ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (138) / 2009

Łukasz Iwasiński,

PRAWDZIWE EMO

A A A
Termin „emo”, dziś boleśnie skompromitowany, przeszedł długą ewolucję. Pierwotnie odnosił się do powstałego w waszyngtońskim podziemiu, pełnego pasji oraz energii brzmienia; nie tracącego impetu i mocy hard core’a, ale bardziej wyrafinowanego (patrz: katalog wytwórni Dischord). Potem przylgnął do sentymentalno-zadziornej estetyki wypracowanej przez Sunny Day Real Estate czy też dźwięków promowanych przez wytwórnię Deep Elm (pamiętne składanki „Emo Diaries”). Stołeczne trio Setting the Woods on Fire podejmuje przede wszystkim te ostatnie tropy. I robi to w doskonałym stylu – czego dowodem debiutancki album grupy (z jej nazwą w tytule).

Łukasz Iwasiński: Opowiedzcie, w jakich okolicznościach powstał zespół, a także o waszych wcześniejszych muzycznych doświadczeniach.

Marcin Buźniak: Chyba wszystko zaczęło się w momencie, gdy kolejny zespół, w którym grałem, przestał istnieć (było to około 2005 roku). Wtedy pomyślałem, że może czas zrobić coś samemu. Odstawiłem gitarę elektryczną oraz bas i wziąłem się za granie akustyczne. Napisałem parę piosenek i grałem je sobie w domu, powoli, bez pośpiechu. Pamiętam dzień, w którym – nie wiem już z jakiego powodu – sięgnąłem po elektryczną gitarę mojego młodszego brata (zabawne, że dla odmiany on teraz gra głównie na akustyku, jako Chasig The Sunshine) i zagrałem jeden ze swoich akustycznych kawałków. Było ok. Potem włączyłem przester i chwilę później zagrałem ten sam kawałek jakieś trzy razy szybciej i… wiedziałem, że to jest to – wracam do hałasowania. Pozostało jeszcze skompletowanie składu. Próbowałem grać i nagrywać z automatem, ale szybko okazało się, że do tego projektu potrzebowałem prawdziwej, dynamicznej perkusji. Mniej więcej w momencie, w którym to do mnie dotarło, los postawił przede mną Karola. Był on na mojej liście kontaktów mailowych jako jeden z perkusistów z ogłoszeń (przy okazji formowania poprzedniego zespołu Karol odezwał się i prawie już się spotkaliśmy, ale jakoś godzin nie dało się spasować i w konsekwencji na perkusji grał wtedy ze mną Piotr Mazurek). Chyba moja kuzynka ze Szwecji zaprosiła mnie na jeden z zagranicznych serwisów społecznościowych. Ja nie bardzo zainteresowany, coś tam kliknąłem i serwis wysłał zaproszenia do wszystkich osób z mojej listy. Pamiętam wtedy, że Karol odpisał, że nie jest zainteresowany serwisem, natomiast chętnie pograłby, jeśli wciąż szukam kogoś. I to było to. Brakowało jeszcze basisty, więc odezwałem się do wspomnianego wcześniej Piotra Mazurka, a on był chętny i ruszyło. Po jednej próbie wiedzieliśmy, że chcemy i że warto. W sierpniu zeszłego roku Piotr opuścił zespół, bo nie wyrabiał się czasowo, mając na głowie swój własny band. Po przesłuchaniu wielu muzyków trafiliśmy na Dominika Paszkowskiego i to jego zdecydowaliśmy się przyjąć. Obecnie jesteśmy bardzo zżyci i pracujemy nad nowym materiałem. Co do przeszłości to Karol grał na bębnach w zespole Stwory, udziela się jednocześnie w Komorze A. Dominik grał wcześniej na basie w zespole Jasny Gwint. Ja śpiewałem i grałem na gitarze w Radio Defekt, na basie w zespole Daria, Erplain i The Watchouts.

Ł.I.: Wasz debiut wydała hiszpańska wytwórnia Promise! Promise! Jak do tego doszło? Bardziej skupiacie się na rynku zachodnim czy krajowym?

M. B.: Promise! Promise! to malutka wytwórnia założona całkiem niedawno przez Luisa Cifre – muzyka, który obecnie udziela się w projekcie akustycznym Her Only Presence. Luisa poznałem parę lat temu, chyba na soulseek'u. Dogadaliśmy się muzycznie, poznałem dzięki niemu wiele zespołów, które później w dużym stopniu ukształtowały mnie muzycznie. Co jakiś czas wymienialiśmy się mailowo nowymi odkryciami muzycznymi i własnymi dokonaniami, a w momencie, gdy założył label, od razu uderzyłem z demówkami, które bardzo mu się spodobały.

Karol Koszniec: Nie dzieliłbym rynków. Powinniśmy zacząć myśleć globalnie. Jesteśmy częścią Europy, nie ma też barier oddzielających nas od, na przykład, Ameryki czy Oceanii. Muzyka z naszego kraju może śmiało konkurować z produkcjami skądinąd. Zespoły coraz częściej zapuszczają się za granicę, wydają tam płyty. Staramy się zaistnieć we wszystkich możliwych niszach, które nas przyjmą. Dzięki Internetowi stało się to bardzo proste, wystarczy wklepać adres bloga, wytwórni, gazety czy klubu i próbować skontaktować się. Co szczerze polecamy, bo działa.

Ł.I.: Na moje ucho idealnie pasujecie do – z pewnością nie jednowymiarowego, ale estetycznie całkiem spójnego – katalogu Deep Elm. Wasza muzyka doskonale harmonizuje z wydawanymi swego czasu przez nią składankami „Emo Diaries”. Jak odnajdujecie się na tym tle?

M.B.: Wytwórnia Deep Elm przez długi czas była moją ulubioną. Starałem się ogarniać wszystko, co wypuszczali parę lat temu. W sumie większość moich kompaktów pochodzi z ich katalogu. The Appleseed Cast, Planes Mistaken For Stars i Benton Falls to dla mnie trzy najważniejsze bandy, a tuż za nimi Brandson, Slowride, szwedzkie kapele, czyli: Last Days Of April, Sounds Like Violence, Desert City Soundtrack, Cross My Heart... długo by wymieniać. W późniejszym okresie takie zespoły, jak Appleseed Cast, czy Planes Mistaken For Stars pożegnały tę wytwórnię, a z wywiadów z nimi wynika, że polityka Deep Elm nie zawsze była fajna. Mimo wszystko parę kapel z obecnego okresu Deep Elm też mnie kręci – Desoto Jones ma momenty, no i Moving Mountains (właściwie Deep Elm tylko dystrybuował pierwszy album – „Pneuma”) to mistrzowie.

Ł.I.: Deep Elm dość jednoznacznie kojarzone było z emo, Wy też odwołujecie się do tej kategorii. Jednak dziś sens tego terminu został totalnie przeinaczony i skompromitowany. Co on dla Was oznacza?

M.B.: Szczerość i autentyczność, nieskrępowaną energię – charakteryzujące najważniejsze dla nas zespoły: Sunny Day Real Estate, Mineral, The Casket Lottery, Penfold, The Appleseed Cast, Planes Mistaken For Stars – to dla nas prawdziwe emo. Zamiłowanie do tej estetyki połączyło muzycznie mnie i Karola. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób znających tylko najnowsze, przekręcone znaczenie, ta etykietka z miejsca odrzuca i nawet nie próbują słuchać zespołów takich jak nasz. Doświadczyliśmy tego wielokrotnie, ale są też ludzie, którzy wiedzą, o co chodzi, widać to choćby w zachodnich recenzjach, czy to z USA, czy z Danii. Fajnie byłoby też, gdyby dzięki nam parę osób zmieniło swoje zdanie na ten temat.

K.K.: To jedna z etykietek, którą sobie przypięliśmy. Tak naprawdę jest to muzyka rockowa, z różnymi elementami. Emocjonalność jest wpisana w muzykę, to oczywiste. Gdybyśmy pisali, że jesteśmy zespołem rockowym, pewnie wywoływalibyśmy jeszcze smutniejsze skojarzenia, wiesz bandany, motocykle z tonami chromu i inne pierdoły. Staramy się wypracować swój własny idiom. Może coś z tego będzie, z próby na próbę stajemy się coraz bardziej doświadczonym zespołem.

Ł.I.: W ostatnich latach rodzimi muzycy coraz częściej współpracują z ważnymi producentami z Zachodu – np. mastering debiutu Blue Raincoat zrobił Jack Endino, CKOD produkował Tobias Levin, a The Car Is On Fire sam John McEntire. Jeszcze dekadę temu byłoby to nie do pomyślenia. Was wyprodukował Chris Crisci. W związku z tym kilka pytań: po pierwsze czy łatwo było go pozyskać do współpracy? Jak przebiegała sesja? Jak komentował waszą muzykę?


K.K.: Bardzo łatwo. Napisaliśmy wiadomość, wysłaliśmy pliki, zapłaciliśmy i zrobione. Chciałbym podkreślić że Chris nie produkował naszej płyty. Zrobił nam mastering, to znaczy dopieścił brzmienie, wedle swojej wrażliwości w zajebistym studiu na zajebistym sprzęcie. Wybraliśmy go oczywiście nie bez powodu. Bardzo cenimy jego pracę i cena była do przyjęcia. Produkcją zajmowałem się ja i Marcin oraz realizator Piotrek Staniszewski z CWWD.

M.B.: Tak właśnie było. Oczywiście dostaliśmy parę wersji, później odsyłaliśmy do poprawek aż do momentu satysfakcji. Chris to bardzo miły i konkretny gość. Był bardzo cierpliwy i znalazł dla nas dużo czasu mimo tego, że w tym samym czasie urodziło mu się pierwsze dziecko.

Ł.I.: Czy ten pęd za renomowanymi producentami wynika z braku dostatecznie dobrych ludzi w Polsce? Czy jest to wynik większej świadomości i autentycznych potrzeb oraz standardów naszych muzyków, czy może istotną rolę gra wymiar prestiżowy i marketingowy? A może także chęć spotkania i współpracy z idolem?

K.K.: W Polsce też na pewno są świetni producenci, tak zwany „sound rokpolowy” przechodzi powoli do historii. My słuchamy głównie amerykańskich zespołów. Ta, powiedzmy, estetyka jest nam najbliższa, więc naturalnie chcemy brzmieć według jej standardów. Pewnie podobnie myślą inne zespoły. Współpraca z zagranicznym producentem, na razie może i jest to coś prestiżowego, ale niedługo stanie się normą i nikt nie będzie bił nad tym piany. A z Albinim chętnie bym popracował. I pewnie popracuję...

Ł.I.: Zastanawiam się dlaczego nie wystąpiliście na żadnym z najszerzej komentowanych letnich festiwali (Opener, Off, Jarocin), przecież to ogromna szansa na pokazanie się publiczności dla debiutującego zespołu?

K.K.: Zagraliśmy na kilku festiwalach w zeszłym roku. To świetnie doświadczenie, grać na dużych scenach, gdzie muzyka brzmi zupełnie inaczej i masz wielkie pole do wyrażenia się. Nieporównywalne z małymi scenami klubowymi. Duża scena to jest coś wspaniałego. W zeszłym roku trochę nad tym przysiedliśmy. Pisaliśmy listy, pogróżki i męczyliśmy kogo się dało, żeby nas wpuścili. W tym roku trochę to zaniedbaliśmy, zajęliśmy się trasą klubową po Europie. A festiwale jakoś same nie przyszły.

Ł.I.: Skąd pomysł, by wydać płytę na winylu? Rozumiem, że nie myślicie w kategoriach rynkowych kalkulacji, zresztą sprzedaż wszelkich poza-mainstreamowych płyt (także CD) w Polsce i tak jest znikoma. Niemniej winyl jest produktem w naszych realiach wyjątkowo ekskluzywnym, przeznaczonym dla koneserów i pasjonatów. Nie boicie się, że ograniczacie w ten sposób krąg potencjalnych odbiorców?

K.K.: Uwielbiamy ten format. Jest to świetnie brzmiący fetysz. Z winylem obchodzisz się inaczej niż z CD czy mp3, kto je lubi to wie... jak śpiewał artysta. Za wszystko płacimy z własnej kieszeni, więc wybierając format, zdecydowaliśmy się na ten, który nam bardziej pasuje. Oczywiście jeśli znalazłby się ktoś chętny, żeby wydać CD, byłoby wspaniale.

Ł.I.: Płyta jest już trochę na rynku. Jak została przyjęta w kraju i na Zachodzie?

K.K.: Recenzje są bardzo dobre, wręcz entuzjastyczne. Muzyka się podoba i realizacja też. Mnie osobiście cieszy to, że recenzenci docenili bród i chropowatość tej produkcji, dużo czasu przesiedzieliśmy w studiu, kręcąc gałkami, żeby uzyskać brzmienie zbliżone do koncertowego.

Ł.I.: Plany? Ambicje?

K.K.: Coraz większe koncerty, coraz lepsze płyty!

M.B.: Przede wszystkim chcemy się rozwijać. Pierwsza płyta ma bardzo wyraźny charakter, od początku chcieliśmy nagrać taki album i udało się. Jednocześnie rozliczyliśmy się w pewnym sensie z naszymi inspiracjami i jesteśmy gotowi iść dalej. Otwieramy się na nowe klimaty, nie zapominając o korzeniach.

Ł.I.: Dziękuję za rozmowę.