KINO POSTANAWIA UMRZEĆ?
A
A
A
Od pewnego czasu zadaję sobie pytanie: czy kino umiera, czy może jestem tylko świadkiem jego ewolucji? Na pierwszy rzut oka zestawienie tych dwóch określeń wydaje się czynnością „na wyrost”. No bo jakże to – „umiera”, powie ktoś, skoro rocznie na świecie produkuje się setki tysięcy filmów, nadal nagrywa się (mimo wszechobecnej digitalizacji mediów) tysiące kilometrów taśmy filmowej oraz zapełnia terabajty danych na twardych dyskach komputerów i kamer cyfrowych. Dochody z projekcji filmów w kinach, mimo ogromnego, konkurencyjnego rynku DVD i Blu-ray, systematycznie rozwijającej się usługi VOD (Video On Demand) oraz e-dystrybucji, a także mimo szalejącej w Internecie anarchii, nadal przynoszą gigantyczne zyski liczone w milionach dolarów. Jak w takiej sytuacji można wieszczyć śmierć kina? Z faktami trudno dyskutować. Wszystkie one jednak sprowadzają się do liczb, a kino to przecież nie liczby. Kino to miejsce. Kino to instytucja. Kino to sztuka, a także i przede wszystkim kino to film i widz oraz relacja pomiędzy nimi. Ta relacja była obecna zawsze i funkcjonuje nadal, jednak od pewnego czasu jest systematycznie spychana na boczny tor, zastępowana przez (u)sługi bezrefleksyjnego kapitalizmu.
Upadek
Jeszcze nie tak dawno temu, gdy wchodziliśmy do kina, towarzyszyła nam specyficzna atmosfera napięcia, oczekiwania i wyjątkowości chwili. Obecnie taka sytuacja nie ma racji bytu z powodu zalewającej naszą kulturę produkcyjności i konsumpcjonizmu, które są wytworami postępującego umaszynowienia naszej cywilizacji. Do niedawna w kinie liczył się widz i liczył się film. Obecnie widz i film są tylko dodatkami do coli, popcornu, szału weekendowych zakupów oraz szumu i zgiełku galerii handlowej, w której znajduje się „kino”. Właśnie tak. Kino w cudzysłowie. Dlaczego tak? Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka.
Po pierwsze, niegdyś kino było miejscem. Miejscem specyficznym, wyjątkowym. Stworzonym i zaprojektowanym specjalnie po to, aby człowiek spragniony emocji i wrażeń mógł obcować z X muzą. Budynkiem, którego fasady informowały nas o jego indywidualności i przeznaczeniu. Obecnie jesteśmy świadkami wtłaczania kin w obręb multipleksów z kilkoma, a nawet kilkunastoma salami projekcyjnymi mogącymi pomieścić setki widzów. Ta postępująca, wręcz przesadna masowość kina przypomina nieco sytuację, jaka w dobie industrializacji towarzyszyła przemysłowi. Małe, ale cechujące się rzetelnością, solidnością, a co ważniejsze – nastawione na jakość i indywidualnego klienta zakłady rzemieślnicze zostały zastąpione fabrykami i taśmami produkcyjnymi, z których zjeżdżały kolejne kopie kopii. Obecnie kino nie istnieje dla ludzi – jest przeznaczone dla masy. Kino pożera...
Blob zabójca
Bezkształtna, gigantyczna tłuszcza. Bez koloru, bez faktury, bez smaku i gustu. W masie nie ma miejsca na indywidualność, refleksje i charakter. Jest tylko konsumpcja, która istnieje dla samej idei konsumowania. Masa jest tak samo wyprodukowana jak multipleksy, do których się udaje. Masa nie poddaje krytyce. Masa nie zna takich pojęć, jak namysł czy dyskusja. Bo i niby skąd ma je znać, kiedy poziom edukacji z roku na rok systematycznie się obniża. Syndrom ten dotyka od pewnego czasu także szkolnictwa wyższego, które produkuje i wypluwa kolejnych świetnie wyszkolonych ćwierćinteligentów. Absolwenci tacy bardzo często posiadają bogatą wiedzę encyklopedyczną. Jak stwierdzają w opublikowanym na łamach „Tygodnika Powszechnego” artykule „Produkcja uniwersytecka” Marta Bucholc i Paweł Śpiewak: „Można sobie (…) wyobrazić świetnie wykwalifikowanego dentystę, sprawnego inżyniera, wyspecjalizowanego historyka, absolwentów dobrych uczelni, których słusznie mamy za ćwierćinteligentów”. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest jedna: brak refleksyjności. Wiedza ćwierćinteligenta pozostaje niejako obok jego życia – gromadzenie informacji i nabywanie kompetencji nie budują ani mądrości, ani krytycyzmu, ponieważ brak w nich refleksji integrującej życie.
Jak stwierdzają Bucholc i Śpiewak, uniwersytet zamienia się w zbiurokratyzowaną maszynę: „Ciągły pęd do kwantyfikacji i standaryzacji efektów kształcenia prowadzi do zatracenia jakości w nawale ilościowych formułek. Najlepszym tego przykładem są punkty European Credit Transfer System («ECTS»), w których wyceniane są obecnie przedmioty. Nie da się za pomocą tego rodzaju narzędzia oszacować pracy włożonej przez studenta we własny rozwój, inaczej niż zakładając, że wszyscy myślą, uczą się i rozwijają identycznie, w tym samym tempie, a każde kwantum wiedzy nabywają identycznym nakładem energii i czasu”. Uniwersytecka fabryka produkuje bezmyślne maszyny, które reagują tylko na rozkazy i wykonują programy. Zebrane razem tworzą nienasyconą masę, która podobnie jak Borg z uniwersum Star Treka, pochłania wszystko, co stanie na jej drodze, z tą tylko różnicą, iż masa nie asymiluje, a jedynie przeżuwa i wypluwa.
Postępujące w zastraszającym tempie "maszynizacja" i mechanizacja naszego życia prowadzą do drastycznego obniżenia (a w końcu do zaniku) standardów kultury oraz znieczulenia i zobojętnienia na sztukę. „Maszyniczny” człowiek, niezdolny do refleksji, pozbawiony uczuć i emocji, nie jest w stanie kontemplować i zachwycać się sztuką. Ale nie tylko on przyczynia się do upadku kina. Po części jest za nie odpowiedzialna także technika, którą posługuje się na co dzień.
Elektroniczny morderca
Rozwój technologii cyfrowych oraz Internetu, a wraz z nimi mediów, stworzył nowe formy dostępu i dystrybucji filmów. Tym samym film opuścił sale kinowe i wkroczył bezpośrednio pod strzechy, wstrząsając, a wręcz wywracając do góry nogami zasady, jakie panowały w środowisku kinowym. Kino nie jest już tylko i wyłącznie kojarzone z biletami, ciemną salą, emocjami towarzyszącymi uczestniczeniu w seansie, dyscypliną i punktualnością determinowaną przez narzucone odgórnie godziny projekcji.
W dobie powszechnie dostępnego DVD oraz dynamicznie zdobywających rynek płyt Blu-ray widz może obcować z X muzą bez konieczności opuszczania zacisza swojego domostwa. W dodatku obecny na rynku sprzęt audio-wideo pozwala na oglądanie filmów w warunkach kinowych, a często nawet w bardziej komfortowych. Tanie i łatwo dostępne ekrany LCD oraz plazmy umożliwiają odbiór dzieł w cyfrowej jakości w standardzie HD, który w kinach nie jest jeszcze aż tak powszechny. Tylko niewielka liczba sal kinowych jest przystosowana do wyświetlania obrazu w tym standardzie, a i samych kopii filmów w cyfrowej jakości do dystrybucji kinowej trafia niewiele. Przykładem niech będą ostatnie przygody profesora Jonesa czy zeszłoroczne starcie Batmana z Jokerem, które w wysokiej rozdzielczości można było obejrzeć tylko w wybranych kinach w Polsce. W tyle nie pozostają także producenci sprzętu audio, dzięki którym widz może się cieszyć dźwiękiem przestrzennym we własnym pokoju. Ceny spadły do tego stopnia, że złożenie własnego zestawu kina domowego jest w zasięgu ręki praktycznie każdego przeciętnego Kowalskiego. Dodając do tego nieco wiedzy (którą można zdobyć, przeglądając fora internetowe) o odpowiednim skomponowaniu i rozmieszczeniu sprzętu w domu, można cieszyć się swoim prywatnym, dosłownie domowym kinem, które technologicznie, a także pod względem komfortu odbioru często dystansuje tradycyjne kina i multipleksy. W naszym prywatnym kinie nikt nie będzie nam przeszkadzał w oglądaniu niekulturalnym mlaskaniem, siorbaniem i chrupaniem przekąsek, nie mówiąc już o bezczelnych rozmowach przez telefon czy chamskich i wulgarnych komentarzach, to my decydujemy bowiem, kto dany film będzie z nami oglądał.
Takie prywatne kino ma jednak dwa oblicza. Z jednej strony wpływa na wzrost komfortu oglądania – to my decydujemy o repertuarze, godzinie seansu, a także publiczności. Z drugiej jednak strony taka inicjatywa odciąga widzów od kas biletowych kin studyjnych i multipleksów.
Kolejnym gwoździem do trumny tradycyjnego kina jest rozwój cyfrowych nośników oraz zmiany w dystrybucji filmów. Jeszcze nie tak dawno temu jedyną alternatywą dla udania się do kina w celu obejrzenia filmu były kasety VHS. Jednak trwający od ponad dekady przewrót, jaki spowodowało wejście na rynek płyt CD (a zaraz po nich DVD), a także dynamiczny rozkwit Internetu i popularyzacja komputerów spowodowały, że do oglądania filmu nie są nam potrzebne odtwarzacz i telewizor czy wyprawa do kina. W dodatku obok legalnych punktów dystrybucji powstał czarny rynek. Co prawda istniał on już dużo wcześniej, jednak dzięki Internetowi rozwinął się w niesamowitym tempie. Filmy z nielegalnych źródeł stały się dostępne niemal dla każdego posiadacza komputera podpiętego do sieci. Wraz z takim rozwojem wydarzeń nastąpiła automatyczna zmiana mentalności odbiorcy. Obecnie większość widzów nie dostrzega niczego złego w nielegalnym udostępnianiu filmów (i nie tylko) w sieci. W takim przeświadczeniu wychowuje się także kolejne pokolenie, dla którego ściąganie filmów z torrentów czy za pomocą sieci Peer2Peer to coś normalnego.
Na szczęście widać pierwsze zwiastuny zmian i próby okiełznania internetowej anarchii dystrybucyjnej. Twórcy i producenci zauważyli, że wojna z piratami jest nie do wygrania, więc zmienili taktykę – sami zaczęli używać sieci do rozpowszechniania filmów. Na owoce nie musieliśmy długo czekać. Wraz z powstaniem telewizji cyfrowych pojawiły się: usługa VOD, czyli „wideo na żądanie” oraz pierwsze nieśmiałe próby e-dystrybucji. Obecnie dzięki tym usługom możemy cieszyć się w domu filmami w cyfrowej jakości, wypożyczając je (za niedużą opłatą) bezpośrednio z Internetu bez potrzeby udania się do wypożyczalni. Po uiszczeniu opłaty (można to zrobić nawet SMSem) film jest ściągany na dysk naszego komputera bądź dekodera telewizji kablowej, a my możemy się nim cieszyć przez określony czas (zwykle od 24 do 48 godzin).
Ten aspekt wykorzystania technologii w służbie X muzy także ma dwie strony. Możliwość obejrzenia filmu w cyfrowej jakości w niedługim czasie po premierze kinowej jest propozycją niezwykle kuszącą, tym bardziej, że operatorzy telewizji kablowych wielkie hity filmowe mają często w swojej ofercie nieco wcześniej niż wypożyczalnie DVD. To ta „jasna strona mocy”. Ciemna strona to – podobnie jak w przypadku rynku DVD – odbieranie kolejnych widzów tradycyjnym kinom.
Obserwując zmiany, jakim podlega świat filmu, obawiam się, że tradycyjne kino przestanie mieć rację bytu i niedługo stanie się reliktem, który uchowa się tylko w medialnych muzeach i w naszej pamięci. Bez zmian, bez rewolucji w kinie sala filmowa przestanie być synonimem atrakcji i emocji. Ale czy jest szansa na taką rewolucję?
Bliskie spotkania trzeciego stopnia
Gdy spojrzymy nieco wstecz, zauważymy, że rozwój X muzy zawsze był determinowany przez dwie rzeczy. Po pierwsze, przez technikę – poczynając od kamer, obiektywów i taśm filmowych, po wszelkie urządzenia pomocnicze, takie jak statywy, wysięgniki, a na scenografii i efektach dźwiękowych i pirotechnicznych kończąc. Po drugie, przez wizjonerstwo twórców. Bez takich nazwisk jak Georges Méliès, Orson Welles, George Lucas czy Steven Spielberg kino jako forma sztuki nie znalazłoby się w miejscu, w którym obecnie się znajduje. Méliès za sprawą fantazyjnej „Podróży na Księżyc” (1902) odkrył przed widzem magię kina fantasy. Welles z kolei swoim „Obywatelem Kane’em” (1941) pokazał, jak można budować wieloplanowe sceny, operując głębią obrazu i światłem. To od nich uczyli się Spielberg i Lucas, tworząc swoje filmy, w których łączyli fantazję z technologią. To właśnie między innymi ich wyobraźnia i wizjonerstwo pchnęły kino do przodu. Stworzyli oni nie tylko rewolucyjne efekty specjalne, ale także cały przemysł i grupy zawodowe trudniące się tym fachem, a co za tym idzie – przyczynili się do rozwoju sprzętu filmowego i sposobów filmowania.
Oczywiście nie można zapomnieć i o artystach takich jak Kubrick, Antonioni czy Bergman. Jednak oni nie kreują kina – oni raczej tworzą, realizują, materializują swoje pomysły, wykorzystując możliwości sztuki filmowej. Współczesny kształt kina zawdzięczamy ludziom, których nie nazwałbym artystami (choć są nimi jako twórcy sztuki). Trafniej jest mówić o nich „wizjonerzy”. To oni, a nie „artyści”, kształtują, wpływają w dużej mierze na rozwój i status sztuki filmowej.
Takim wizjonerem jest na pewno James Cameron, który swoim najnowszym filmem chce tchnąć nowe życie w kino, wykorzystując w tym celu nowe technologie. „Avatar” w całości zrealizowany został w technice 3D. Jednak nie chodzi tu o typowe wykorzystanie efektu 3D, jakie znamy z obecnych filmów, bazujących na zasadzie „misiu rzuci w ciebie szyszką, a ty się odruchowo uchylisz”. Technologia 3D w „Avatarze” ma nie tyle stanowić o głównej idei, co być dodatkiem, pozbawionym przesadnego efekciarstwa, za to pogłębiającym doświadczenie obcowania z uniwersum, które ma ambicje dorównania „Gwiezdnym Wojnom”. Opinie wygłaszane po wstępnych pokazach fragmentów filmu są pozytywne, a niektóre wręcz entuzjastyczne, zapowiadające kolejną filmową rewolucję. Oficjalna premiera odbędzie się już w grudniu tego roku, więc niedługo przekonamy się na własne oczy, czy rzeczywiście Cameron tchnie nowe życie w kino. Oby tak było.
Kino potrzebuje bowiem czegoś nowego: świeżości, która przyciągnęłaby ludzi z powrotem do sal kinowych. Ośmielę się stwierdzić, iż swoistym podsumowaniem osiągnięć kina XX wieku była trylogia „Władca Pierścieni” Petera Jacksona, stanowiąca syntezę dokonań lat poprzednich. Dzieło Jacksona to kino efektowne, widowiskowe, pełne niespotykanego dotąd rozmachu i uwzględniające kanoniczne tematy, takie jak miłość, sprawiedliwość, przyjaźń, honor itd. Od tamtej pory filmy nie wzbudzają już tak wielkich emocji. Wciąż tylko biernie przyglądamy się różnym historiom, które są oczywiście emocjonujące, coraz częściej nudząc się podczas seansu. Oglądamy w kółko tych samych bohaterów i te same tematy, tyle że podane w różnych konfiguracjach. Zmieniają się scenerie, fabuły i postacie, a my wciąż tylko patrzymy. Potrzebujemy czegoś więcej, nowych bodźców, a nadzieją jest…
Aktywne doświadczenie filmowe
Ponadstuletni dziadek, jakim jest kino, pokiereszowany przez ewoluujące technologie, nadwerężony przez nowe media i zdeformowany przez zmiany kulturowe, coraz bardziej traci na atrakcyjności. Widzowie, zwłaszcza młodzi, wychowani w cywilizacji prędkości, w której bierność praktycznie utraciła jakąkolwiek wartość, potrzebują bodźców angażujących i stymulujących jak najwięcej zmysłów, nie tylko wzrok i słuch. W erze coraz większej dominacji gier wideo (sama nazwa wskazuje na połączenie aktywności odbiorcy z filmowym sposobem opowiadania historii) kino przestaje piastować rolę wodzireja rozrywki i atrakcji. Obecnie to gry wideo przyciągają do ekranów większe ilości spragnionych emocji ludzi niźli sale kinowe. To właśnie gry stają się jednoczesnym zbawcą i katem kina, ponieważ to one, jak żadne inne medium i żadna inna forma audiowizualnej rozrywki, potrafią połączyć możliwość opowiadania z możliwością aktywnego uczestniczenia odbiorcy w procesie narracji. Grający staje się obserwatorem, opowiadającym, reżyserem oraz bohaterem historii w jednym. Nie stoi obok akcji, biernie się jej przyglądając, bez żadnej możliwości ingerencji czy interakcji. Gracz przestaje sobie wyobrażać, że jest żądnym przygód awanturnikiem – on staje się tym awanturnikiem po części dzięki kontroli, jaką sprawuje nad postacią, a po części dzięki temu, że sam jest reżyserem i narratorem opowieści.
Ludologia, dziedzina humanistyki zajmująca się badaniem gier z perspektywy ekonomicznej, estetycznej, narratologicznej, kulturoznawczej, socjologicznej i psychologicznej, czerpiąc z teorii filmu, nazywa to zjawisko narratywnością, czyli aktywnym kreowaniem sposobu opowiadania historii i jej interpretacji. Mimo narzuconych z góry przez twórców wątków fabularnych czy ograniczeń związanych z możliwością poruszania kamerą, gracz ma wpływ no to, jak będzie daną historię oglądał. Przykładem może być wydany niedawno „Uncharted 2 Among Thieves”, który opowiada historię jakby żywcem wyjętą z dzienników Indiany Jonesa. Oto bowiem wcielamy się w młodego poszukiwacza skarbów, Nathana Drake’a, który niczym nie ustępuje profesorowi Jonesowi – jest wygadany, dowcipny, posiada głęboką wiedzę historyczną, żyłkę awanturnika, a przy tym wszystkim potrafi być brutalny niczym Jason Bourne i posługuje się bronią z biegłością, jaką mógłby pochwalić się sam agent 007. Dodajmy do tego oszałamiającą oprawę graficzną, muzykę, która umiejętnie potęguje emocje oraz wątek fabularny zainspirowany wyprawą Marco Polo do Chin, a otrzymamy kino nowej przygody, którego nie powstydziłby się sam Steven Spielberg, gdy był jeszcze młody.
Mamy tu do czynienia ze sztuką audiowizualną, zacierającą granicę między filmem a grą. Medium na miarę XXI wieku. Medium, w którym aktywnie doświadczamy historii i wydarzeń przedstawionych na ekranie, w którym to my kierujemy bohaterem, to my jesteśmy uczestnikami, a nie tylko obserwatorami. Medium, w którym zachodzą obustronne relacje – nasze emocje generują działania, w których zapalnikiem reakcji są podejmowane przez nas akcje. Gry wideo dają nam szansę przeżyć historię poprzez wpływanie na nią, opowiadanie jej. Jedynym elementem wyrywającym nas z tego wirtualnego świata i uświadamiającym nam, że to „tylko gra” jest śmierć bohatera, która powoduje przerwanie ciągłości historii i rozpoczęcie jej ponownie w wybranym momencie. Jednak i ten problem ma zostać przełamany za sprawą nadchodzącej premiery „Heavy Rain”, w którym pokierujemy poczynaniami czterech postaci uwikłanych w kryminalne śledztwo. Ich śmierć nie spowoduje przy tym pojawienia się napisu „Game Over”. Po śmierci jednego z bohaterów przeskoczymy w wirtualne ciało kolejnego, a wszelkie podjęte przez nas działania będą rzutować na przyszłość każdej z postaci. Aspiracje twórców wiążą się z zaprezentowaniem wirtualnego, interaktywnego odpowiednika „Siedem” Davida Finchera, który zaangażuje nie tylko nasze zmysły, ale przede wszystkim emocje i uczucia. Jeśli „Avatar” Camerona nie zrewolucjonizuje kina, to X muzę na piedestale najpopularniejszej i najatrakcyjniejszej ze sztuk zastąpi niedługo jej młodsza, jedenasta siostra – hybryda, której nazwa być może będzie brzmiała: movame (movie + game).
Upadek
Jeszcze nie tak dawno temu, gdy wchodziliśmy do kina, towarzyszyła nam specyficzna atmosfera napięcia, oczekiwania i wyjątkowości chwili. Obecnie taka sytuacja nie ma racji bytu z powodu zalewającej naszą kulturę produkcyjności i konsumpcjonizmu, które są wytworami postępującego umaszynowienia naszej cywilizacji. Do niedawna w kinie liczył się widz i liczył się film. Obecnie widz i film są tylko dodatkami do coli, popcornu, szału weekendowych zakupów oraz szumu i zgiełku galerii handlowej, w której znajduje się „kino”. Właśnie tak. Kino w cudzysłowie. Dlaczego tak? Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka.
Po pierwsze, niegdyś kino było miejscem. Miejscem specyficznym, wyjątkowym. Stworzonym i zaprojektowanym specjalnie po to, aby człowiek spragniony emocji i wrażeń mógł obcować z X muzą. Budynkiem, którego fasady informowały nas o jego indywidualności i przeznaczeniu. Obecnie jesteśmy świadkami wtłaczania kin w obręb multipleksów z kilkoma, a nawet kilkunastoma salami projekcyjnymi mogącymi pomieścić setki widzów. Ta postępująca, wręcz przesadna masowość kina przypomina nieco sytuację, jaka w dobie industrializacji towarzyszyła przemysłowi. Małe, ale cechujące się rzetelnością, solidnością, a co ważniejsze – nastawione na jakość i indywidualnego klienta zakłady rzemieślnicze zostały zastąpione fabrykami i taśmami produkcyjnymi, z których zjeżdżały kolejne kopie kopii. Obecnie kino nie istnieje dla ludzi – jest przeznaczone dla masy. Kino pożera...
Blob zabójca
Bezkształtna, gigantyczna tłuszcza. Bez koloru, bez faktury, bez smaku i gustu. W masie nie ma miejsca na indywidualność, refleksje i charakter. Jest tylko konsumpcja, która istnieje dla samej idei konsumowania. Masa jest tak samo wyprodukowana jak multipleksy, do których się udaje. Masa nie poddaje krytyce. Masa nie zna takich pojęć, jak namysł czy dyskusja. Bo i niby skąd ma je znać, kiedy poziom edukacji z roku na rok systematycznie się obniża. Syndrom ten dotyka od pewnego czasu także szkolnictwa wyższego, które produkuje i wypluwa kolejnych świetnie wyszkolonych ćwierćinteligentów. Absolwenci tacy bardzo często posiadają bogatą wiedzę encyklopedyczną. Jak stwierdzają w opublikowanym na łamach „Tygodnika Powszechnego” artykule „Produkcja uniwersytecka” Marta Bucholc i Paweł Śpiewak: „Można sobie (…) wyobrazić świetnie wykwalifikowanego dentystę, sprawnego inżyniera, wyspecjalizowanego historyka, absolwentów dobrych uczelni, których słusznie mamy za ćwierćinteligentów”. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest jedna: brak refleksyjności. Wiedza ćwierćinteligenta pozostaje niejako obok jego życia – gromadzenie informacji i nabywanie kompetencji nie budują ani mądrości, ani krytycyzmu, ponieważ brak w nich refleksji integrującej życie.
Jak stwierdzają Bucholc i Śpiewak, uniwersytet zamienia się w zbiurokratyzowaną maszynę: „Ciągły pęd do kwantyfikacji i standaryzacji efektów kształcenia prowadzi do zatracenia jakości w nawale ilościowych formułek. Najlepszym tego przykładem są punkty European Credit Transfer System («ECTS»), w których wyceniane są obecnie przedmioty. Nie da się za pomocą tego rodzaju narzędzia oszacować pracy włożonej przez studenta we własny rozwój, inaczej niż zakładając, że wszyscy myślą, uczą się i rozwijają identycznie, w tym samym tempie, a każde kwantum wiedzy nabywają identycznym nakładem energii i czasu”. Uniwersytecka fabryka produkuje bezmyślne maszyny, które reagują tylko na rozkazy i wykonują programy. Zebrane razem tworzą nienasyconą masę, która podobnie jak Borg z uniwersum Star Treka, pochłania wszystko, co stanie na jej drodze, z tą tylko różnicą, iż masa nie asymiluje, a jedynie przeżuwa i wypluwa.
Postępujące w zastraszającym tempie "maszynizacja" i mechanizacja naszego życia prowadzą do drastycznego obniżenia (a w końcu do zaniku) standardów kultury oraz znieczulenia i zobojętnienia na sztukę. „Maszyniczny” człowiek, niezdolny do refleksji, pozbawiony uczuć i emocji, nie jest w stanie kontemplować i zachwycać się sztuką. Ale nie tylko on przyczynia się do upadku kina. Po części jest za nie odpowiedzialna także technika, którą posługuje się na co dzień.
Elektroniczny morderca
Rozwój technologii cyfrowych oraz Internetu, a wraz z nimi mediów, stworzył nowe formy dostępu i dystrybucji filmów. Tym samym film opuścił sale kinowe i wkroczył bezpośrednio pod strzechy, wstrząsając, a wręcz wywracając do góry nogami zasady, jakie panowały w środowisku kinowym. Kino nie jest już tylko i wyłącznie kojarzone z biletami, ciemną salą, emocjami towarzyszącymi uczestniczeniu w seansie, dyscypliną i punktualnością determinowaną przez narzucone odgórnie godziny projekcji.
W dobie powszechnie dostępnego DVD oraz dynamicznie zdobywających rynek płyt Blu-ray widz może obcować z X muzą bez konieczności opuszczania zacisza swojego domostwa. W dodatku obecny na rynku sprzęt audio-wideo pozwala na oglądanie filmów w warunkach kinowych, a często nawet w bardziej komfortowych. Tanie i łatwo dostępne ekrany LCD oraz plazmy umożliwiają odbiór dzieł w cyfrowej jakości w standardzie HD, który w kinach nie jest jeszcze aż tak powszechny. Tylko niewielka liczba sal kinowych jest przystosowana do wyświetlania obrazu w tym standardzie, a i samych kopii filmów w cyfrowej jakości do dystrybucji kinowej trafia niewiele. Przykładem niech będą ostatnie przygody profesora Jonesa czy zeszłoroczne starcie Batmana z Jokerem, które w wysokiej rozdzielczości można było obejrzeć tylko w wybranych kinach w Polsce. W tyle nie pozostają także producenci sprzętu audio, dzięki którym widz może się cieszyć dźwiękiem przestrzennym we własnym pokoju. Ceny spadły do tego stopnia, że złożenie własnego zestawu kina domowego jest w zasięgu ręki praktycznie każdego przeciętnego Kowalskiego. Dodając do tego nieco wiedzy (którą można zdobyć, przeglądając fora internetowe) o odpowiednim skomponowaniu i rozmieszczeniu sprzętu w domu, można cieszyć się swoim prywatnym, dosłownie domowym kinem, które technologicznie, a także pod względem komfortu odbioru często dystansuje tradycyjne kina i multipleksy. W naszym prywatnym kinie nikt nie będzie nam przeszkadzał w oglądaniu niekulturalnym mlaskaniem, siorbaniem i chrupaniem przekąsek, nie mówiąc już o bezczelnych rozmowach przez telefon czy chamskich i wulgarnych komentarzach, to my decydujemy bowiem, kto dany film będzie z nami oglądał.
Takie prywatne kino ma jednak dwa oblicza. Z jednej strony wpływa na wzrost komfortu oglądania – to my decydujemy o repertuarze, godzinie seansu, a także publiczności. Z drugiej jednak strony taka inicjatywa odciąga widzów od kas biletowych kin studyjnych i multipleksów.
Kolejnym gwoździem do trumny tradycyjnego kina jest rozwój cyfrowych nośników oraz zmiany w dystrybucji filmów. Jeszcze nie tak dawno temu jedyną alternatywą dla udania się do kina w celu obejrzenia filmu były kasety VHS. Jednak trwający od ponad dekady przewrót, jaki spowodowało wejście na rynek płyt CD (a zaraz po nich DVD), a także dynamiczny rozkwit Internetu i popularyzacja komputerów spowodowały, że do oglądania filmu nie są nam potrzebne odtwarzacz i telewizor czy wyprawa do kina. W dodatku obok legalnych punktów dystrybucji powstał czarny rynek. Co prawda istniał on już dużo wcześniej, jednak dzięki Internetowi rozwinął się w niesamowitym tempie. Filmy z nielegalnych źródeł stały się dostępne niemal dla każdego posiadacza komputera podpiętego do sieci. Wraz z takim rozwojem wydarzeń nastąpiła automatyczna zmiana mentalności odbiorcy. Obecnie większość widzów nie dostrzega niczego złego w nielegalnym udostępnianiu filmów (i nie tylko) w sieci. W takim przeświadczeniu wychowuje się także kolejne pokolenie, dla którego ściąganie filmów z torrentów czy za pomocą sieci Peer2Peer to coś normalnego.
Na szczęście widać pierwsze zwiastuny zmian i próby okiełznania internetowej anarchii dystrybucyjnej. Twórcy i producenci zauważyli, że wojna z piratami jest nie do wygrania, więc zmienili taktykę – sami zaczęli używać sieci do rozpowszechniania filmów. Na owoce nie musieliśmy długo czekać. Wraz z powstaniem telewizji cyfrowych pojawiły się: usługa VOD, czyli „wideo na żądanie” oraz pierwsze nieśmiałe próby e-dystrybucji. Obecnie dzięki tym usługom możemy cieszyć się w domu filmami w cyfrowej jakości, wypożyczając je (za niedużą opłatą) bezpośrednio z Internetu bez potrzeby udania się do wypożyczalni. Po uiszczeniu opłaty (można to zrobić nawet SMSem) film jest ściągany na dysk naszego komputera bądź dekodera telewizji kablowej, a my możemy się nim cieszyć przez określony czas (zwykle od 24 do 48 godzin).
Ten aspekt wykorzystania technologii w służbie X muzy także ma dwie strony. Możliwość obejrzenia filmu w cyfrowej jakości w niedługim czasie po premierze kinowej jest propozycją niezwykle kuszącą, tym bardziej, że operatorzy telewizji kablowych wielkie hity filmowe mają często w swojej ofercie nieco wcześniej niż wypożyczalnie DVD. To ta „jasna strona mocy”. Ciemna strona to – podobnie jak w przypadku rynku DVD – odbieranie kolejnych widzów tradycyjnym kinom.
Obserwując zmiany, jakim podlega świat filmu, obawiam się, że tradycyjne kino przestanie mieć rację bytu i niedługo stanie się reliktem, który uchowa się tylko w medialnych muzeach i w naszej pamięci. Bez zmian, bez rewolucji w kinie sala filmowa przestanie być synonimem atrakcji i emocji. Ale czy jest szansa na taką rewolucję?
Bliskie spotkania trzeciego stopnia
Gdy spojrzymy nieco wstecz, zauważymy, że rozwój X muzy zawsze był determinowany przez dwie rzeczy. Po pierwsze, przez technikę – poczynając od kamer, obiektywów i taśm filmowych, po wszelkie urządzenia pomocnicze, takie jak statywy, wysięgniki, a na scenografii i efektach dźwiękowych i pirotechnicznych kończąc. Po drugie, przez wizjonerstwo twórców. Bez takich nazwisk jak Georges Méliès, Orson Welles, George Lucas czy Steven Spielberg kino jako forma sztuki nie znalazłoby się w miejscu, w którym obecnie się znajduje. Méliès za sprawą fantazyjnej „Podróży na Księżyc” (1902) odkrył przed widzem magię kina fantasy. Welles z kolei swoim „Obywatelem Kane’em” (1941) pokazał, jak można budować wieloplanowe sceny, operując głębią obrazu i światłem. To od nich uczyli się Spielberg i Lucas, tworząc swoje filmy, w których łączyli fantazję z technologią. To właśnie między innymi ich wyobraźnia i wizjonerstwo pchnęły kino do przodu. Stworzyli oni nie tylko rewolucyjne efekty specjalne, ale także cały przemysł i grupy zawodowe trudniące się tym fachem, a co za tym idzie – przyczynili się do rozwoju sprzętu filmowego i sposobów filmowania.
Oczywiście nie można zapomnieć i o artystach takich jak Kubrick, Antonioni czy Bergman. Jednak oni nie kreują kina – oni raczej tworzą, realizują, materializują swoje pomysły, wykorzystując możliwości sztuki filmowej. Współczesny kształt kina zawdzięczamy ludziom, których nie nazwałbym artystami (choć są nimi jako twórcy sztuki). Trafniej jest mówić o nich „wizjonerzy”. To oni, a nie „artyści”, kształtują, wpływają w dużej mierze na rozwój i status sztuki filmowej.
Takim wizjonerem jest na pewno James Cameron, który swoim najnowszym filmem chce tchnąć nowe życie w kino, wykorzystując w tym celu nowe technologie. „Avatar” w całości zrealizowany został w technice 3D. Jednak nie chodzi tu o typowe wykorzystanie efektu 3D, jakie znamy z obecnych filmów, bazujących na zasadzie „misiu rzuci w ciebie szyszką, a ty się odruchowo uchylisz”. Technologia 3D w „Avatarze” ma nie tyle stanowić o głównej idei, co być dodatkiem, pozbawionym przesadnego efekciarstwa, za to pogłębiającym doświadczenie obcowania z uniwersum, które ma ambicje dorównania „Gwiezdnym Wojnom”. Opinie wygłaszane po wstępnych pokazach fragmentów filmu są pozytywne, a niektóre wręcz entuzjastyczne, zapowiadające kolejną filmową rewolucję. Oficjalna premiera odbędzie się już w grudniu tego roku, więc niedługo przekonamy się na własne oczy, czy rzeczywiście Cameron tchnie nowe życie w kino. Oby tak było.
Kino potrzebuje bowiem czegoś nowego: świeżości, która przyciągnęłaby ludzi z powrotem do sal kinowych. Ośmielę się stwierdzić, iż swoistym podsumowaniem osiągnięć kina XX wieku była trylogia „Władca Pierścieni” Petera Jacksona, stanowiąca syntezę dokonań lat poprzednich. Dzieło Jacksona to kino efektowne, widowiskowe, pełne niespotykanego dotąd rozmachu i uwzględniające kanoniczne tematy, takie jak miłość, sprawiedliwość, przyjaźń, honor itd. Od tamtej pory filmy nie wzbudzają już tak wielkich emocji. Wciąż tylko biernie przyglądamy się różnym historiom, które są oczywiście emocjonujące, coraz częściej nudząc się podczas seansu. Oglądamy w kółko tych samych bohaterów i te same tematy, tyle że podane w różnych konfiguracjach. Zmieniają się scenerie, fabuły i postacie, a my wciąż tylko patrzymy. Potrzebujemy czegoś więcej, nowych bodźców, a nadzieją jest…
Aktywne doświadczenie filmowe
Ponadstuletni dziadek, jakim jest kino, pokiereszowany przez ewoluujące technologie, nadwerężony przez nowe media i zdeformowany przez zmiany kulturowe, coraz bardziej traci na atrakcyjności. Widzowie, zwłaszcza młodzi, wychowani w cywilizacji prędkości, w której bierność praktycznie utraciła jakąkolwiek wartość, potrzebują bodźców angażujących i stymulujących jak najwięcej zmysłów, nie tylko wzrok i słuch. W erze coraz większej dominacji gier wideo (sama nazwa wskazuje na połączenie aktywności odbiorcy z filmowym sposobem opowiadania historii) kino przestaje piastować rolę wodzireja rozrywki i atrakcji. Obecnie to gry wideo przyciągają do ekranów większe ilości spragnionych emocji ludzi niźli sale kinowe. To właśnie gry stają się jednoczesnym zbawcą i katem kina, ponieważ to one, jak żadne inne medium i żadna inna forma audiowizualnej rozrywki, potrafią połączyć możliwość opowiadania z możliwością aktywnego uczestniczenia odbiorcy w procesie narracji. Grający staje się obserwatorem, opowiadającym, reżyserem oraz bohaterem historii w jednym. Nie stoi obok akcji, biernie się jej przyglądając, bez żadnej możliwości ingerencji czy interakcji. Gracz przestaje sobie wyobrażać, że jest żądnym przygód awanturnikiem – on staje się tym awanturnikiem po części dzięki kontroli, jaką sprawuje nad postacią, a po części dzięki temu, że sam jest reżyserem i narratorem opowieści.
Ludologia, dziedzina humanistyki zajmująca się badaniem gier z perspektywy ekonomicznej, estetycznej, narratologicznej, kulturoznawczej, socjologicznej i psychologicznej, czerpiąc z teorii filmu, nazywa to zjawisko narratywnością, czyli aktywnym kreowaniem sposobu opowiadania historii i jej interpretacji. Mimo narzuconych z góry przez twórców wątków fabularnych czy ograniczeń związanych z możliwością poruszania kamerą, gracz ma wpływ no to, jak będzie daną historię oglądał. Przykładem może być wydany niedawno „Uncharted 2 Among Thieves”, który opowiada historię jakby żywcem wyjętą z dzienników Indiany Jonesa. Oto bowiem wcielamy się w młodego poszukiwacza skarbów, Nathana Drake’a, który niczym nie ustępuje profesorowi Jonesowi – jest wygadany, dowcipny, posiada głęboką wiedzę historyczną, żyłkę awanturnika, a przy tym wszystkim potrafi być brutalny niczym Jason Bourne i posługuje się bronią z biegłością, jaką mógłby pochwalić się sam agent 007. Dodajmy do tego oszałamiającą oprawę graficzną, muzykę, która umiejętnie potęguje emocje oraz wątek fabularny zainspirowany wyprawą Marco Polo do Chin, a otrzymamy kino nowej przygody, którego nie powstydziłby się sam Steven Spielberg, gdy był jeszcze młody.
Mamy tu do czynienia ze sztuką audiowizualną, zacierającą granicę między filmem a grą. Medium na miarę XXI wieku. Medium, w którym aktywnie doświadczamy historii i wydarzeń przedstawionych na ekranie, w którym to my kierujemy bohaterem, to my jesteśmy uczestnikami, a nie tylko obserwatorami. Medium, w którym zachodzą obustronne relacje – nasze emocje generują działania, w których zapalnikiem reakcji są podejmowane przez nas akcje. Gry wideo dają nam szansę przeżyć historię poprzez wpływanie na nią, opowiadanie jej. Jedynym elementem wyrywającym nas z tego wirtualnego świata i uświadamiającym nam, że to „tylko gra” jest śmierć bohatera, która powoduje przerwanie ciągłości historii i rozpoczęcie jej ponownie w wybranym momencie. Jednak i ten problem ma zostać przełamany za sprawą nadchodzącej premiery „Heavy Rain”, w którym pokierujemy poczynaniami czterech postaci uwikłanych w kryminalne śledztwo. Ich śmierć nie spowoduje przy tym pojawienia się napisu „Game Over”. Po śmierci jednego z bohaterów przeskoczymy w wirtualne ciało kolejnego, a wszelkie podjęte przez nas działania będą rzutować na przyszłość każdej z postaci. Aspiracje twórców wiążą się z zaprezentowaniem wirtualnego, interaktywnego odpowiednika „Siedem” Davida Finchera, który zaangażuje nie tylko nasze zmysły, ale przede wszystkim emocje i uczucia. Jeśli „Avatar” Camerona nie zrewolucjonizuje kina, to X muzę na piedestale najpopularniejszej i najatrakcyjniejszej ze sztuk zastąpi niedługo jej młodsza, jedenasta siostra – hybryda, której nazwa być może będzie brzmiała: movame (movie + game).
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |