające stało się widmo brudu dla Amerykanów (kto zresztą może unaocznić to lepiej niż matka jednego z najpopularniejszych dzieci Hollywood, Suri Cruise, przyszłej głowy Kościoła Scjentologów?): „Katie Holmes jest dobrą, przewidującą matką. I choć jedni się z niej śmieją, my staramy się zrozumieć jej wyczyn. Posłuchajcie. Katie wybrała się z małą Suri na plac zabaw w Pasadenie. Dziewczynka została w samochodzie, a mama uzbrojona w butelki ze środkami dezynfekującymi ruszyła na wojnę z brudem. Świadkowie donoszą, że z zapałem szorowała huśtawkę, drabinki i ławki, z których miała skorzystać Suri. Do czekającej córeczki wołała: Poczekaj kochanie, za chwilkę skończę! Podobno Katie bardzo ładnie wyglądała ze ścierką w dłoni. Niektórzy uważają wręcz, że aktorka zawsze prezentuje się tak, jakby szykowała się do dezynfekcji świata. Ale chyba nie ma się z czego śmiać. Wystarczy rzucić okiem na najbliższy plac zabaw dla dzieci”.

Choć cała sytuacja może wydawać się nieco surrealistyczna i groteskowa, autorka artykułu stara się zrozumieć „wyczyn” gwiazdy, ostatecznie nie widząc w nim niczego śmiesznego. W końcu takiego świata byśmy chcieli: czystego, uporządkowanego, zdezynfekowanego – najlepiej aseptycznego. Tego rodzaju podejście do środowiska jest przedłużeniem naszego podejścia do własnego ciała i jego higieny. Sensacyjne doniesienia o luźnym stosunku do mycia się i niestosowaniu dezodorantu przez Matthew McConaughey’a czy Julię Roberts, a więc przez współczesne ikony piękna, rodzą w nas przerażenie i wstręt, co dobitnie potwierdzają komentarze pod wyżej wymienionymi informacjami. Sam fakt zażywania kąpieli raz na tydzień urasta do roli wywołującego dyskusje newsa, który hurtowo reprodukowany jest w Pudelku, Plotku, Egoistach, Lansiku i wszystkich innych serwisach plotkarskich. Bo choć jeszcze kilka lat temu detektyw Monk budził śmiech swoim wyczuleniem na brud i towarzyszący mu nieporządek, dzisiaj jego obawy i podejście do życia mieści się w normie.

Tę niezwykłą przemianę, swoistą obsesję na punkcie higieny i czystości, która, zwłaszcza wśród Amerykanów, pojawiła się na przełomie XX i XXI wieku, ze szczególną mocą akcentuje Katherine Ashenburg w swojej „Historii brudu”. Pozycja Ashenburg to kolejna książka wydana w języku polskim, która stara się zmierzyć z kwestią coraz bardziej i wyraźniej wypartą w naszej kulturze, która jednocześnie z coraz większą mocą do niej powraca (o czym świadczy chociażby niezwykła popularność jej książki na całym świecie): z problemem nieczystości i brudu. Choć sprawa wydaje się dla nas prosta i oczywista, wcale taką nie jest. Dlatego Ashenburg z niezwykłą wnikliwością i skrupulatnością śledzi transformacje i historyczną zmienność stosunku do mycia się, na który wpływ miały takie czynniki, jak doktryny religijne, teorie naukowe, rozwój technologiczny, czy w końcu ekonomia i związany z nią rynek reklamy.

Łaźnie, kobiety i śpiew

Korzystając z różnorodnych źródeł, przede wszystkim z zachowanych tekstów kultury oraz ocalałych listów i prywatnych zapisków, autorka „Historii brudu” rekonstruuje ewolucję podejścia cywilizacji Zachodu do kwestii czystości i brudu – od starożytności aż do początku XXI wieku. Wychodząc od motywowanej religijnie, ale także zdrowotnie, czystości Greków, której obraz przybliża „Odyseja” Homera czy dramaty Ajschylosa, Ashenburg ilustruje pewne umiarkowanie w kwestiach higieny, cechujące starożytnych Greków, które w późniejszej historii będzie mniej lub bardziej radykalizowane – podkreślając lub pomniejszając wagę czystości i mycia się. Zimna kąpiel grecka, która sama w sobie była jedynie środkiem do oczyszczenia zarówno zewnętrza, jak i wnętrza, zmieniła swój charakter w starożytnym Rzymie. Wynalazki takie, jak akwedukt, system centralnego ogrzewania czy beton, umożliwiające przesył wody na duże odległości, jej stosunkowo proste podgrzanie oraz wybudowanie wielkich łaźni obsługujących setki czy nawet tysiące mieszkańców miasta, pozwoliły zrewolucjonizować podejście do mycia się. Kąpiel, teraz już w ciepłej, a nawet gorącej wodzie, stała się czynnością na wskroś towarzyską. Towarzyszące jej atrakcje, takie jak umiejscowione w pobliżach łaźni czy w samych budynkach łaźniowych domy publiczne, sprawiły, że zażywanie kąpieli jawiło się Rzymianom jako prawdziwa rozkosz, której, przy niskich opłatach, można było się poddawać całymi dniami. Łaźnie, jak zauważa Ashenburg, były najbardziej demokratyczną z wszystkich instytucji starożytnego Rzymu, ponieważ dzięki ich powszechności i łatwej dostępności, pozwoliły na zażywanie kąpieli każdemu, kto tego zapragnął: od arystokracji aż po niewolników. Jednak, o czym należy pamiętać, celem tych ablucji nie była higiena. Chodziło przede wszystkim o przyjemność – odprężenie płynące z ciepłej kąpieli w murach wielkich rzymskich term, które w najdobitniejszy sposób świadczyły o potędze i bogactwie Rzymu.

Olor de santidad

Przełomowym momentem w historii nieustannego przenikania się czystości i brudu był zanik zbytkownych term i domów kąpielowych, w których plenił się nieobyczajny występek i brud moralny. Nastąpiło to wraz z upadkiem cesarstwa rzymskiego i narodzinami chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo, podkreślające bardziej wagę czystości wnętrza niż zewnętrza, zachowywało dystans w stosunku do rzymskiego uwielbienia kąpieli. Z czasem jednak, wiążąc rozpasanie moralne z myciem się w pełnych przepychu termach, chrześcijańscy kaznodzieje zaczęli nawoływać do zaprzestania higieny własnego ciała – samoumartwienie ciała miało pomóc w skupieniu się na swoim wnętrzu i pielęgnowaniu ducha. Do głosu doszedł rozdźwięk między czystością fizyczną a symboliczną. Znamienne było odejście od żydowskiego kodeksu oczyszczania ciała, przy jednoczesnym zwrocie w stronę świadomości skalania wewnętrznego. Liczyła się tylko jedna kąpiel: chrzest, który zmazywał grzech pierworodny. Za świętym Hieronimem można powiedzieć, że „ten, kogo chrzest oczyścił, nie musi się kąpać raz drugi” (s. 47).

Choć u pierwszych chrześcijan kąpiel była dozwolona (ograniczona jedynie do higieny i pomijająca wszelką przyjemność związaną z myciem własnego ciała) i nie wydawała się niczym złym, coraz głośniej postulowany zakaz kąpieli zawierał w sobie głęboki sens moralny: kąpiel w sposób naturalny wymagała obnażenia ciała, co mogło prowadzić do podniecenia, zaś uczucie gorąca wzmaga popęd, co z kolei groziło nadmierną pobudliwością seksualną. Nowym ideałem chrześcijaństwa był brud i stan nieumycia, który charakteryzował świętych. Jak mawiała Paula, bliska przyjaciółka świętego Hieronima: „Czyste ciało i suknia (...) kryją nieczystą duszę” (s. 54). Umartwianie ciała i pragnienie doświadczenia jego „bezcielesności” prowadziła do ascezy i abnegacji, której symbolem stała się olor de santidad – woń (lub mówiąc mniej eufemistycznie: smród) świętości.

Sytuacja zmienia się w drugiej połowie średniowiecza, wraz z umocowaniem wiedzy świeckiej i kościelnej w feudalnej Europie. Nowe przekonanie o tym, że „brud nie był nigdy drogi Bogu” (s. 68), powiązane z powszechnym pojawieniem się łaźni tureckiej, „przywiezionej” przez europejskiej rycerstwo z wypraw krzyżowych, pozwoliło całkowicie zmienić higieniczne zwyczaje w Europie tamtego okresu. Higiena staje się cnotą: ludzie zaczynają dbać o siebie i o swoje ciała, a karierę robią podręczniki dobrego zachowania. Jednakże wraz z popularyzacją łaźni, następuje także liberalizacja obyczajów – łaźnie na powrót stają się siedliskiem rozpusty, zwłaszcza w Europie Środkowej. Z jednej strony owo rozpasanie, a z drugiej dominująca w tamtym okresie medyczna teoria humorów sprawiły, że z kąpieli uczyniono swoistego kozła ofiarnego podczas epidemii dżumy w Europie: „W 1348 roku król Francji Filip VI polecił lekarzom z wydziału medycyny Uniwersytetu Paryskiego zbadać genezę zarazy. W swej dogłębnej ekspertyzie za pierwszego winowajcę uznali katastrofalną koniunkcję Saturna, Jowisza i Marsa, która sprawiła, że z ziemi i wód zaczęły się podnosić chorobotwórcze miazmaty, zatruwając atmosferę. Nieodporni ludzie wdychali skażone powietrze i umierali. Kto był najbardziej podatny? Niektóre z czynników ryzyka zdefiniowano jeszcze w czasach greckich i rzymskich (...). Teraz uczeni dodali do tej listy pozycję, która zasiała przerażenie w średniowiecznych sercach: gorące kąpiele wywierające niebezpiecznie rozpulchniający i osłabiający skutek na ciało. Pod wpływem gorąca i wody w skórze otwierały się pory, przez które zaraza łatwo przenikała do organizmu” (s. 82). Takie postawienie sprawy doprowadziło do kilkuwiekowej dominacji brudu i smrodu w okresie renesansu i baroku, o czym wolelibyśmy już nie pamiętać.

Człowiekiem jestem i nic, co brudne nie jest mi obce

Na ironię zakrawa, że przekonanie o ciemnocie i niższości średniowiecza wyrosło w renesansie i baroku – chyba najbardziej nieczystych i, co za tym idzie, ciemnych od brudu epokach w historii zachodniej cywilizacji. Być może jest coś symptomatycznego w narodzinach humanizmu właśnie w takim momencie dziejowym – umiłowanie wielkości i piękna człowieka w epoce, w której za szczyt czystości uchodziła jedna kąpiel na miesiąc i w której Ludwik XIV w ciągu całego (jakże długiego!) życia zażył jedynie dwie kąpiele. Widzieć potęgę człowieka w tych biednych istotach zamieszkujących wielkie miasta i pokrytych grubą warstwą brudu, służącą za pożywkę dla wszelkiego rodzaju wesz, pluskiew i innego robactwa – to musi rodzić respekt.

Medyczne teorie oraz przybierające z czasem na sile mity dotyczące higieny z pewnością są jednym ze źródeł nowego podejścia do życia, a także rządzenia. To w renesansie, a zwłaszcza w baroku, istotnym elementem codzienności staje gra pozorów – ukrywanie brudu pod dziesiątkami sztuk czystej bielizny, która mogła być zmieniana nawet kilka razy dziennie. Jak zauważa Georges Vigarello w „Czystości i brudzie”: „Bielizna, wyłaniająca się spod kaftana męskiego czy damskiej sukni, przekazuje znaki rejonów bardziej ukrytych. Intymność nieznacznie wkracza w sferę widzialności. (...) Praktyki dworskie pomnażają oznaki stroju, wykorzystują umiejętność piętrzenia tkanin, subtelnie igrają z mylącymi pozorami (...). Niezależnie od wszystkiego tak czystość siedemnastowieczna nie jest pozbawiona paradoksów. Dotyczy ona ukrytych obszarów ciała, choć przyznaje większą rolę spojrzeniu. Jest bardziej ukryta, podczas gdy nigdy przedtem tak dalece nie była bliska widowisku. To, co widoczne, zdobywa sobie teraz niesłychaną autonomię”. Okres ten to także rosnący w siłę przemysł perfumeryjny – w tym wymiarze nic lepiej nie unaocznia tamtego okresu niż „Pachnidło” Patricka Süskinda. Na ten sam czas wskazuje Laporte, jako na moment przybierającego na sile procesu indywidualizacji, który przyspieszony zostaje przez politykę czystości, kojarzącą to kim jesteśmy z nieczystościami, skrywanymi głęboko za widoczną i czystą ścianą naszego domu.

Brud staje się własny i intymny, ale publicznie nadal wszystko musi pozostawać czyste i nieskazitelne – Ashenburg przywołuje historię poety Christophera Smarta, który został zamknięty w domu dla obłąkanych m.in. za to, że „nie gustował w czystej bieliźnie” (s. 94). Jednak w tym samym czasie, kiedy znakiem czystości staje się biała bielizna, sama kąpiel postrzegana była jako grzech: „dowodem podnoszonym na procesach inkwizycyjnych przeciw zarówno Żydom, jak i Maurom był fakt, że inkryminowani znani są z zażywania kąpieli” (s. 98). Ashenburg zwraca uwagę na fakt, że to przejście od kąpieli do czystej bielizny, która symbolizowała porządek i czystość mieszczaństwa, najlepiej symbolizuje zmiana tematyki obrazów tamtego okresu: „Miejsce średniowiecznych drzeworytów i iluminowanych manuskryptów, przedstawiających działające na zmysły sceny z kąpieli, zajęły ikonograficzne ody do bielizny. (...) W 1663 roku Pieter de Hooch namalował dwie kobiety z pietyzmem układające taką świeżo upraną stertę w komodzie. W kompozycji obrazu występuje mnóstwo kątów prostych, ewokujących uporządkowany, zdyscyplinowany styl życia kultywowany przez holenderskie mieszczaństwo: wykładana kaflami podłoga, kwadratowe szybki w oknach, prostokąty drzwi, oraz tytułowa intarsjowana bieliźniarka zajmująca centralne miejsce frontowego hallu i jej cenna, równiutko złożona zawartość. Okrągły, stojący przy drzwiach kosz na bieliznę z nieświeżymi ubraniami niestarannie przerzuconymi przez jego krawędź, symbolizuje natomiast brud, nędzę i nieporządek, których należy się wystrzegać” (s. 97).

Clean New World

Sytuacja zmienia się wraz z nastaniem oświecenia, kiedy stopniowo do łask powraca woda – najpierw w specjalnie do tego przeznaczonych ośrodkach, pod opieką specjalistów od balneologii: „Ponieważ kąpiel w domu budziła tyle obaw, alternatywę stanowił kurort lub spa” (s. 101). Kurorty, odwrotnie niż samodzielna kąpiel, cieszyły się przede wszystkim medyczną aprobata, ale także społecznym prestiżem, bowiem dostępne były jedynie osobom z wyższych sfer – tylko one mogły pozwolić sobie na wyjazd do La Villa, Vichy czy Bath. Jak zauważa Ashenburg, przyjazd do spa, podobnie do współczesnych, niezwykle nowoczesnych ośrodków tego typu, był niczym wylądowanie na innej planecie – czystej i podporządkowanej dyscyplinie. To właśnie kurorty, ze swoją nieco magiczną otoczką, odegrały zasadniczą rolę w ponownej legitymizacji wody: okazało się, że woda, która zapewnia czystość, zapewnia także zdrowie i urodę.

Vigarello w swojej książce podkreśla decydującą rolę medycyny w tym procesie: „Prawdziwa przemiana, wprowadzająca zdecydowane przesunięcie, dokonała się na skutek argumentacji zdrowotnej: nie chodzi już o wygląd, ale o tężyznę. Właśnie dążąc do nowych sił mieszczaństwo z końca XVIII wieku teoretyzuje na temat czystości skóry: oczyścić pory, aby ciało mogło być bardziej dynamiczne. Zastosować nawet zimną wodę, aby wzmocnić tkanki. Czystość wyzwala i wzmacnia. Woda ściąga i hartuje”. Naraz woda okazuje się mieć zbawienny wpływ na człowieka. Tobiasz Smollett odkrywa, że kąpiele morskie dodają mu zdrowia i zaprawiają jego ciało. Jan Jakub Rousseau propaguje naturalność i niewinność czystego ciała w miejsce teatralnej gry bieliźnianych pozorów, która cechuje stary, arystokratyczny ład. O niezwykłej żywotności i aktualności haseł tamtego czasu może świadczyć fakt, że podobną argumentację do XVIII i XIX-wiecznych lekarzy stosują producenci kosmetyków, informując o nowych systemach „otwierania porów” i ściągania skóry przez jej nawadnianie. Europejską i amerykańską higienę aż do początków XX wieku rewolucjonizują wynalazki bidetu, prysznica i nowego, twardszego mydła z dodatkiem olejków palmowych – choć o prawdziwej rewolucji można mówić jedynie w USA.

Higiena osobista w połowie XIX wieku staje się elementem amerykańskiego stylu życia. Nowo budowane hotele, kluczowy element nowej amerykańskiej rzeczywistości, oraz w ogóle nowe budownictwo wznoszone niemal od zera; zamiłowanie do hydropatii (które zawędrowało do USA ze Śląska, gdzie Vincent Priessnitz spopularyzował ideę wodolecznictwa i zimnych kąpieli); realia wojny secesyjnej, podczas której wdrożone w życie zostały uwagi Florence Nightingale promującej higienę jako środek na zmniejszenie wskaźnika śmiertelności na skutek chorób i infekcji – wszystko to sprawia, że w USA dbałość o higienę okazuje się być przyjemnością, czystość warunkiem zdrowia, zaś samo mycie jawi się jako moralne i społecznie postępowe. „W brudzie zaczęto widzieć prymitywizm i chaos, cechy, do których Amerykanie bynajmniej nie aspirowali, czystość tymczasem uosabiała moralność, ład i postęp” (s. 177). Podobne powiązanie czystości z moralnością wykazuje w swojej książce Vigarello: „czystość nie tylko nadaje odporność, ale i zapewnia ład. Pomnaża inne cnoty. Czystość skóry, dyscyplina mycia mają tu swoje odpowiedniki psychologiczne: skutek jest niewidoczny fizycznie, ale moralnie doniosły”.

Nic dziwnego, że u progu XX wieku, kiedy do Nowego Świata emigrują tysiące ludzi z Europy, Amerykanie przyjmują ich przybycie z przerażeniem – wysoce cywilizowani obywatele starej, poczciwej Europy, o tak bujnych tradycjach intelektualnych sięgających tysięcy lat, okazują się być dzicy i prostaccy. Ashenburg podkreśla prawdziwy przełom, jaki przynosi rewolucja higieniczna: w wiekach wcześniejszych brud jednoczył wszystkich, a monarcha francuski był być może nawet brudniejszy od swoich poddanych – ale teraz to czystość i bezzapachowość staje się pożądanym ideałem, a ten, kto nie może go spełnić, okazuje się być odrażający i przerażający. Średnia klasa, posiadająca w swoich domach łazienkę zaopatrzoną w prysznic i pachnące mydło, a wkrótce także w dezodoranty, podpaski i najnowsze kosmetyki, pozwalające zakamuflować naszą naturalną zwierzęcość i ujawnić nowe, „naturalne” oblicze, odcina się od reszty społeczeństwa swoją nieskazitelnością. Wizualna i węchowa granica oddzielająca antyseptyczną burżuazję od śmierdzących robotników i biedaków okazuje się być coraz większym problemem – programy promujące czystość osobistą oraz propaganda higieniczna stają się sprawami wagi państwowej. Człowiek nowej ery ma być zadbany, czysty i najlepiej bezwonny – o tym przekonuje szkolna indoktrynacja za pomocą takich czytanek jak „Wodne dzieci” Charlesa Kingsleya; o tym samym mówią też reklamy (Ashenburg zwraca uwagę na fakt, że to rynek produktów higienicznych – mydeł, dezodorantów czy różnego rodzaju kosmetyków napędza i kształtuje strategie reklamowe u progu narodzin rynku reklamowego: tam po raz pierwszy pojawiają się celebrity testimonials, programy lojalnościowe i fanowskie).

Być może nie bez powodu odrodzenie myśli higienicznej i jej mocna ekspansja zbiega się czasowo z początkiem imperializmu, na co zwracał uwagę m.in. Laporte w „History of Shit”. Czystość, już od czasów starożytnej Grecji i Rzymu była instrumentem podboju i bronią przeciwko obcym. W Rzymie łaźnia „urosła do rangi jednej z charakterystycznych cech rzymskości, a nawet jej symbolu, stając się jednym z kluczowych sposobów, w jaki Rzymianie odróżniali siebie od obcych i jedną z pierwszych zdobyczy cywilizacyjnych, którą fundowali nowo podbitym narodom rozległej rzymskiej rodziny. Kiedy Agricola został gubernatorem zimnej mglistej Brytanii w 76 roku nie miał wątpliwości czego potrzeba zapuszczonym, rozczochranym tubylcom. Z miejsca zapoznał ich z togami, łaciną i termami. Był to najszybszy i najskuteczniejszy sposób romanizacji” (s. 32-33). Nie inaczej było pod koniec XIX wieku, nie inaczej jest też dzisiaj. Czystość i higiena, zbliżające się w naszej kulturze do swojego ekstremum, uosabiają w sobie troskę o moralność, ład i postęp, czy jak kto woli o dobro, piękno i prawdę. Stąd wspomniana przez Ashenburg mania wybielania zębów i wstawiania idealnie równych implantów, które są tylko jednym z elementów ogólnego dążenia do cielesnej perfekcji, swoistego przeciwieństwa średniowiecznych prób osiągnięcia duchowej doskonałości. To, co cechuje naszą kulturę to „nienaturalna naturalność” – dążenie do „naturalności” zrodzone ze wstrętu do swojego naturalnego wyglądu. Sterylny, wspaniały świat, w którym nie ma już przykrych zapachów i widoków, wolny od starzenia się i chorób. Taki świat to nieosiągalne marzenie higienistów od momentu odrodzenia dyskursu higienicznego.

Ale narodziny samego projektu takiego świata to początek permanentnego lęku o każdą drobinę, która nie pozostaje na swoim miejscu, strachu przed tym, co niewidoczne lub ukryte oraz początek autentycznego przerażenia chaotyczną rzeczywistością i chorobliwego podejrzenia wobec samego siebie. Nikt lepiej nie oddaje stanu tego autentycznie nowego człowieka niż detektyw Monk, który ma fobię na punkcie praktycznie wszystkiego, a sam, jak nikt inny, dba o porządek, ład i czystość, o czym najlepiej świadczy jedna z jego złotych myśli: „Dzieci potrafią być bardzo psotne. Kiedy miałem 8 lat spędziłem cały dzień nie myjąc rąk”. Ale to właśnie dzięki temu potrafi rozwiązać każdą, nawet najbardziej misterną zagadkę zbrodni, bo tym, co zdradza występek i działanie niemoralne jest związany z nimi brud, który nie ukryje się przed przeczulonym na punkcie nieczystości wzrokiem Monka. Podobnie zresztą jest w przypadku sterylnych i zadbanych w każdym momencie dnia i nocy detektywów z „CSI”. Czasy „Brudnego Harry’ego” bezpowrotnie minęły: teraz zamiast magnum stosujemy jednorazowe rękawiczki. To wystarczy.

Nasz sterylny, wspaniały świat nie jest jednak wolny od paradoksów. Ashenburg nie porusza tego tematu, ale na ironię zakrawa fakt, że najczystsza kultura w historii Zachodu produkuje też najwięcej śmieci i nieczystości, a ich ilość jest tak duża, że należy je wysyłać w kosmos. Oczywiście, składa się na to wiele innych procesów, niemniej samo dbanie o czystość jest odpowiedzialne za duży procent produkowanych nieczystości.

Coś jednak zaczyna się także zmieniać. Pod koniec książki Ashenburg pisze o „hipotezie higieny”, nowej teorii medycznej, która zmienia stosunek do czystości od końca lat 80. Okazuje się, że potrzebujemy brudu do tego, aby być zdrowym. Koniecznym warunkiem nabywania odporności i zdrowia jest kontakt z groźnymi drobnoustrojami. Bez tego skazani jesteśmy na dalszy wzrost alergii i innych chorób cywilizacyjnych. Czy to kolejny dziejowy zwrot w podejściu do czystości, zapoczątkowany przez medycynę? Póki co zachowanie Katie Holmes przekonuje nas, że jeszcze do tego daleko…
Katherine Ashenburg: „Historia brudu”. Przeł. Aleksandra Górska. Wydawnictwo Bellona. Warszawa 2009.