ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (135-136) / 2009

Agnieszka Nęcka,

STRACONE ZŁUDZENIA

A A A
O „Cudownej karierze Magdy M.” niewielu by pewnie usłyszało i niewielu by pewnie o niej napisało, gdyby nie fakt, że autorką książki jest Magdalena Miecznicka – bezkompromisowa i – bądźmy szczerzy – czasem aż nazbyt nieprzyzwoicie pochopnie wydająca sądy krytyczka, pokazująca swoje ostre pazurki na łamach „Dziennika”. Czyżby literatura „nowa i najnowsza” (nie tylko produkcji polskiej!) była tak marna i dla Miecznickiej w zupełności nieakceptowalna, że ta postanowiła utrzeć wszystkim (zarówno twórcom, jak i komentującym ich poczynania recenzentom) nosa i pokazać, jak się pisać powinno? Kłopot jednakże w tym, że Miecznicka średnio się twórczymi możliwościami popisała. Udowodnienie przeświadczenia, że debiutancka książka Miecznickiej jest o wiele gorsza niż sława ją poprzedzająca, okazuje się zadaniem dość prostym. Gdyby bowiem chcieć zdeprecjonować tę prozę, wystarczyłoby powiedzieć, że jest kolejną opowieścią o rozczarowaniach miłosnych (w ok. 65 %), zdobywaniu kolejnych szczebelków (tu raczej mgliście zarysowanej, ale jednak zdobytej) kariery (w ok. 5 %) i zagłuszaniu własnego autentycznego „ja” przez przedstawicieli obecnego pokolenia trzydziestolatków (w ok. 30 %). Miecznicka preparuje, przeważnie przez drugoosobową narrację, swoistą spowiedź kobiety-Polki bez kompleksów, za to posiadającej wszystko to, co nawet nie mieściło się w sferze marzeń jej rodziców. Porzucona (najpierw przez ojca, potem zaś przez jej pierwszą miłość – osiedlowego macho – Andrzeja), z czasem sama będzie bez mrugnięcia okiem porzucać kolejnych facetów.

Tytułowa Magda M. (w pierwszym odruchu kojarzona z przebojową prawniczką – bohaterką jednego z popularnych, emitowanych w TVN seriali, w drugim zaś – z samą postacią autorki), pracując w firmie konsultingowej i odnosząc sukcesy w pracy zawodowej, spędza życie na podróżowaniu po świecie, robieniu zakupów w markowych sklepach, imprezowaniu w modnych lokalach i uprawianiu snobistycznych sportów. Wszystko po to, by nie myśleć o przeszłości i o samej sobie. Magda M. jest bowiem nie tylko jawnie zdeklarowaną singielką, która od czasu do czasu wikła się w mniej lub bardziej udane związki, ale uczuciowym impotentem stale jednak poszukującym potwierdzenia, że warto inwestować w ludzi i w miłość. Za ów brak umiejętności zbudowania trwałych relacji z mężczyznami odpowiedzialność ponosi – bo jakżeby inaczej?! – ojciec, który opuścił matkę Magdy M., gdy dziewczynka miała cztery latka. Wychowywana nade wszystko dzięki magazynom kobiecym wyrosła przeto na piękną, perfekcyjnie ubraną i wykształconą kobietę, która osiągnąwszy zamierzone cele, pragnie jedynie uciec od samej siebie. Dla kariery tedy będzie gotowa poświęcić wszystko (włącznie ze spokojem sumienia). Ale czyni tak nie tylko dlatego, że dziś inaczej nie można, bowiem albo się będzie na szczycie, albo nigdzie, ale dlatego, że niczego poza pracą nie ceni. „Cudowna kariera Magdy M.” pod względem fabularnym nie jest zatem specjalnie atrakcyjna. Owe trzy etapy życia, na jakie podzielona została biografia bohaterki, de facto niewiele się od siebie różnią. A bo i prawdę mówiąc niewiele się w tej powieści dzieje. Pożeraczom fabuł pozostanie się więc obejść smakiem i przerzucić na – jakże podobny w wielu miejscach – „Seks w wielkim mieście”, który – w przeciwieństwie do wersji Miecznickiej – skrzy dowcipem, ironią i szybko toczącą się akcją. W odróżnieniu od Carrie Bradshaw Magda M. nie jest seksoholiczką (a nawet jeśli jest, to autorka – nie wiedzieć czemu – bardzo skrzętnie to ukryła), nie miewa żadnych rozterek (poza tymi w rodzaju: „jak szybko można odpisać mężczyźnie na smsa?” lub „czy gdy się z nim spotkam tak szybko, to moje zachowanie uzyska akceptację przyjaciółek?”), nawet rozczarowania miłosne są mało wiarygodnie przeżywane, bo jakby z góry wkalkulowane w bilans zysków i strat. Tytułowa bohaterka debiutu prozatorskiego Miecznickiej jest zatem idealnym produktem konsumpcyjnej rzeczywistości.

Kłopot wszakże w tym, że ideały istnieją jedynie w świecie literackim. Toteż Magda M. jest nieznośnie papierowa, sztuczna, mało wyrazista i niezwykle przewidywalna. Miecznickiej chodziło o grę (ze) stereotypami, która ma uzmysłowić to, iż stale udajemy kogoś innego niż w rzeczywistości jesteśmy. Przeraża nas nasze ziejące pustką, ale właśnie autentyczne „ja”, toteż za wszelką cenę chcemy od siebie uciec. W centrum zainteresowań prozaiczki znalazło się przeto ośmieszenie naiwnej wiary „słodkich idiotek” (jakimi zapewne w jakiejś części są wszystkie kobiety) w miłość sięgającą poza grób, głupiutkich dziewczątek, które wziąwszy rzeczywistość w cudzysłów, godzą się na wszystko, by tylko przedłużyć iluzję szczęścia, znaną z bajek, w które gdzieś w głębi serca nigdy nie chcą przestać wierzyć, i z romansów, które tę wiarę nieustannie podsycają w latach późniejszych. Magda M. wybiera inną drogę. Między pracą, siłownią i jedzeniem jogurtu a wklepywaniem kremu (oczywiście innego pod oczy, innego na policzki) jest szalone życie w ekskluzywnych knajpach, wypełnione bezsensowną paplaniną i przelotnymi romansikami. Ten ochronny pancerz na dłuższą metę nie zdaje – bo zdawać nie może – sprawdzianu. Problem w tym, że żadne z tych wyjść – o czym przecież wiadomo – nie jest dobre. Co chciała osiągnąć Miecznicka? Pokazać kobiecą naiwność? Dać wykoślawiony obrazek obyczajowy współczesności? Pokazać profil pokoleniowy trzydziestolatek? Spieszę jednakże donieść, że kobiety już od dawna wiedzą, że z powodu zranionej miłości się nie umiera, zaś zdrady są wpisane w naturalną kolej rzeczy. To, że „miłość uczy (...) zmieniać wady w zalety i nawet w niemodnym fasonie koszuli ukochanego pozwala dojrzeć kolejny dowód naszego szczęścia!” również jest powszechnie znaną prawdą. Miecznicka nie mówi zatem niczego nowego, nie odkrywa żadnych tajemnic, nie obnaża kobiecych niedoskonałości w dotąd niespotykany, a zatem oryginalny sposób. Chłodna kalkulacja i oszukiwanie nie tylko wszystkich naokoło, ale nade wszystko samej siebie nie może zostać utrzymane non stop. Stale potrzebne jest pocieszanie się i utwierdzanie w raz podjętej decyzji, które to wzmocnienia przychodzą z zewnątrz (tu: od przyjaciółek prowadzących taki sam tryb życia). Dlatego też bohaterka „Cudownej kariery...” będzie przekonywała: „(...) na miłość nie wolno sobie pozwolić! Ze wszystkich sposobów, jakimi próbujemy radzić sobie z życiem, ten właśnie, choć najbardziej kuszący, jest najbardziej niebezpieczny; nie od ciebie – ale od innej osoby, nieodgadnionej i nieprzewidywalnej – zależy, czy nagle z poniedziałku na wtorek nie zostaniesz sam, narażony na okropności, przed którymi miałeś skryć się w jej ramionach!”

Magda M. żyje pełnią życia tylko pozornie, ale i niekonsekwentnie. Miłość jest przecież sportem ekstremalnym i w tym tkwi jej tak pociągająca siła. Kto nie ryzykuje, niczego nie traci, ale i niczego nie zyskuje. Tego jednak bohaterka Miecznickiej nie chce brać pod uwagę. W konsekwencji otrzymujemy płytki psychologizm i jednostronne, a zatem zniekształcone spojrzenie na świat. Mówienie o „Cudownej karierze Magdy M.” jako o narracji problematyzującej kondycję egzystencjalną dzisiejszych trzydziestolatków jest tedy sporym nadużyciem. Miecznicka nie pokusiła się nic ponad nakreślenie (i to cienką kreską!) zupełnie niewiarygodnego obrazku dziewczyny, ale dziewczyny wywodzącej się z „innej bajki” niż współczesność. Takiej, co to powie: „Lubimy nasze życie i żaden nowy plan nie jest w stanie zburzyć naszego spokoju, równowagi, cichej pewności siebie oraz niezależności. Jesteśmy jak małe łódeczki na morzu, ale łódeczki, których kursu nie zmieni żaden wielki okręt. Na początku trochę to boli, lecz potem wszystko się zwraca z nawiązką: zyskujemy bezwzględną niezależność” .

Pewnie nie byłoby powodu, by się dłużej nad niedoskonałościami prozy Miecznickiej rozwodzić. Nie sztuka wykorzystać tak łatwą okazję, by odpłacić bezkompromisowej recenzentce pięknym za nadobne i dać debiutantce zasmakować jej własnego ostrza. Nie byłoby powodu, gdyby nie linia obrony, jaką przyjęła autorka. A raczej strategia ataku objawiona przez nią (pisarkę? krytyczkę? a może obie naraz?) podczas zabierania głosu „W sprawie siebie samej” („Kobieta” [dod. do „Newsweek Polska”] 2009, nr 4). Nie chodzi o to, by roztrząsać problem zawartości seksu w seksie i zastanawiać się, dlaczego oby jest go tak mało. Nie idzie zatem o to, że czuję się – podobnie jak wywołani we wspomnianym felietonie Nowacki czy Marecki – rozczarowana tym, że Miecznicka zbyt małą szczyptą pikanterii zaprawiła swoją prozę, ale o to, że chce nam wmówić, że w przypadku „Cudownej kariery Magdy M.” mamy do czynienia z czymś więcej aniżeli produkcją mieszczącą się w rejestrach literatury popularnej. Innymi słowy, dlaczego mielibyśmy udawać, że Miecznicka jest Gombrowiczem w spódnicy, skoro to nijak ma się do stanu realnego? Zamiast tego otrzymaliśmy „standardową” prozę kobiecą, do której – w ramach bonusika – dołączona została sesja zdjęciowa (pokazująca leżącą na kanapie Miecznicką w krótkiej, mocno wydekoltowanej, różowo-białej sukience, w białych, przykuwających uwagę butach na wysokim obcasie) i filmik reklamowy wyprodukowany przez Wydawnictwo Literackie (na którym z kolei realna Magda M. spaceruje po ogrodzie z parasolką). „Cudowna kariera...” wiele zawdzięcza chick litom, a zatem bywa sentymentalna, momentami nieznośnie kiczowata i tendencyjna. Dowodzić, że to subtelne i podbudowane dykcją niemal poetycką mówienie o miłości, to doprawdy „ściema”, jakich w tej prozie wiele.

Nie twierdzę, że Miecznickiej brakuje świadomości literackiej, czy że jest zupełnie pozbawiona pomysłowości. Wszak punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia. Mówię jedynie, że krytyczka przeliczyła swe siły. Ale kto wie, co przyniesie przyszłość. Być może gdy ja-pisarki porozumie się z ja-krytyczki, Miecznicka zrezygnuje z aury glamour i uraczy nas literaturą „z prawdziwego zdarzenia”, a zatem taką, o którą warto się będzie spierać bez względu na dekolt, nasycenie różem czy wysokość szpilek? Dziś jedynie możemy mówić o straconych złudzeniach...
Magdalena Miecznicka: „Cudowna kariera Magdy M.”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2009.