
POD PRĄD, ACZ W STARORZECZU
A
A
A
Krzysztofa Jaworskiego, jednego z najlepiej się zapowiadających młodych poetów lat 90-tych (mam tu na myśli dwa pierwsze jego tomiki, „Wiersze” i „Kameraden”, po których przyszła faza jałowych powtórek i autoparodii, poprzedzająca nieomal całkowite zamilknięcie), skłonny byłem zaliczyć do grupy najciekawszych prozaików kolejnego dziesięciolecia, a to na podstawie dwóch tylko opowiadań zamieszczonych w miesięczniku „Twórczość”, mianowicie: „Pierwszej miłości” i „Ctrl+Alt+Del”. Z pozoru lekkie i zabawne, jak wszystko, co wyrzuca z siebie komputer tego autora, dowodziły one absolutnego mistrzostwa, doskonałego opanowania tajników warsztatowych małej prozy, a przy tym żartobliwość nie była już w nich celem samym w sobie, pozwalała zaistnieć myślom głębszym, otwierającym – jak można było mniemać – nowy rozdział w twórczości dotychczasowego humorysty. Bo, muszę przyznać, wcześniejsze utwory prozatorskie Jaworskiego nie budziły we mnie tak wielkiego entuzjazmu. Debiutancki „Batalion misiów” uwodził czytelnika tą samą pleonastyczną dezynwolturą językową, co i współczesne mu opowiadania Darka Foksa z tomu „Pizza weselna”, nie wykazując jednak – przy wszelkich pokrewieństwach – właściwej Foksowi precyzji i konsekwencji w doborze i metodzie (nierozwojowego) przepracowywania wybranych zagadnień. Obaj pisali utwory „goniące w piętkę”, trwale zakotwiczone w swoim punkcie wyjścia, Jaworski pozostawał jednak ciągle w cieniu Foksa, co spróbował przezwyciężyć powieścią „Pod prąd” (wymieniam jego utwory w kolejności powstawania, nie publikacji), będącą próbą nawiązania „kontaktu z rzeczywistością”; niestety metodami literatury satyrycznej, w dodatku z wykorzystaniem dość wyświechtanej figury „sympatycznego wariata” (potem tropami Jaworskiego poszedł z kolei Foks, w powieści „Mer Betlejem” odwołując się do równie niszczącej artystycznie konwencji telenoweli). Pleonazm to zresztą ciągle ulubiony środek stylistyczny Jaworskiego, ostatnio jednak przybiera formy bardziej wyrafinowane. Weźmy chociażby takie obszerne porównanie z „Pierwszej miłości”: „Plastikowa torba z klejem poruszała się wraz z jego przyspieszonym oddechem, zupełnie jakby był Sznurówa popromiennym mutantem, któremu wyrosło zewnętrzne płuco, niezbędne do przeżycia w trudnych warunkach ponuklearnej zagłady, albo chłopcem z księżyca, który odwiedził ziemię w poszukiwaniu inteligentnych form życia, lecz z nikim nie zdążył nawiązać kontaktu, bo wylądował w piwnicy i nawąchał się kleju prosto z torebki”. Ostatecznie Sznurówa, chłopiec wąchający klej, przyrównany zostaje do chłopca wąchającego klej. Ale ileż się dzieje po drodze!
Kolejnej książce tytułu użyczyło opowiadanie „Zieleniak 360o”, w zasadzie ciągnące dalej metodę znaną z „Pod prąd” (pensjonariuszy zakładu dla psychicznie chorych zastępują tu równie mili osiedlowi pijaczkowie), ze znacznie dalej wszak posuniętą wirtuozerią tudzież wyraźnym zwrotem od żartu w kierunku metafory, od doraźnej kpiny w stronę metafizycznego uogólnienia. Czyżbyśmy więc istotnie mieli tu do czynienia z wielką odsłoną „nowego Jaworskiego”, tworzącego znów rzeczy tak zadowalające artystycznie, jak to miało miejsce w przypadku jego wczesnych wierszy? Nie całkiem, okazuje się bowiem, iż obok swoich arcydzieł nie waha się on umieszczać kawałków drugorzędnych – do takich należą: „Opowieść wigilijna” (utwór okolicznościowy, niewart przedruku), „Pożegnanie ojczyzny” (niezbyt przekonująca parodia motywów z Dostojewskiego i Czechowa) i „Chłopcy od kultury” (płaskie dowcipy o poetyckich groupies aspirujących do bycia poetkami) – czy też zaledwie bardzo zabawnych (jak „Sms-y zebrane”). Budzi to pewien zawód, zważywszy na apetyty. Zajmijmy się jednak szczytowymi osiągnięciami, bo dla nich mimo wszystko warto nabyć ten tom.
„Zieleniak” to, jak już wspomniałem, przede wszystkim utwór prześmiewczy i sarkastyczny, przy tej okazji jednak dochodzi w nim do metodycznego wniknięcia w sposoby istnienia niedostępne zazwyczaj szeregowemu odbiorcy kultury wysokiej – stąd winien on być niedościgłym wzorem dla naszych młodych piewców „istnienia marginalnego” (z Sylwią Chutnik na czele), podobnie jak jest ostatecznym punktem dojścia dla różnych ubiegłowiecznych dążeń ku gloryfikacji „życia na wysokich obrotach”, samozniszczenia, outsiderstwa. Te dwie sprawy się tutaj przenikają, podobnie jak w „Pierwszej miłości” Iwan Turgieniew i Samuel Beckett, z których pierwszy stworzył (w 1860-tym roku) matrycę tak właśnie zatytułowanego opowiadania, drugi zaś ją (85 lat później) po swojemu wypełnił. Jaworski, biorąc na warsztat ów tytuł po kolejnych 60 latach, dokonuje nader interesującej kontaminacji: stronę „turgieniewowską” reprezentują tu dziewczynki (interesowne, acz skazane na nieuchronną klęskę spryciarstwo, zaprawione resztkami romantyzmu), „beckettowską” natomiast – chłopcy (pogarda dla wszelkich wartości, niewiara w możliwość jakiejkolwiek samorealizacji, przedmiotowe traktowanie relacji międzyludzkich). W dziejach szóstki głównych bohaterów historia tytułowej pierwszej miłości wypełnia jednoakapitową (by nie rzec: nawiasową) wstawkę, reszta utworu zaś to z pietyzmem nakreślony kontekst obyczajowy, z którego bohaterowie ci początkowo zdają się jakoś wyłamywać, by następnie (przeżywszy ów szybki „miłosny” epizod) całkowicie wtopić się w tło, niczym puzzle brakujące w obrazie marnej, nieciekawej egzystencji całej społeczności. Ostrze satyry kieruje się tu przede wszystkim ku rozlicznym aspektom „wychowania”, a zwłaszcza szkolnictwa, traktowanego (skądinąd najzupełniej słusznie) z bezlitosną wzgardą. Artystyczna wartość i siła „Pierwszej miłości” zasadza się na tym, iż nie jest to kolejny utwór o „zepsuciu współczesnej młodzieży”, że zepsucie ogarnia tu swoją potęgą dokładnie wszystko, przekazywane jest z ojca na syna i z nauczyciela na ucznia, będąc skutkiem przyrodzonej człowiekowi słabości, nieuważności i niedbałości, a także braku czegokolwiek, co (wyjąwszy używki) można by uznać za ważne.
Temat ten kontynuowany jest w najdoskonalszym utworze tomu, „Ctrl+Alt+Del”, uzyskując wymiar czysto metafizyczny. Opowiadanie to rozgrywa się w „świecie alternatywnym”, który się tak dalece (w gruncie rzeczy) nie różni od naszego, iż dochodzimy do wniosku, że (w jakich byśmy dekoracjach ich nie umieścili) struktury istnienia są stałe, okropne, i nie ma przed nimi ucieczki. Co więcej: dotyczy to również sposobu bycia Boga, któremu Jaworski poświęca tu wyjątkowo (jak na siebie) dużo miejsca. Groteskowy epizod o natrętnych telefonach, nie pozwalających Mu spokojnie i bezbłędnie kontynuować dzieła Stworzenia, czy też wywód o mechanice przyzwyczajenia, będącego naturalną konsekwencją (również Jego) miłości to bez wątpienia myślowe i stylistyczne apogea pisarstwa Jaworskiego – mierzy się on bowiem tutaj z zagadnieniami zasadniczymi, i czyni to w swoim własnym, rozpoznawalnym stylu, któremu najwyraźniej potrzeba było owych lat terminowania, aby udźwignąć problemy cięższego kalibru. A zatem (zanim oddamy się oglądaniu ładnego filmu, dołączonego do książki, który na podstawie „Zieleniaka” zrobili Andrzej Barański i Edward Dwurnik) powiedzmy jeszcze: Krzysiu, tylko tak dalej. Ponura bowiem, beznadziejna wizja, zainscenizowana w „Ctrl+Alt+Del”, nastraja – w sensie literackim – jak najbardziej optymistycznie i każe oczekiwać kolejnych, równie wybornych dzieł tego pisarza.
Kolejnej książce tytułu użyczyło opowiadanie „Zieleniak 360o”, w zasadzie ciągnące dalej metodę znaną z „Pod prąd” (pensjonariuszy zakładu dla psychicznie chorych zastępują tu równie mili osiedlowi pijaczkowie), ze znacznie dalej wszak posuniętą wirtuozerią tudzież wyraźnym zwrotem od żartu w kierunku metafory, od doraźnej kpiny w stronę metafizycznego uogólnienia. Czyżbyśmy więc istotnie mieli tu do czynienia z wielką odsłoną „nowego Jaworskiego”, tworzącego znów rzeczy tak zadowalające artystycznie, jak to miało miejsce w przypadku jego wczesnych wierszy? Nie całkiem, okazuje się bowiem, iż obok swoich arcydzieł nie waha się on umieszczać kawałków drugorzędnych – do takich należą: „Opowieść wigilijna” (utwór okolicznościowy, niewart przedruku), „Pożegnanie ojczyzny” (niezbyt przekonująca parodia motywów z Dostojewskiego i Czechowa) i „Chłopcy od kultury” (płaskie dowcipy o poetyckich groupies aspirujących do bycia poetkami) – czy też zaledwie bardzo zabawnych (jak „Sms-y zebrane”). Budzi to pewien zawód, zważywszy na apetyty. Zajmijmy się jednak szczytowymi osiągnięciami, bo dla nich mimo wszystko warto nabyć ten tom.
„Zieleniak” to, jak już wspomniałem, przede wszystkim utwór prześmiewczy i sarkastyczny, przy tej okazji jednak dochodzi w nim do metodycznego wniknięcia w sposoby istnienia niedostępne zazwyczaj szeregowemu odbiorcy kultury wysokiej – stąd winien on być niedościgłym wzorem dla naszych młodych piewców „istnienia marginalnego” (z Sylwią Chutnik na czele), podobnie jak jest ostatecznym punktem dojścia dla różnych ubiegłowiecznych dążeń ku gloryfikacji „życia na wysokich obrotach”, samozniszczenia, outsiderstwa. Te dwie sprawy się tutaj przenikają, podobnie jak w „Pierwszej miłości” Iwan Turgieniew i Samuel Beckett, z których pierwszy stworzył (w 1860-tym roku) matrycę tak właśnie zatytułowanego opowiadania, drugi zaś ją (85 lat później) po swojemu wypełnił. Jaworski, biorąc na warsztat ów tytuł po kolejnych 60 latach, dokonuje nader interesującej kontaminacji: stronę „turgieniewowską” reprezentują tu dziewczynki (interesowne, acz skazane na nieuchronną klęskę spryciarstwo, zaprawione resztkami romantyzmu), „beckettowską” natomiast – chłopcy (pogarda dla wszelkich wartości, niewiara w możliwość jakiejkolwiek samorealizacji, przedmiotowe traktowanie relacji międzyludzkich). W dziejach szóstki głównych bohaterów historia tytułowej pierwszej miłości wypełnia jednoakapitową (by nie rzec: nawiasową) wstawkę, reszta utworu zaś to z pietyzmem nakreślony kontekst obyczajowy, z którego bohaterowie ci początkowo zdają się jakoś wyłamywać, by następnie (przeżywszy ów szybki „miłosny” epizod) całkowicie wtopić się w tło, niczym puzzle brakujące w obrazie marnej, nieciekawej egzystencji całej społeczności. Ostrze satyry kieruje się tu przede wszystkim ku rozlicznym aspektom „wychowania”, a zwłaszcza szkolnictwa, traktowanego (skądinąd najzupełniej słusznie) z bezlitosną wzgardą. Artystyczna wartość i siła „Pierwszej miłości” zasadza się na tym, iż nie jest to kolejny utwór o „zepsuciu współczesnej młodzieży”, że zepsucie ogarnia tu swoją potęgą dokładnie wszystko, przekazywane jest z ojca na syna i z nauczyciela na ucznia, będąc skutkiem przyrodzonej człowiekowi słabości, nieuważności i niedbałości, a także braku czegokolwiek, co (wyjąwszy używki) można by uznać za ważne.
Temat ten kontynuowany jest w najdoskonalszym utworze tomu, „Ctrl+Alt+Del”, uzyskując wymiar czysto metafizyczny. Opowiadanie to rozgrywa się w „świecie alternatywnym”, który się tak dalece (w gruncie rzeczy) nie różni od naszego, iż dochodzimy do wniosku, że (w jakich byśmy dekoracjach ich nie umieścili) struktury istnienia są stałe, okropne, i nie ma przed nimi ucieczki. Co więcej: dotyczy to również sposobu bycia Boga, któremu Jaworski poświęca tu wyjątkowo (jak na siebie) dużo miejsca. Groteskowy epizod o natrętnych telefonach, nie pozwalających Mu spokojnie i bezbłędnie kontynuować dzieła Stworzenia, czy też wywód o mechanice przyzwyczajenia, będącego naturalną konsekwencją (również Jego) miłości to bez wątpienia myślowe i stylistyczne apogea pisarstwa Jaworskiego – mierzy się on bowiem tutaj z zagadnieniami zasadniczymi, i czyni to w swoim własnym, rozpoznawalnym stylu, któremu najwyraźniej potrzeba było owych lat terminowania, aby udźwignąć problemy cięższego kalibru. A zatem (zanim oddamy się oglądaniu ładnego filmu, dołączonego do książki, który na podstawie „Zieleniaka” zrobili Andrzej Barański i Edward Dwurnik) powiedzmy jeszcze: Krzysiu, tylko tak dalej. Ponura bowiem, beznadziejna wizja, zainscenizowana w „Ctrl+Alt+Del”, nastraja – w sensie literackim – jak najbardziej optymistycznie i każe oczekiwać kolejnych, równie wybornych dzieł tego pisarza.
Krzysztof Jaworski: „Warzywniak”. Biuro Literackie. Wrocław 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |