ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (141) / 2009

Marcin Wilk,

ŚMIERĆ – INSTRUKCJA OBSŁUGI

A A A
Nie.

„W morzu śmierci” to nie jest wspomnienie. Nie dajmy się zmylić. To prędzej gorąca magma nie wystygłych jeszcze emocji, które – jak to zwykle w takim przypadku bywa – przeplatają się zaskakująco z narracją pełną racjonalnego i encyklopedycznego postrzegania rzeczywistości. Obliczyć prawdopodobieństwo odejścia, rozeznać się w najlepszych lekarzach, zamknąć bieżące zadania, wymienić tytuły filmów do oglądnięcia i książek do przeczytania... Żyć jeszcze na tyle intensywnie, na ile się da. Aż do ostatecznego pożegnania, które dopiero wyzwoli język opowieści o tym wszystkim, co się stało, a o czym ciągle mowa przez zaciśnięte w rozpaczy gardło.

David Rieff, politolog, analityk, działacz na rzecz praw ludzkości, jeden z zagorzałych przeciwników amerykańskiego ataku na Irak, a przede wszystkim jedyny syn Susan Sontag, opublikował rok temu książkę, która jest rodzajem sprawozdania z emocjonalnej sytuacji, w której znalazł się po śmierci swojej matki. Tak właśnie. „Rodzaj sprawozdania” to dobra nazwa dla tego tekstu, który mieni się tysiącem barw, niepewnością w głosie, wielokrotnie pojawiającymi się zdaniami warunkowymi („jeśli”) i tymi, które sygnalizują monolog wewnętrzny („ale”). „Sprawozdanie”, bo otrzymujemy rzetelny opis tego, co – zwłaszcza z medycznego punktu widzenia – działo się z organizmem Sontag. „Rodzaj”, bo słowo to sygnalizuje, że do czynienia mamy z niedoskonałą realizacją gatunku, gdzie ze względu na ciężar tematyczny (śmierć) musiały zostać dokonane zmiany i modyfikacje.

O śmierć Sontag otarła się poważnie co najmniej trzykrotnie. Po raz pierwszy w latach 70., gdy zachorowała na raka piersi. Potem, w latach 90., gdy rozpoznano u niej mięsak macicy. I wreszcie po raz trzeci, ostatni, gdy zachorowała na białaczkę. Tym razem („do trzech razy sztuka”) skutecznie. 71-letnia Sontag w 2004 roku, gdy zapadał wyrok, niby do śmierci przygotowana (sama wielokrotnie przecież o niej pisała wcześniej), nagle po raz kolejny zdała sobie sprawę, że czas mija i że to znowu może wybić jej godzina. Do sprawy podeszła jednak w swoim stylu. Przede wszystkim mobilizując swoje siły poznawcze i szukając potrzebnych informacji. To był pierwszy akt. W ten sposób rozpoczęła – jak pisze Rieff – „gorączkowe poszukiwania informacji o MDS i AML. Jej mieszkanie zamieniło się w centrum badawcze (zawsze zresztą bardziej przypominało biuro albo bibliotekę niż dom), a żmudną robotę wykonywała zazwyczaj Anne Jump, asystentka matki. Do przeszukiwań Internetu włączyli się jej przyjaciele, pamiętający ją z dwóch poprzednich okresów choroby, i wkrótce Anne została zasypana załącznikami z materiałami informacyjnymi, artykułami skłaniającymi do nadziei i mnóstwem linków”. Wraz z Rieffem, który towarzyszy poszukiwaniom Sontag, dowiadujemy się i my, co to MDS („oporna na leczenia anemia”) i AML („ostra białaczka szpikowa”). Szybko wchodzimy w język medyczny, fascynując się wiedzą, która – co oczywiste – okaże się niewystarczająca. Zwłaszcza, gdy do głosu dochodzą statystki, a przede wszystkim faktyczny, coraz gorszy, stan zdrowia pacjentki. Dlatego też Rieff pisze: „W każdym razie informacje nie stanowią wiedzy. Nie sądzę, żebym wcześniej w pełni zdawał sobie z tego sprawę — inaczej, pojmowałem to instynktownie — a zrozumiałem dopiero wtedy, gdy w pięknym mieszkaniu matki szukaliśmy w Internecie nieistniejącego cudu, bo skoro powiedziała sobie, że można go znaleźć, ci, którzy ją kochali, wbrew intuicji, tłumili własną niewiarę”.

Wiara i intuicja tych, którzy ją kochali, to kolejny akt dramatu odchodzenia. Trzeba zresztą przyznać, że ma on w sobie coś z tragikomedii. Zwłaszcza wtedy, kiedy przychodzą do rzeczywiście poważnie chorej przyjaciele New Age, buddyści, osoby uduchowione – ale raczej w pełni zdrowe, które siłą wyobraźni chyba bardziej niż faktów chcą wyzwolić inną rzeczywistość. Trudno ocenić (nie wiadomo, czy to w ogóle możliwe), na ile dobra wola i głęboka nadzieja była pretekstem do ich działań z zakresu szamaństwa. Jedno jest pewne – z perspektywy śmierci, która tak czy siak nadejdzie wbrew magicznym mocom, ich posunięcia są groteskowe, żałosne, a nierzadko po prostu wkurzające. Tak samo zresztą jak nieżyczliwość i życzliwość lekarzy, których – wedle zasług – segreguje Rieff. Bez sentymentów i poprawności politycznej, dzieląc tych, którzy wykazali dobrą wolę i ludzkie podejście na dobrych i tych, którzy potraktowali Susan Sontag jako kolejny okaz w swoim zawodowym laboratorium.

„Rodzaj sprawozdania” z umierania matki Rieffa to narracja pełna sprzeczności i niepewności, w której czułość i pragnienie zrozumienia wiążą się nie tylko z opisem stanu faktycznego i surowym przywróceniem pełnej emocji rzeczywistości jej właściwego miejsca. I właściwych proporcji. To także faktyczne wyznanie, zbyt późne, ale jakże emocjonujące, miłości i czułości. Pisze więc nie tylko o niej („Kochała życie, a jej głód poznawczy i potrzeba doznań oraz nadzieje twórcze wręcz nasilały się z wiekiem. Jeżeli miałbym jej obecność na tym świecie określić jednym słowem, wybrałbym »zachłanność« [w jego pozytywnym znaczeniu]. Nie było rzeczy, której by nie chciała zobaczyć, zrobić, spróbować, poznać”), ale i na przykład o swojej rozpaczy w związku z nie znajomością jej, odkrywaną wraz z lekturą prywatnych zapisków („Gdy czytam dzisiaj jej dzienniki, nie uderza mnie jej siła woli — ku mojemu zdziwieniu, skoro tak się nią szczyciła — lecz bezmiar rozpaczy. Mierząc się intelektualnie ze światem, rozpadłam się fizycznie pisała. Zaczęłam się bać własnej wyobraźni”). Wszystko po to, by odkryć, jak wiele syn nie wiedział o swojej matce i jak mało jej (przez swoje, jak sami pisze, „wady charakterologiczne – niezręczność i chłód”) powiedział. Po to też wreszcie, by odkryć, że już jest za późno na cokolwiek. Pisze Rieff więc w pewnym miejscu: „Lekarz i pisarz Jerome Groopman często cytuje maksymę Kierkegaarda, który powiedział, że »życie można zrozumieć patrząc nań tylko wstecz, żyć jednak trzeba naprzód «. Często, gdy rozmyślam o swojej winie związanej z tym, czego nie zrobiłem dla matki — czy to braku chęci, czy z niemożności, choć nie sądzę, by miało to większe znaczenie — przypominam sobie to powiedzenie. Czasem mi to pomaga, czasem nie”. Potem jednak przyznaje, że częściej nie pomaga. Że częściej dochodzi do głosu, że to jednak „za późno”. Mimo wszystko.

Książka Rieffa to taki suplement do życia, które zaskoczyła śmierć. Rodzaj sprawozdania, owszem, ale sprawozdania pełnego dopisków na marginesach, z jednej strony odwołań do autorytetów i fascynacji (John Berger, Tomasz Mann, Simone de Beauvoir), a z drugiej – samooskarżania się i żalu za tym, co nieodwracalne, a przecież – chciałoby się – do naprawienia („myśmy nigdy nie okazywali sobie fizycznej czułości”). Naprawdę smutny to dokument, który pragnie się przepisać lepiej, wykreślić winę, zabalsamować żal, może trochę poprawić zachowania bliskich. Gorzej, że w tym zestawie do umierania nie ma przycisku „przewiń do tyłu”. W uwagach do sprzętu znajdziemy tylko radę: „życie toczy się dalej”. Banalną, ale innej nie ma.

Tak.
David Rieff: „W morzu śmierci. Wspomnienie syna”. Tłum. Agnieszka Nowakowska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2009.