ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (140) / 2009

Magdalena Boczkowska,

UCIECZKA W SENS SŁÓW

A A A
Doba hotelowa trwa zazwyczaj od godziny dwunastej do godziny dziesiątej rano dnia następnego. Zazwyczaj. Wszystko zależy od prestiżu hotelu, czyli ilości gwiazdek, i od liczby gości. Jednakże „Doba hotelowa” w wykonaniu Bartłomieja Majzla jest inna. Można by rzec, że tym razem autor za pomocą „Biegu zjazdowego” (2001) opuścił już „Białą Afrykę” (2006) i na jakiś czas zatrzymał się w hotelu. Na odpoczynek po męczącej podróży? Nie bardzo. Raczej na zbieranie pomysłów i szukanie inspiracji, na zanurzenie się w opowieściach zbieranych w czasie podróży, w końcu i na to, by móc dokonać zbrodni – „podciąć żyły słońcu”. Wszystko, co się przydarza bohaterowi od chwili wejścia do hotelu, przypomina bowiem najlepszy kryminał, o czym zresztą wspomina i sam poeta. Tyle tylko, że zwykła hotelowa doba może okazać się niewystarczająca na to, co tym razem chce nam opowiedzieć autor:

podstawowym wątkiem kryminału zazwyczaj jest krew.
dużo dużo dużo krwi
wystarczy.
lecz co uczynić głównym wątkiem jednej doby
która trzyma język poza naszym czasem?
dwadzieścia cztery godziny które tworzą ciało
o konsystencji wody likieru lub czarnej polewki.
tysiące minut które porozumiewają się szeptem [...]

Tomik ma bardzo przemyślaną kompozycję – od odebrania klucza w recepcji („jedynkę chciałem prosić. nie zęba! komnatę!”) do opuszczenia hotelu („check out! / wynocha bracie / zabieraj kości i won”), czyli od wiersza „intro u zatrzaśniętych bram” do utworu „posłaniec”. Całość podzielona została na pięć części. Każda z nich ma swój tytuł, będący – by tak rzec – charakterystycznymi dźwiękami, które można usłyszeć przez cienkie hotelowe ściany. Mamy zatem „jazgot”, „szuranie”, „charczenie”, „dudnienie” oraz „wycie”. Poszczególne fragmenty przedzielone są również zdjęciami, przedstawiającymi hotelowe wnętrza – szafę z pustymi (jeszcze) wieszakami, kawałek łazienkowej podłogi – kafelki i matę pod wanną, kapę na łóżku, dywan czy haczyk na ręczniki. Wszystko to sprawia, że czytelnik ma wrażenie przebywania w hotelu razem z bohaterem wierszy. Przy czym poszczególne teksty również są ze sobą ściśle powiązane. Jeśli w jednym pojawia się na przykład kobieta prosząca o zamienienie języka w kamień, to w kolejnym również będziemy mogli dalej ją obserwować.

Hotel, do którego trafia Majzel (a my razem z nim), nie jest luksusowy. I właściwie nawet nie powinien taki być, bo wśród popękanych ścian, pełnych śladów po kulach i gniazda szerszeni znalezionego „w łazience w której rdza przechadza się / po ścianach i rurach”, autor „Robaczywości” (1997) czuje się lepiej. To tylko tutaj można „podciąć żyły słońca”. A i „ta zbrodnia mogła się wydarzyć tylko w tym hotelu”. To tu trafiają tacy ludzie jak wspomniana wcześniej kobieta, kryjąca się za zasłoną. I to tu w końcu można w pełni zanurzyć się w brutalnej, szarej i brudnej (a może nawet prowincjonalnej) rzeczywistości.

Majzel znany jest z kreowania prywatnych światów za pomocą języka, a właściwie należałoby powiedzieć – w języku. Jego poetyka opiera się przede wszystkim na takim doborze słów, by móc upoetycznić, uwznioślić kolokwialny i banalny język codzienności. Sytuował się przy tym zawsze gdzieś na pograniczach estetyki i nurtu antyestetycznego. W „Dobie hotelowej” również mamy do czynienia z podobnym zabiegiem. Znajdziemy tu niezwykle celne metafory, przy czym skojarzenia są raczej wolne i dość zaskakujące. Wystarczy przytoczyć kilka puent wierszy: „rozpacz patrzy zbyt wyraźnym wzrokiem / a ja zwykle zaglądam w oczy jak najgłębiej”, „z czasem rozmowa przypomina pokiereszowaną ciszę / więc tuż za metą zacznę inny wątek”, „łagodna rozpacz? to dobre dla koni” albo „trwa sztorm. lecz od tej chwili statek nie zatonie / ktoś podał mi ocet na gąbce. mam przebite dłonie”. Po raz kolejny znajdujemy się więc w prywatnym świecie poety, świecie stworzonym w języku, tyle tylko, że tym razem jest on ograniczony czterema ścianami pokoju numer jedenaście. Na plan pierwszy wysuwa się zatem właśnie język, rozumiany dość specyficznie. Są nim zarówno wszystkie słyszane przez ściany dźwięki, jak i „język w jakim oddycha wiatr”. Poeta ma świadomość, iż

istnieje język w którym coś umyka.
kogoś brakuje. ktoś rodzi własny jęk.

A mając taką świadomość, może tylko prosić:

cokolwiek się urodzi za pękniętą ścianą
niech nie mówi zbyt płynnie. niech wiecznie się jąka

Tylko poprzez owo „jąkanie” można wyrazić prawdę. Stosunek Majzla do języka najlepiej obrazuje wiersz o tytule „karta znowu się odwraca / zgniatając dwie muchy”:

uwięziony. zacięty. odcięty od źródła.
przecięty na pół własnym słowem
któremu w obcym słowie daję się wysłowić.
niewysłowiona strata. stracona bez słowa.
nocą śmierć się leniwie pod dachem przemieszcza
jak owędzona ryba orzeł krzyż i reszka.
nigdy nie miałem dla słów najmniejszej litości.
nie jestem tutaj po to aby słowom sprzyjać.
pozwalałem im jednak zawsze się wysłowić
i poczuć święte prawo by czasem zabijać

Poeta zna wartość słów, wie, że mają moc sprawczą, dlatego zawsze otwarty jest na kreacyjną moc języka, dlatego pisze tak, jakby starał się albo zaklinać rzeczywistość jak w „roztopach” albo – z drugiej strony, paradoksalnie – ją odczarowywać jak w utworze „chciałbym cię przytulić / lecz coś zaszurało”. Majzel ucieka w słowa, ucieka w język, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie może ponieść. Rytm jest gdzieniegdzie poszarpany, kaleki, jakby nie nadążający za znaczeniem. To pisanie automatyczne, sprawiające wrażenie ciągłych pomyłek – ze zdziwieniem na przykład zauważamy, że zamiast słów „cztery pory roku” pojawiają się nagle, zupełnie zaskakujące „cztery pory włosów”. Po czym twórca, jakby nie chcąc już zmazywać zapisanych fraz, kontynuuje ot tak, od niechcenia, wciągając zarazem czytelnika w swoją niezwykłą rzeczywistość: „przedziałek. warkocz. / grzywka nad przepaścią / i jeszcze ta czwarta pora: włosy które po wyrwaniu / wydają się być w dłoniach pięknie uczesane”. „Doba hotelowa” jest tomikiem niezwykłym, kto wie, czy nie najlepszym w dorobku Majzla. Kiedy już wejdzie się do wnętrza tego hotelu, posmakuje (a właściwie rozsmakuje w) tej poezji, trudno będzie go opuścić. Śmiało można powiedzieć, że po czterech zbiorach poetyckich, artysta potwierdza tezę, postawioną niegdyś przez krytyków, którzy nazwali go najoryginalniejszym poetą z kręgu śląskiej grupy Na Dziko, podkreślając zarazem – jak Marian Kisiel czy Paweł Majerski – ogromną rolę wyobraźni.

[...]
cóż z tego że mam znacznie więcej do dodania
pokusa zamilknięcia wciąż silniejsza jest.
jestem tylko ręką zwisającą ręką.
moja ręko nie zawracaj na końcu żadnej rzeki która jego jest

– tymi słowami puentuje Bartłomiej Majzel swój najnowszy tom. Pora zamilknąć, twierdzi. Niestety przyszła zatem pora na opuszczenie hotelu katowickiego twórcy. Przecież „doba hotelowa / nie może wiecznie trwać”. A wielka szkoda, że nie może...
Bartłomiej Majzel: „Doba hotelowa”. Biuro Literackie. Wrocław 2009.