ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (139) / 2009

Maciej Stroiński,

MÓWI MŁOT

A A A
Po jego krytyce reprezentacjonizm wydaje się starym żartem salonowym, który nikogo już nie bawi. Reprezentacjonizm krytykował również Kant, ale mniej dowcipnie, więc łatwo zapomnieć, kto był pierwszy.

Richarda Rorty’ego zalicza się w historii filozofii do pragmatyzmu z przedrostkiem „neo”, co z myśli Peirce’a, Jamesa i Deweya czyni „paleopragmatyzm”. Pragmatyzm „paleo” jest to, wedle Jamesa, „metoda rozstrzygania kwestii metafizycznych inaczej nierozstrzygalnych”. Przykład: czy czerwień pomidora jest cechą istotową pomidora czy też jego cechą przygodną? Rozwiązanie metafizyczne polega na wyświetleniu istoty pomidorowości w jej stosunku do czerwoności. Pomidor jest czerwony istotowo, czyli sam z siebie, zawsze i wszędzie, lub czerwony przygodnie, czyli z przypadku i czasem tylko. Aby postawić na tezę z przygodności, i tak trzeba mieć na uwadze pewną ponadprzygodną istotę pomidora z właściwymi jej atrybutami, wobec której dopiero cechy przygodne stają nie-istotowymi. Pragmatyści zrobiliby to tak: pomidor jest czerwony istotowo lub przygodnie w zależności od potrzeby. Kto by wyhodował żółtego pomidora i chciał handlować nim jako pomidorem, ten opowiadałby się za przygodnością czerwieni, której esencjalność podnosiłaby z kolei „czerwona” konkurencja. Prawdziwe jest to, co opłaca się przyjąć za prawdziwe. Prawd jest zatem, choćby statystycznie, wiele.

Można powiedzieć, że Rorty jest nudny. Że pisał wciąż to samo i że przeczytać jeden jego tekst to jak przeczytać wszystkie. Można też powiedzieć pochlebniej, za Heideggerem, że Rorty całe życie myślał jedną tylko myśl, jak to wyczynowi myśliciele. Myśl jest jedna, ale da się powiedzieć na wiele sposobów, np. słowami Fryderyka Nietzschego, do którego Rorty chętnie się przyznawał: „Trzeba mieć radosne podbrzusze” (z książki „Ecce homo”). Jeden z dwu największych jego hitów, „Filozofia a zwierciadło natury”, autodefiniuje się jako wysiłek bardziej „terapeutyczny” niż „postulatywny”. Hit drugi, „Przygodność, ironia, solidarność”, to już wprost manifest liberalnego ponowoczesnego luzaka. Zatem – bez nerwów, „bez napinki”. Rortianizm to filozofia na dobre trawienie.

Ale my to wszystko wiemy. Wszystko, co pisze Rorty, samo się narzuca, jest jasne, zrozumiałe i oczywiste. To bodaj spadek po jego terminowaniu w filozofii analitycznej. Rorty wraz z każdym postawionym przez siebie przecinkiem mieści się w heglowskiej wizji filozofii jako własnej epoki ujętej w myśli. Jest współczesny absolutnie, że aż nieciekawy. No bo jak może zainteresować nas to, czym oddychamy na co dzień, ten wiszący w powietrzu Zeitgeist? W newsach dominuje powszechne napięcie, którego rewersem jest spekulatywne powszechne zluzowanie, jak gdybym filozofia chciała unieważnić, uczynić nieważkim całe to okropieństwo wokół. I to właśnie robi Rorty. Jamesowską metodę „rozstrzygania kwestii metafizycznych” przekuwa w metodę „załatwiania” tychże kwestii, ich odstrzeliwania. Każdą opozycję da się zdialektyzować, a potem upłynnić, zbawienie można pokazać jako niczym nieróżniące się od osobistego spełnienia, a romantyzm jako nieróżniący się od politeizmu. Niedawno wydana w „Czytelniku” książka Rorty’ego „Filozofia jako polityka kulturalna” zwraca uwagę, gdyż streszcza się w spisie treści. Proszę zobaczyć: np. „Filozofia jako gatunek przejściowy”, „Pragmatyzm jako romantyczny politeizm”, „Filozofia analityczna i konwersacyjna”, „Naturalizm a kwietyzm”, „Sprawiedliwość jako szersza lojalność”. I, doprawdy, wszystko jasne.

Każde wyczuwalne napięcie pokazać jako „napięcie powierzchniowe” – chwyt, którym Rorty zaskarbił sobie sławę i teniurę, tj. stałą posadę. Zbożne, tylko co kogo obchodzą mądrości znudzonego dziada na zagrodzie? Klimat tekstów Rorty’ego pasuje raczej do gry w bezika niż do rozumowania rozżarzonego „nocną gorączką myśli” (Stanisław Brzozowski). Czy kogoś wobec tego dziwi, że ponowoczesny rortianizm, tak chodliwy w latach 90., ustąpił obecnie dużo żywszym szaleństwom postsekularnej lewicy? Jak długo można było upajać się obaleniem komunizmu i nie umrzeć od tego z nudów? Nawet jeśli krach „bloku wschodniego” miał szansę okazać się „końcem historii”, to stało się inaczej dla samej dramaturgicznej zasady utrzymania napięcia. Po prostu historia nie znosi próżni. Nie umie tego zrozumieć Zygmunt Bauman, który upadł w akademickich notowaniach razem z Rortym i teraz może co najwyżej powyzłośliwiać się na Žižku w „Gazecie Wyborczej”. No bo jak to? Nikogo już nie kręcą moje ładnie napisane, ogólnie słuszne, wyczesane teksty? Nawet te o Holokauście nie?

Rorty specjalizuje się w spłaszczaniu myśli autorów, na których się powołuje. Jeśli Harold Bloom, to mocny poeta, jeśli Nietzsche, to filozofowanie młotem, jeśli Wittgenstein, to skuteczniejsze i mniej skuteczne gry językowe, a wszystkich łączy utylitaryzm – to jest lepsze, co jest silniejsze, co lepiej działa, co się bardziej opłaca. Żadnych tam metafizycznych głębi, zapadni i otchłani, tylko proste w obsłudze narzędzie, najlepiej bez wątpienia Nietzscheański młot jako sprawdzony przyrząd do „rozstrzygania kwestii metafizycznych inaczej nierozstrzygalnych”. Motto do całości dorobku Rorty’ego można wziąć np. z końca „Zmierzchu bożyszcz”: Der Hammer redet, czyli – „mówi młot”. Wszystko można przecież sprowadzić do gry interesów i w ten sposób „wyjaśnić” w myśl zasady, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I fakt, tak można, tyle że nawet Marks „sprowadzał idee do parteru” w imię jakichś wyższych celów, które dopiero mogłyby się oswobodzić po obnażeniu ciemnej pulpy konfliktów klasowych. Innymi słowy: uświadomiona walka klas to nie był Marksowski eschaton. Chodziło tu przecież o zniesienie różnic klasowych, o stworzenie społeczeństwa bezklasowego. Wiadomo, nie udało się, ale przynajmniej intencja była niezła i, kto wie, może jeszcze się uda. Rorty patrzy na to wszystko swoim ironicznym oczkiem, mamrocze coś o dobrych intencjach i zadowala się status quo. Innego końca świata nie będzie. I aż dziw bierze, że historia jednak jeszcze się nie skończyła. Gdyby tak już zawsze było jak na kampusie Uniwersytetu Stanforda…

Ten cały rortianizm to zresztą jest pogaństwo, tj. umiłowanie tego, co jest i inaczej nie będzie, (oby inaczej nie było, bo cóż więcej historia ma do zaoferowania jak nie następnego Hitlera!). Rorty nie uznałby tego za zarzut, bo sam się przyznaje do politeizmu – o ile jest on pożyteczny dla jakichś tam celów, rzecz jasna. James napisał wprost: „pragmatyzm jest skłonny przyjąć za prawdziwe wszystko”. Wszystko, co się opłaci za takowe przyjąć. Heterodoksja połączona z oportunizmem. Mnie to wygląda na pójście po najniższej linii oporu, „bez napinki” zaiste. Że nie wspomnę o konsekwencjach dla życia wiecznego tego pana.

Przedstawiona tu krytyka Rorty’ego ma charakter diss’u, czyli „dysrespektu”, czyli jest cokolwiek niemerytoryczna. To nie szkodzi, a nawet pozostaje w zgodzie z duchem krytykowanej myśli, która głosi przecież działanie „w imię własnych interesów”, a moim interesem było Rorty’emu przyłożyć. I sam Rorty zwalnia mnie z obowiązku tłumaczenia się z tego. Robi skądinąd to samo, tylko w drugą stronę: wywyższa jednych, gani drugich (w imię „jakichś celów”, pragmatyzm to jest w końcu). Co ważne, zaskarbił sobie serca nie „merytoryką”, czyli tym, co pisał, bo tu nic oryginalnego nie stworzył, tylko tym, jak pisał. Pisał na luzie, wiadomo. Po jego krytyce reprezentacjonizm – czyli filozofia, która głosi takie czy inne odniesienie naszych przedstawień świata do samego świata – wydaje się starym żartem salonowym, który nikogo już nie bawi. Reprezentacjonizm krytykował również Kant, ale mniej dowcipnie, więc łatwo zapomnieć, kto był pierwszy.

Przekład „Filozofii jako polityki kulturalnej” jest w porządku zwłaszcza tam, gdzie nie jest nie w porządku. Czy „A pragmatist view of contemporary analytic philosophy” – tytuł dziewiątego rozdziału – naprawdę znaczy „Pragmatystyczne stanowisko współczesnej filozofii analitycznej”? (Jednak lepiej: „Dzisiejsza filozofia analityczna z pragmatycznego punktu widzenia” lub „Spojrzenie pragmatysty na współczesną filozofię analityczną”). Przypomina się incydent sprzed lat. Też Rorty, też przekład tytułu. Jego esej „The Pragmatist’s Progress” nazwano po polsku „Kariera pragmatysty”. Profesor filozofii z Torunia, zwany dalej „profesorem I”, żachnął się i rzucił w gniewie propozycję „Postęp pragmatystyczny”... Profesor II – literaturoznawca z Krakowa – zauważył, że przekład tłumacza jest chybiony, a „korekta” profesora I jest chybiona jeszcze bardziej. Lepiej już posłuchać translatora google’a, którego rozwiązanie to „Pragmatyk postępów”... W oryginale pobrzmiewa – huczy! – echo „The Pilgrim’s Progress” Johna Bunyana, angielskiej książki, którą po polsku znamy pod tytułem „Wędrówka pielgrzyma” lub „Droga pielgrzymującego”. Zatem – „Wędrówka pragmatysty”, napisałby Rorty, gdyby pisał po polsku. Na marginesie. To właśnie z dzieła Bunyana, purytańskiego alegorysty, czerpał niektóre swe pomysły David Wark Griffith, najsłynniejszy reżyser kina niemego. I właśnie to zadłużenie u Bunyana jest – jak w wypadku Rorty’ego – powodem nieporozumień. Griffith nadawał bohaterom swoich filmów imiona, jakie nadawał – Ukochana, Złe oko, Żółtek, Uprzejmy policjant, Oszust, Kolejny oszust, Wieczna matka, Pocieszająca na siłę („Samozwańcza pani dodająca otuchy” w przekładzie z Filmwebu) – bo inspirację brał z chrześcijańskiej alegorii Bunyana, która w pomysłowości onomastycznej jest nie gorsza: Chwiejny, Zaufania godna, Rozpasany, Zazdrość, Wróg światła, Nie-ma-Boga, olbrzym Rozpacz. A to wszystko na poważnie.
Richard Rorty: „Filozofia jako polityka kulturalna”. Przekład i przedmowa Bogdan Baran. Czytelnik, Warszawa 2009. Seria: „Nowy Sympozjon”.